Największe piękno i najgorsze przekleństwo futbolu. Mundialowy blog Olkiewicza #15

Robert Lewandowski
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Robert Lewandowski

I znów przed nami po prostu 90 minut biegania po zielonej trawie. To wszystko, 90 minut, 22 ludzi, kwadrans przerwy, jak wszędzie na świecie, jak na naszym A-klasowym boisku trzy tygodnie temu, gdy kończyliśmy sezon, jak na boiskach angielskich niższych lig, które wciąż grają, nie zwracając w ogóle uwagi na trwający mundial. Piłka nożna, chyba jako jedyny sport zespołowy, potrafi tak kompletnie i dokładnie unieważnić wszystko, co działo się przed spotkaniem. W absolutnie uniwersalny sposób, nieznający granic i podziałów. Nie ma tu żadnych “do czterech zwycięstw”, nie ma tu żadnego “nadrobimy w kolejnej akcji, w kolejnym secie”. Jest 90 minut, nic poza tym. 

  • Piłka nożna jest z pewnością najmniej sprawiedliwym sportem zespołowym
  • Gdyby piłka nożna była sportem sprawiedliwym, zapewne dzisiejszy wieczór spędzilibyśmy bez odczuwania jakichkolwiek emocji
  • Roman Kosecki: a dlaczego nie?

Piłka nożna sportowym wyjątkiem

Ludzie, którzy bezsprzecznie najlepiej łączą sport z matematyką, nie mają żadnych wątpliwości. Wystarczy prześledzić kursy bukmacherskie w koszykówce, siatkówce czy hokeju i zestawić je z futbolem. W każdym sporcie faworyt może przysnąć, w każdej dyscyplinie może się zdarzyć słabszy moment, podczas którego Dawid wybija oko Goliatowi. Ale tylko w piłce nożnej efekt jest tak piorunujący. 

Ile jesteś w stanie rzucić punktów w koszykówce, gdy murowany faworyt łapie zadyszkę? Sześć, siedem, może dziesięć akcji? To nadal dwadzieścia, może trzydzieści punktów – faworyt jest w stanie rzucić tyle w trakcie jednej kwarty. Siatkówka? Przedwczoraj Łódzki Klub Sportowy grał w meczu na szczycie z Developresem Rzeszów, choć łodzianki w jednym z setów wygrały 25:13, to ogółem mecz skończył się wyrównanym tie-breakiem. Możesz mieć słabsze dwadzieścia minut, możesz kompletnie położyć set, a i tak wygrać mecz 3:1. 

Te kluczowe sporty, które chcą premiować przede wszystkim najlepszych, dawać im okazję do udowadniania swojego prymatu, stworzyły nawet całą instytucję play-off – po to, by w trakcie serii do czterech zwycięstw faworyt mógł dostać drugą szansę, gdy przypadkowo powinie mu się noga. Okej, być może to nie był cel ludzi, tworzących systemy rozgrywek, ale na pewno jest to uboczny efekt – underdog ma jeszcze trudniej, sprawienie sensacji jest jeszcze bardziej skomplikowane. Sensacją jest wygranie jednej kwarty, jednej połowy meczu. A by odesłać faworyta do domu, potrzebujesz nie jedną połowę, ale cztery całe mecze. 

NBA wydaje się najbardziej uporządkowaną ligą świata, gdzie faworyt ma 4 kwarty i kilkaset akcji w meczu na udowadnianie swojej wyższości, a w kluczowym momencie jeszcze siedem spotkań, z miejscem na aż trzy spektakularne, ale wciąż bezkarne wywrotki. Pomijam, że najlepsza drużyna na przestrzeni 82 meczów mierzy się z ósmym zespołem. Zero losowości, zero przypadku, czynnik zewnętrzny ograniczony do minimum. NBA to wykwintna włoska restauracja w luksusowej dzielnicy, do której właściwie nie zapuszczają się ubodzy. Gdyby nawet jakimś cudem odnaleźli się na tej eleganckiej ulicy, to polegliby przy wejściu do głównej. Do stolików VIP mogą dojść już tylko ci najmożniejsi, na specjalne zaproszenie. A futbol? W tym porównaniu piłka nożna, a już zwłaszcza mundial, to jakiś saloon rodem z Dzikiego Zachodu, gdzie do tej samej szklanki mogą zasiąść szanowany szeryf i jakaś szumowina, która w miasteczku znalazła się przejazdem, uciekając przed przeszłością. I co więcej – szklankę może zgarnąć ten wyrzutek społeczeństwa, jeśli jest odpowiednio szybki i bezczelny.

Futbol jest w swoim umiłowaniu przypadku karykaturalnie uroczy. Swoją egalitarnością zawstydza najbardziej progresywnych lewicowców. Tu do stołu z papieżem – a, żeby pracować na konkretnych nazwiskach, do stołu z Lionelem Messim, może zasiąść zawodnik z Arabii Saudyjskiej, który nigdy nie wyściubił nosa poza swoją ligę. Ba, nie obowiązuje go przy stole żadna hierarchia i kindersztuba, może nawet zabrać z papieskiego talerza najbardziej smakowite kąski – tak jak zrobili to Saudyjczycy w pierwszej kolejce fazy grupowej. Żaden inny sport nie pozwala sobie na tak drastyczne skrócenie dystansu między mistrzami świata, a pariasami na marginesie społeczeństwa. Żaden inny sport nie stwarza tak przystępnych warunków, by raz na jakiś czas parias mistrza świata zwyczajnie pokonał. 

Wie to matematyka rządząca światem bukmacherów. Wiedzą to trenerzy, którzy niezależnie od poziomu sporą część pracy poświęcają rozbudzaniu na nowo głodu wśród swoich piłkarzy. Ale przede wszystkim – wiedzą to kibice. 

Nawet ja, sympatyzujący zazwyczaj z tymi słabszymi, miałem takie chwile, gdy jechałem za swoim klubem daleko w Polskę jako murowany faworyt. I byłem bliski zawału, gdy ten murowany faworyt dostawał w łeb gdzieś na końcu świata. Wiele razy byłem po tej drugiej stronie, ruszając bez cienia nadziei, przygotowany na bolesny oklep. Potem skakałem z radości, gdy mój skromny i niezbyt silny klub ucierał nosa ligowym potentantom. Każdy kibic, pod każdą szerokością geograficzną, z pewnością wie, jak łatwo można się znaleźć po drugiej stronie barykady. Jeśli nawet jesteś tytanem własnego podwórka, jak Dinamo Zagrzeb czy inna Crvena Zvezda, potem są europejskie puchary, gdzie role się odwracają. Nawet gdy latami jesteś Manchesterem United Fergusona czy Barceloną Guardioli, przyjdą chwile, gdy przegrasz 2:8 w dwumeczu. Dlatego czy jesteś Francuzem, Polakiem czy Włochem – Włochem w szczególności, zwłaszcza teraz – dobrze wiesz: to tylko 90 minut. 

Od Lukaku od pana Sieberta. Rozczarowania fazy grupowej. Mundialowy blog Olkiewicza #14
Romelu Lukaku

Za nami najfajniejsza część mundialu, za nami faza grupowa, za nami meczowe maratony, za nami emocje związane z kompletnie niespodziewanymi wpadkami faworytów i absolutnie sensacyjnymi zwycięstwami underdogów. Obawiam się, że przechodzimy z fazy radosnej do fazy bolesnej, ale tym bardziej to dobry moment, by podsumować to, co za nami. Oczarowania już wszyscy znamy, wszyscy wiemy,

Czytaj dalej…

Na przestrzeni 90 minut nie liczy się historia, nie liczą się ostatnie mecze, forma, styl gry. Artur Wichniarek przytomnie zauważył – Niemcy zagrali na tym turnieju słabsze 20 minut, porządne 250. I są już w domu. Nie liczył się magiczny Musiala, nie liczyły się kapitalne talenty w drużynie, szanowany trener, ogromna siła Bundesligi. Liczyło się nawet nie 90, a jedynie 20 minut z Japonią. 

Wiem, jak to wszystko brzmi – jak legendarny już argument Romana Koseckiego w Stanie Futbolu: “a dlaczego nie”? Ale niestety – albo na szczęście – to jest właśnie całe błogosławieństwo a zarazem przekleństwo piłki nożnej. Możesz być Francją i mieć trzy równorzędne składy, świetną ligę, najlepszego piłkarza świata. Możesz zebrać najlepszych spośród najlepszych, pod wodzą najmądrzejszego, w optymalnych warunkach. A potem przychodzi jakaś Japonia, robi wzium i nagle z turnieju znikają Niemcy. 

Nie wierzę w nasze zwycięstwo. Nie wierzę w awans reprezentacji Polski do kolejnej fazy. Ale tak często wychodziłem z drewnianej szatni na boisko bez jakiejkolwiek wiary, tak często włóczyłem nogami po kamiennych stopniach wejścia na sektor bez krzty nadziei, tak często odpalałem telewizor bez przekonania, czy nie lepiej byłoby postawić na grę konsolową… 

Futbol w takich sytuacjach przypomina: to po prostu 90 minut biegania po zielonej trawie. A dlaczego nie? 

Komentarze