Dzienniki z mundialu #1. Zakładnik w klubie, uliczny film dla dorosłych i mrówka na granicy

Doha z lotu ptaka. Chwilę przed lądowaniem
Obserwuj nas w
Na zdjęciu: Doha z lotu ptaka. Chwilę przed lądowaniem

Jestem fanem książki “Mecz to pretekst” Michała Kołodziejczyk i Anity Werner. Dla tych, którzy się nie zetknęli – to zbiór okołopiłkarskich reportażów z miejsc, które liznęły futbolu, ale historię mają znacznie szerszą niż sport. Wspomnienie tamtej książki to dobry punkt wyjścia do rozpoczęcia okołopiłkarskiej serii prosto z mistrzostw świata. Nie znajdę pewnie czasu na zgłębianie Dohy i okolic w stylu Michała i Anity, ale chciałbym pokazać wam kulisy miejsca, które może – oby! – stać się historyczne dla naszej piłki. I kulisy moich przygód, których na wyjazdach nigdy nie brakuje. Na dobry początek – bo gdy piszę te słowa, lot dopiero przede mną – prywatny ranking pięciu najciekawszych. Na wyjazdach dzieje się znacznie więcej, niż przypuszczacie. Startujemy z Dziennikami z mundialu!

  • Dzienniki z mundialu to codzienny (lub prawie codzienny) cykl opowieści z Kataru
  • Niekoniecznie sportowych, choć sport jest pretekstem do ich tworzenia
  • Na dobry początek lista najlepszych wspomnień. Każde z nich w chwili tworzenia było na swój sposób przerażające, ale jednocześnie udowadniające, że nie ma sytuacji bez wyjścia

Po co ten dziennik?

Zanim ranking, tytułem wstępu jeszcze kilka słów, które pisałem już otwierając podobny dziennik tworzony podczas Euro 2020. Wśród myśli, które najczęściej mnie prześladują, jest ta, że dziennikarz sportowy to najmniej potrzebna praca świata. Świat nie mógłby istnieć bez tych wszystkich zawodów, na które patrzenie z góry – niesprawiedliwie rzecz jasna – stało się społeczną normą: kasjerki, śmieciarza, sprzątaczki, ale bez nas – pismaków, którzy kiedyś zajawili się na to, że piłka wpada do bramki – by sobie poradził. Jeśli jakimś cudem ktokolwiek by za nami zapłakał, to i tak przez chwilę, a później wziąłby się za naprawdę ważne sprawy. Tyle, że chyba nie ma co popadać w skrajności. W kilku miejscach widziałem obrazki, które każą myśleć odrobinę inaczej. Widziałem ludzi, którzy w sekundę zmieniali swój nastrój z grobowego w euforię. Tłum, dla którego życie na moment stało się lepsze. Lub gorsze. Przecież pamiętacie szwajcarskiego kibica, który w meczu z Francją na Euro w moment przeszedł od autentycznych łez do rozdartej koszuli z radości. Takimi obrazkami – choć nie tylko, bo kulisy są dużo szersze – chcę się tu dzielić. A teraz ranking przygód.

***

5. Zakladnik w klubie

To jedyna z historii, która nie dotyczyła wielkich imprez, a wypadu na pojedynczy mecz. Konkretnie ten w 2013 roku w Mołdawii za kadencji Waldemara Fornalika. Wieczór na dzień przed spotkaniem miał być bardzo spokojny – nie planowałem żadnych wyjść, nawet chciałem wcześnie położyć się spać. Niestety – jedno słowo innego z polskich dziennikarzy wystarczyło, by namówił.

Ceny w Mołdawii były naprawdę niskie i łatwo sprawiały, że można było się poczuć królem życia. Pewnie z tego względu odwiedziliśmy jeden z najmodniejszych klubów w Kiszyniowie. Weszliśmy bez trudu, gorzej było z wyjściem.

Po serii drinków mieliśmy dość, ale wtedy zaczepiła nas ochrona. – Uregulujcie jeszcze rachunek za samo wejście i jesteśmy kwita.

– Ale jaki rachunek? Nikt nas o niczym nie informował.

Okazało się, że taki, który wystawiono nam za samo przekroczenie progu. W przeliczeniu 280 zł, po 70 zł od każdego z naszej czwórki. W portfelu świeciło już pustkami, kart nie akceptowano. Sytuacja wybitnie patowa – bo jak się domyślacie wykłócanie nic nie pomogło – wymusiła szukanie rozwiązań. Wreszcie padła propozycja, by iść do bankomatu. Zaakceptowana z warunkiem: jeden z nas musiał zostać w środku. Najmłodszy byłem ja, więc w ten sposób stałem się zakładnikiem. To było najdłuższe pół godziny w moim życiu. Do dziś się zastanawiam, co by się stało, gdyby nie wrócili.

***

4. Byłem Niemcem kibicującym Brazylii. W faweli

Brazylia była wielką przygodą. Zdarzyło się wspólne, wraz z Tomkiem Ćwiąkałą, nadawać korespondencję z gabinetu dentystycznego w Santosie. A także oglądać w jednej z brazylijskich fawel historycznego 1:7 Canarinhos z Niemcami. Skończyło się darmowym grillem – wystarczyło powiedzieć, że kibicujemy Brazylii.

Co ciekawe, ludzie w barze słysząc, że jesteśmy z Polski, byli przekonani, że to równoznaczne z byciem Niemcem – wszak cała Europa traktowana jest w Brazylii jako Niemcy. Nawet inna fawela – Complexo do Alemao – czyli kompleks Niemca, swoją nazwę zawdzięcza pierwotnemu właścicielowi, Polakowi oczywiście.

Myślę, że miałem dużo szczęścia do fawel, które kręciły mnie na samą myśl. Do wspomnianego Complexo de Alemao obcy nie mieli wstępu, chyba że z kimś uznawanym w środku za swojego. Takim kimś był Marek Polak, naukowiec mieszkający na stałe w Brazylii, którego poznaliśmy w bardzo swojski sposób. Akurat przechodził obok Maracany, gdy wychodziliśmy z niej wraz z Michałem Polem. Polak rozpoznał Michała, zagadał i od słowa do słowa wyszło, że tematem jego doktorskich prac są właśnie fawele. Obiecał, że nas do nich wprowadzi i słowa dotrzymał. O samych fawelach nie ma co opowiadać, bo lepiej je zobaczyć na zdjęciach. No, może warto wspomnieć, że miejscowi faceci za wszelką cenę chcieli wcisnąć nam swoje siostry pod opiekę. – Weźmiecie je do Europy, będą miały lepsze życie. Będą dobrymi żonami.

Jeszcze w innej faweli kolegę, z którym ją zwiedzałem, zaczepiła dziewczyna. Z propozycją zagrania z nią w filmie dla dorosłych. – Tu, na ulicy. Jedno twoje słowo i wołam kamerzystę.

Odmówił.


Zdjęcia z baru w faweli Salgueiro w Rio de Janeiro
Widok na Complexo do Alemao
Przed finałem MŚ 2014 na Maracanie

***

3. Zagubiony w dżungli

Mundial w Katarze będzie moim drugim. Podczas pierwszego – w Brazylii w 2014 roku – wybrałem się w siedmiogodzinną podróż autobusową z Rio de Janeiro do Sao Paulo. Pamiętam, że nie byłem zachwycony z miejsca, jakie mi przypadło – obok siedział facet, który z zaskakującą regularnością parskał śmiechem do telefonu, przy okazji mnie szturchając. Mniej więcej w połowie drogi kierowca zrobił planową przerwę na stacji benzynowej znajdującej się dosłownie w buszu, pośrodku niczego. Trzydzieści minut dla siebie, więc wracając po dwudziestu nie spodziewałem się problemów. Niestety wysiadając wcześniej nie zwróciłem uwagi, że na ogromnym parkingu zatrzymało się wtedy jakichś 30 autobusów. Wszystkie identyczne, należące do państwowego przewoźnika. Znalazłem taki z kartką „Sao Paulo” za szybą, ale po wejściu, na miejscu obok nie zastałem kogoś innego, na pewno nie mojego parskającego kolegi. Wzrok ludzi wokół też sugerował, by lepiej wysiąść. Wtedy było już dobrze po planowym czasie na przerwę, druga w nocy, brazylijski busz, włączył się element paniki. Na szczęście wbrew moim wyobrażeniom, brazylijscy kierowcy po każdym postoju liczyli pasażerów, a w razie nieobecności któregoś – szukali. Tak trafiliśmy na siebie. Dobrze było dowiedzieć się, że lokalnym zwyczajem na kartce za szybą wcale nie umieszczali miejsca destynacji, a startu. Tak, czy inaczej, miałem ochotę wyściskać mojego irytującego współpasażera, a od tego momentu przed podróżą robiłem zdjęcia tablic rejestracyjnych.

***

2. Pogryziony przez bestię

To była moja druga wizyta w Petersburgu, o pierwszej jeszcze przeczytacie.

Łańcuszek tych zdarzeń zaczął się tworzyć na lotnisku w Barcelonie, przez którą leciałem z Sewilli (Polska grała tam z Hiszpanią swój drugi mecz na Euro 2020) do Petersburga. To tam obliczyłem sobie, że bez problemu zdążę na wieczorny mecz Finlandii z Belgią i napisałem do UEFA prośbę o akredytowanie mnie. Potwierdzenie dostałem jeszcze przed odlotem do Rosji. – Plany na wieczór są – pomyślałem.

Druga część łańcuszka rozegrała się na drogach. Jeśli jadąc przez Warszawę lub Kraków wydaje wam się, że to są zakorkowane miasta, nie byliście w Petersburgu. Gdyby kierowcy dostawali mandat za brak opłaty za parkowanie, nie mogliby narzekać, bo pięć minut bez choćby kilku przejechanych metrów, jest tu standardem. Czas do meczu zaczął się więc kurczyć, a iść trzeba było – UEFA ma zasady, że jeśli nie odwoła się wizyty na meczu odpowiednio wcześniej, przy kolejnych wnioskach ląduje się na końcu kolejki. W hotelu rzuciłem walizki i od razu poszedłem na tramwaj w kierunku stadionu. A raczej – pobiegłem. Jakieś 100 m przed przystankiem wybiegłem zza rogu i zobaczyłem bestię – wielkiego wilczura, sięgającego właścicielowi głową do połowy jego klatki piersiowej. Nie miałem wrażenia, by był szczególnie kontrolowany, w dodatku był moment, w którym wiedziałem, że mnie zaatakuje. Czasem się to wie. Instynktownie chciałem przebiec na drugą stronę ulicy, ale nie zdążyłem – pies się zerwał i pogryzł mnie… w pośladek. Gdyby nie szybka reakcja właściciela, który przyciągnął go do siebie, nie wiem, czy byłbym w stanie napisać ten tekst. Czy byłbym w stanie zrobić jeszcze cokolwiek w życiu.

No, ale stało się – ja się zwijam z bólu, spodnie dziurawe, facet stoi jak wryty i nie wie, co ma powiedzieć. Nie musiałby nic, gdyby założył swojemu Łajce kaganiec. Za straty fizyczno-materialne zaproponował 5000 rubli (wtedy jakieś 280 zł), czemu miałbym nie wziąć? Dylemat jednak polegał na tym, że do meczu została godzina, a bezpośrednio po zdarzeniu z trudem chodziłem. Ale jakoś dotarłem na stadion z myślą, że musi tam być punkt medyczny, z którego skorzystam.

Przed wejściem jest kontrola bezpieczeństwa, z bramkami, taka, jak na lotniskach. O ile po ataku wilczura owinąłem sobie bluzę dookoła pasa, by zakryć dziurę w spodniach, o tyle tam musiałem ją odwiązać. Trochę wstyd być przeszukiwanym mając niemal tyłek na wierzchu, ale to Rosja – ochrona nie takie rzeczy musiała widzieć. W punkcie medycznym założyli mi opatrunek, ale w ciągu 24 godzin kazali iść do szpitala. Jeśli nie wziąłbym szczepionki, konsekwencji mogłoby nie zrekompensować 5000 rubli.

Ubezpieczyciel umówił mnie na następny dzień. „Klinika Skandynawia” – brzmi dobrze. Od Skandynawów personel odróżniało jednak to, że trudno było się dogadać po angielsku.

– Naprawdę nie zna pan nic rosyjskiego? Kompletnie nic?

Trzeba się było uczyć przed przyjazdem do Rosji, ale teraz to już za późno. Na szczęście pani przypomniała sobie o koleżance, która mówi po angielsku, włączyła tryb głośnomówiący, i w ten sposób mieliśmy tłumacza. Wypełniłem tonę dokumentów związanych z ubezpieczeniem, a ona mnie zarejestrowała i zaprowadziła do lekarza. Ten angielski rozumiał, ale w nim nie mówił, ale znów z pomocą odezwała się technika – tym razem Google Translator. Opatrunek, skierowanie na szczepienie, wizyta w pokoju 124. Tam wreszcie można się było dogadać – pani z Kaliningradu całkiem nieźle posługiwała się polskim.

– Może wystąpić gorączka i utrzymywać się przez trzy dni – tego nie chciałem usłyszeć. Przed każdym wejściem na stadion sprawdzana jest temperatura, by wykluczyć osoby z objawami COVID-19. Nie ma znaczenia, że z negatywnych wyników testów, które z konieczności robiłem non stop, mógłbym wtedy ułożyć książkę. Ale fortuna wreszcie się do mnie uśmiechnęła – nie miałem żadnych skutków ubocznych.

Niestety w Polsce po powrocie dowiedziałem się, że konieczne jest przyjęcie jeszcze czterech szczepionek na wściekliznę. Wszystkich w określonych terminach. I w ten sposób wskutek meczu Belgia – Finlandia musiałem anulować wcześniej wykupiony all inclusive w Grecji.

***

1. Jeśli coś się może nie udać, nie uda się wszystko

Powrót z Petersburga na Euro 2020 po meczu ze Słowacją miał być prosty. Rano wraz z ekipą Przeglądu Sportowego i Onetu na lotnisko taksówką, wczesnym popołudniem lot do Kaliningradu, gdzie czekałby już fotograf Piotrek Kucza mający lot kilka chwil przed nami. Stamtąd jego samochodem do Gdańska. Łatwe? Może, ale z całego planu nie udało się nic, a przez granicę przedostałem się prawie pół doby później niż zakładałem, w dodatku pieszo. Wielkie turnieje kojarzą się wam z arcydokładnym przygotowaniem logistycznym, ale i tak najskuteczniejsza bywa partyzantka.

Nic nie generuje takich partyzanckich historii, co mistrzostwa. Przed finałem Euro 2012 spałem w jakiejś kijowskiej szkole, podczas mundialu w Brazylii zgubiłem się o 2 w nocy pośrodku niczego w drodze między Rio a Sao Paulo, a we Francji w korku pod Paryżem jakiś facet podszedł do taksówki, którą jechała moja narzeczona (która mnie tam odwiedziła) i jak gdyby nigdy nic, w samo południe dokonał rozboju. Wszystko da się zaplanować, ale z planów – jak to mówi powiedzenie – to się Pan Bóg śmieje.

Po meczu ze Słowacją pierwszy raz zaśmiał się w drodze na lotnisko. Możesz mieć dograny każdy szczegół i wyjechać z zapasem czasu, ale nie wymyślisz, że kierowca o bliskowschodnich rysach twarzy źle wycyrkluje obrót kierownicą, przez co uderzy w bramkę wjazdową i słupek przy niej. I że później zrobi ci o to awanturę. Choć właściwie do teraz nie wiemy, o co tam chodziło. Szlabanu nie zerwał, trochę wgniótł przód samochodu, ale to wystarczyło, by człowiek kompletnie oszalał. Jakby to zdarzenie miało skończyć jego życie. Najpierw zaczął gdzieś dzwonić, jednocześnie mówiąc, że mamy siedzieć w samochodzie. Próbowaliśmy ustalić z naszym mistrzem kierownicy, jaki my mamy związek z całą sprawą i dlaczego nie możemy iść, skoro jesteśmy już rzut beretem od lotniska (a nie mogliśmy tak po prostu – w bagażniku były nasze walizki). Taksówkarz nie reagował, tylko nerwowo krzyczał do telefonu. Raz coś, że musi do nas wezwać inną taksówkę, która podwiezie nas pod terminal, bo inaczej nie ukończy tego kursu (?), innym, że zasłanialiśmy mu szybę i odpowiemy za to (?). Na początku byliśmy spokojni, nawet gotowi na współpracę, bo człowiek był ewidentnie zestresowany, ale czas się wydłużał. Wreszcie przyszedł czas, że już nie mogliśmy czekać na dalszy rozwój wypadków, niemal siłą wyrwaliśmy walizki i pobiegliśmy w kierunku terminala.

Przy odprawie bezpieczeństwa – jak to w dowolnym miejscu w Petersburgu – kolejki. Tam wszystko stanęło, bo człowieka przede mną postanowili gruntownie sprawdzić. Prześwietlali mu bagaż z dziesięć razy, musiałem włączać i wyłączać komputer. Mówienie, że zaczęło się robić nerwowo to eufemizm. Straciliśmy kolejne kilkanaście minut. Bramka zamykała się o 12:50, ale sytuacja wydawała się być w miarę pod kontrolą – przecież jej nie zamkną bez wywołania ostrzegawczo naszych nazwisk.

A jednak zamkną.

Dotarliśmy o 12:58. Widzieliśmy ten samolot. Widzieliśmy ludzi wsiadających do niego, ale pracownica lotniska połączyła się z kimś i padło zdanie jak wyrok: – Nie mogę was już przepuścić.

– Dlaczego? Samolot wciąż jest na ziemi. Ludzie wciąż do niego wsiadają!

– Przykro mi, takie są procedury. Nie jestem w stanie teraz zorganizować autobusu dla was.

– Jestem pewien, że pani może coś zrobić.</p>

– Mogłam. Trzymałam dla was bramkę do 12:56.

– To tylko dwie minuty przed naszym przyjściem!

– Dziś są jeszcze odloty do Kaliningradu. Idźcie i kupcie nowe bilety. NIC WIĘCEJ NIE MOGĘ DLA WAS ZROBIĆ.

I poszła.

Pierwsze, co zrobiliśmy, to telefon do firmy. Raczej zabraknie nas na popołudniowym treningu kadry w Gdańsku 🙂 Drugie – zakup biletu. Lotem o 13:15 nie polecimy, ale jest jeszcze o 19. Marta, dziewczyna ode mnie z firmy, kupiła dla mnie, ktoś z Przeglądu Sportowego w tym czasie zadzwonił do Piotrka Kuczy. To złoty człowiek, poczeka na nas w Kaliningradzie te prawie sześć godzin dłużej (!). Przeglądowcy biorą się za kupowanie biletów, ale okazuje się, że… musiałem kupić ostatni lub jeden z ostatnich. Odrobinę wcześniejszy lot (trasa Petersburg – Kaliningrad jest obsługiwana kilka razy dziennie) kosztuje 5000 zł. Późniejszy jest o północy. Nie ma wyjścia, trzeba kupić ten nocny. Szybki telefon do FotoPyKa, że zabierze tylko mnie, a reszta poczeka na poranny PKS, ale Piotrek, bohater, który przez niedopatrzenie nie założył tego dnia peleryny, proponuje, że poczeka (!)

Ekipa z Przeglądu ucieka zatem na miasto. Mnie się nie opłacało, więc spędziłem uroczy dzień bawiąc się w Toma Hanksa, testując perfumy w duty free oraz pijąc piwo za 30 zł. Nowy plan był jasny – kolejne godziny na lotnisku, później lot i dla odmiany kolejne godziny na lotnisku, a po nich nocna jazda do Gdańska. Ale wiecie, jak to jest z planami i toczącą się fortuną…

Lot o 19 po opóźnieniu staje się lotem o 20. Przed 19 z nudów wrzucam tweeta o upływających godzinach na lotnisku. Zauważa go Szczepan Janus, kolega, który był na meczu ze Słowacją, założyciel kanału Tour de Sport na YouTubie (polecam, facet jeździ po ligach Wietnamu i innej Kambodży robiąc kapitalne materiały). Pisze do mnie prywatną wiadomość, spotykamy się. Ma samolot z kumplami o 19:45, ale wcześniej słucha mojej opowieści.

– My jedziemy z Kaliningradu do Krakowa, ale w razie czego możemy jechać przez Gdańsk – jego słowa sprawiły, że oczy zaczęły mi błyszczeć.

Ale byłoby za prosto, musi być bardziej filmowo. Ekipa Szczepana robi zbyt późny check-in, przez co nadziewa się na overbooking (linie sprzedają więcej miejsc, niż jest na pokładzie, spóźnialscy mają pecha, choć najczęściej otrzymują za to jakąś rekompensatę i bezpłatne przebukowanie biletów na najbliższy lot). Plany znów rozsypują mi się na kawałki, ale cała sytuacja podsuwa pomysł: może znajdę kogoś z Gdańska w moim samolocie i akurat będzie miał wolne miejsce w samochodzie? Takich jak Szczepan musi być więcej.

W czasie lotu zagaduję jakichś Polaków na fotelu za mną – pudło, są z Łodzi. Ale mówią, że poznali kibiców z Gdańska i że na pewno też tu gdzieś są. Wskazują, podchodzę – bingo! Mogę jechać!

Na ziemi okazuje się, że sytuacja wygląda nieco inaczej – Bartek i Kuba mają transport od granicy z Rosją. Do niej – jakieś 80 km – musimy dostać się sami. I tu miła niespodzianka. W czasie, gdy w Polsce taki kurs taksówką kosztowałby czterocyfrową sumę, pan Siergiej wziął nas za 1600 rubli (wtedy ok. 90 zł). Granicę przekraczyłem na piechotę z chłopakami z samolotu, zaliczając na niej tradycyjny przystanek w strefie bezcłowej. O ile samochody są gruntownie sprawdzane i trzeba sobie do trasy doliczyć dwie godziny, o tyle „mrówki” przechodzą płynnie. Za granicą wsiadamy w czekające na nas BMW i jedziemy do Trójmiasta, bym dotarł do hotelu z zaledwie ośmiogodzinnym spóźnieniem.

***

Każdy wyjazd miał swoją historię i swoje momenty godne zapisania w dzienniku. Dlatego go właśnie tworzę. W każdym miejscu można znaleźć dobry kadr, by zrobić zdjęcie i się nim podzielić. Nie spodziewam się, by w tak egzotycznym miejscu jak Katar, miało być inaczej.

I nawet jak nie wierzycie w te głupoty Billa Shankly’ego, że futbol to więcej niż sprawa życia i śmierci, to jednak – idąc za innym klasykiem – piłka to i tak najważniejsza ze wszystkich nieważnych rzeczy. Prawda?

Komentarze