Olkiewicz w środę #4 Podejrzanie szczęśliwy początek zgrupowania

Reprezentacja Polski - trening
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Reprezentacja Polski - trening

Zazwyczaj w kwestiach zespołów, którym kibicuję, albo chociaż tych, co do których odczuwam minimalną sympatię, jestem stuprocentowym pesymistą. Gdy ŁKS prowadzi 2:0, ja już powoli wypatruję trzeciej bramki dla rywala. Gdy Inter Mediolan ma 8 punktów przewagi nad Juventusem, jestem niemal pewny, że zaraz w tabeli czarno-niebieskich przeskoczy Napoli, albo inny Milan. Gdy reprezentacja Polski zaczyna się powoli zjeżdżać na zgrupowanie, ja już zastanawiam się, dlaczego Robert Lewandowski nie potrafił przełożyć swojej formy strzeleckiej z klubu na kadrę.

Teraz nie jest, a może raczej: teraz nie było inaczej. Jeszcze za kadencji Paulo Sousy trzymałem się stanowiska, że w spotkaniu z Węgrami, podczas tego pamiętnego odpoczynku Roberta Lewandowskiego, przegraliśmy mundial. Oczywiście, nie sądziłem, że łykniemy w tabeli Anglię i awansujemy bezpośrednio, liczyłem się z barażami. Ale jednak: dysproporcja między skalą wyzwań, jakie czekały na ścieżce dla rozstawionych oraz tych, ktore spotykały nierozstawionych, była gigantyczna. Byłem pewny – o awans zagramy w Lizbonie z Cristiano Ronaldo, albo co gorsza, we Włoszech z aktualnymi mistrzami Europy. Nie trzeba być asem analityki piłkarskiej, by zauważyć, że to dość spore wyzwania – szczególnie, że przecież dla Ronaldo to może być (pewnie będzie) ostatni mundial, a z Włochami ostatni raz wygraliśmy sto lat temu i to też nie w piłkę, tylko w drużynowy rzut młotem.

Nie mam wyrzutów sumienia – wychowałem się w czasach, gdy polskim klubom na drodze do Ligi Mistrzów stawały w losowaniu Manchester United, FC Barcelona czy Real Madryt, a kadra momentami o awans walczyła jednocześnie z Anglikami i Włochami, albo Anglikami i Szwedami, albo Anglikami i innymi Anglikami. Jestem przyzwyczajony do tego, że jeśli o naszym być albo nie być mają zadecydować krążące w szklanym naczyniu kulki – to zazwyczaj będzie to odpowiedź „nie być”.

Tymczasem – okazało się, że fatimskie pielgrzymki Paulo Sousy jakiś efekt miały. Efekt pierwszy, namacalny – Sousa podczas jednej z nich zdecydował się ostatecznie zawinąć żagiel do Brazylii. Efekt drugi, już tylko dla osób wierzących, jak ja czy sympatyczny Paulo – dostaliśmy ścieżkę może niekoniecznie prostą, ale na pewno też nie najtrudniejszą. Uniknęliśmy Włochów. Uniknęliśmy Portugalczyków. Finał barażowy zagramy u siebie.

Te dość fortunne dla losów kadry zbiegi okoliczności miały swoją kontynuację na przełomie lutego i marca. Jest zupełnie jasne – każdy z nas wolałby odpaść z Rosją, ale zachować życia ukraińskich cywili, niż utrzymać obecny stan z wolnym losem do finału, ale wojną tuż za naszymi granicami. Odsiewając jednak okoliczności, patrząc wyłącznie na piłkarskie aspekty – trzeci raz na przestrzeni ostatnich miesięcy reprezentacja skorzystała na zupełnie zewnętrznym zamieszaniu. Najpierw fartownie pozbyliśmy się Sousy, który wydawał się podróżować po polskiej piłce bez jakiejkolwiek mapy, a przede wszystkim – bez jakichkolwiek chęci do normalnej pracy. Następnie fartownie uniknęliśmy najtrudniejszych rywali, a finalnie – również meczu półfinałowego. Ta niespotykana wręcz w polskiej piłce kumulacja szczęścia to jak pamiętny Dundalk dla Legii na ścieżce do Ligi Mistrzów. Niektórzy – ba, w tym gronie i ja sam – szydzili, że trzeba było mistrza Irlandii, mistrza z trzeciego europejskiego szeregu, by polski klub zdobył awans do tej ścisłej piłkarskiej elity. Ale przecież Legia i w samym dwumeczu, i na długie miesiące przed całą europejską kampanią mocno szczęściu pomagała, choćby budując własne rankingi.

Nie, nie jestem aż tak brawurowy, by dumnie obwieścić: Legia kiedyś szczęśliwie wylosowała Dundalk i awansowała do piłkarskiego raju, więc teraz Polska szczęśliwym losowaniem wygra też awans do raju reprezentacyjnego. Natomiast wszystko zaczyna się wreszcie układać pod nas – i jest to sytuacja nowa.

Obaw było sporo, już pomijam te dotyczące losowania. Weźmy tak prozaiczny problem jak króciutki okres od początku zgrupowania do pierwszego meczu o punkty. Początkowo wydawało się, że Czesław Michniewicz będzie miał przed starciem z Rosją trzy treningi – pierwszy, na którym się przedstawi i trzeci, który będzie już właściwie stanowił jedynie rozruch przed spotkaniem na Łużnikach. Tymczasem nie tylko zyskał czas na parę zajęć treningowych – w pakiecie dostał nawet towarzyski mecz, podczas którego może przetestować sobie i formacje, i nazwiska. W ograniczonym stopniu, na zasadach przyspieszonego kursu obsługi kadry, ale jednak. Wydaje mi się, że zwłaszcza dla debiutantów – jak choćby Patryka Kuna – to może być cenne doświadczenie przed ewentualnym występem w barażowym finale. Nie dość, że wymieniliśmy Sousę na Michniewicza, co wydaje mi się pozytywną zmianą, to jeszcze ten ostatni dostał nadprogramowy czas ze swoją nową drużyną.

Czesław Michniewicz - co weźmie z Sousy, jaka będzie jego kadra i po co ta Szkocja?

To nie koniec. Były obawy o Arkadiusza Milika, sam byłem wśród tych, którzy się obawiali. I cyk, Arkadiusz Milik w tak zwanym międzyczasie odzyskał miejsce w Marsylii, a od początku lutego strzelił 6 goli i dorzucił do tego asystę. Grzegorz Krychowiak zapowiadał – nie będę zasługiwał na grę w barażu, jeśli nie uda mi się złapać żadnych minut. I co? Transfer typu „last minute” do Grecji, 90 minut z PAOK-iem, teraz jeszcze ta okazja w sparingu ze Szkocją. Był strach, że kontuzja Kamila Glika okaże się smutną powtórką z czasów przed mundialem w 2018 roku? Strachu już nie ma, było za to sporo śmiechu z twitterowej wymiany zdań między reprezentantami, którzy zgodnie stwierdzili, że Glik i tak „miał klawiaturę do remontu”. Szczęsny wrócił do formy. Zieliński trzyma klasę. Matty Cash wprowadził się do kadry z niebywałą gracją, a pod względami czysto piłkarskimi wydaje się najlepszym zawodnikiem w tym regionie boiska od czasów topowego Łukasza Piszczka.

Kurczę, nawet Krzysztof Piątek postanowił jednak wznowić swoją karierę piłkarską. Długimi fragmentami jego futbolowe życie składało się z prób zapamiętania nazwiska nowego trenera Herthy Berlin. Teraz ma już 6 goli, choć do Włoch trafił w styczniu i zaliczył dopiero 11 występów.

Jest… nieźle. Nie podejrzewałem nigdy, że taki pesymista jak ja napisze to właściwie w przededniu meczu o Katar. Ale takie są fakty. Jeszcze w grudniu byłem pewny, że mundial odbędzie się bez nas, a obawy narastały z każdym tygodniem. Dziś uważam, że jesteśmy delikatnym faworytem, również z uwagi na to, że nasi rywale będą jutro grać na śmierć i życie, podczas gdy Czesław Michniewicz będzie w spokoju testował warianty.

Naturalnie – to nie jest tak, że reprezentacja Polski w trzy miesiące stała się potęgą, której obawia się cały świat. Nadal mamy sporo nierozwiązanych problemów – nie mam pojęcia, kto zagra w trójce z Glikiem i Bednarkiem, nie jestem przekonany do żadnej z propozycji, które pojawiają się przy obsadzie lewego wahadła. W środku pola też dysproporcje są dość duże – Moder czy Zieliński to obecnie inny poziom niż Krychowiak, Góralski czy Bielik. Do tego dochodzi też kwestia Sebastiana Szymańskiego, łącznie z kontrowersjami towarzyszącymi powołaniu zawodnika z ligi rosyjskiej. Nadal mamy sporo dziur, nadal mamy  sporo problemów, ale kurczę – kto z tego poziomu reprezentacji takich dziur i problemów nie ma? Gdy my się biczujemy powołaniem Mateusza Wieteski, Czesi powołali Tomasa Pekharta, Szwedzi Jespera Karlstroema. Victor Claesson był w podobnej sytuacji jak Grzegorz Krychowiak – ostatni mecz dla Kransodaru jeszcze w grudniu, teraz rozwiązanie kontraktu, różnicą pozostaje, że nie zdołał złapać ani minuty w nowym klubie, pozostaje bezrobotny.

Jesteśmy na mniej więcej równym poziomie, a jednocześnie unikamy pecha, który towarzyszył nam przy innych ważnych okazjach – choćby przed Senegalem, gdy wyleciał nam z kadry filar obrony. Już dawno nie śledziłem początków zgrupowania reprezentacyjnego w tak dobrym humorze i jedyne czego się obawiam, to bolesnych konsekwencji tego dobrego humoru. Gdyby któryś z liderów kadry nagle stracił miejsce w składzie, gdybyśmy wylosowali jakiegoś mocarza, gdyby na zgrupowaniu na 43 godziny wysiadł prąd – przynajmniej mielibyśmy na co zgonić, przynajmniej mielibyśmy wymówki.

A tak? Wymówek nie ma. Zdaje się, że pozostajemy delikatnym faworytem do wyjazdu na katarski mundial. I wracając znów do mojego „defaultowego” pesymizmu – upadek z takiej pozycji boli najmocniej. Pamiętam ostatni finał baraży, w którym miałem zaszczyt uczestniczyć jako kibic. Łódzki Klub Sportowy przegrał u siebie z dopiero szóstym zespołem I ligi po 34 kolejkach, czyli Górnikiem Łęczna…

Komentarze