- Reprezentacja Polski od jakiegoś czasu upodobała sobie miano najgorszej na turniejach – a to odpadamy z dorosłego Euro zanim jeszcze niektórzy rozpakowali walizki, a to kończymy udział w młodzieżowym odpowiedniku Mistrzostw Europy już po dwóch meczach, w tym jednym przeciw Gruzji.
- Młodzieżówka, która miała być odtrutką na cały jad, który zalał nas podczas zgrupowania dorosłej reprezentacji Polski, jedynie przedłużyła nasze cierpienia podczas obecnej przerwy na kadrę.
- Nic niestety raczej się nie zmieni – co najlepiej widać nawet po dyskusjach towarzyszących klęskom i dorosłej, i młodzieżowej kadry.
Kolejny oklep wliczony w plan
Reprezentacja Polski do lat 21 nie jechała na ten turniej w roli faworyta. Wiele osób uczulało, że już z reprezentacją Gruzji będziemy mieć spore problemy, podczas gdy starcia z Portugalczykami i Francuzami zakończą się bolesnym i wysokim oklepem. W teorii garda z pokory była na miejscu, a w dodatku kadrowiczom ubył jeden bardzo poważny rywal – wszechobecna presja towarzysząca każdemu sportowcowi, występującemu z Orłem Białym na klacie. Nie jest jakimś świeżym odkryciem wniosek, że Polacy, zwłaszcza polscy piłkarze, niespecjalnie lubią się z łatką faworyta – co było widać nawet w drużynie Adama Majewskiego, potrafiącej zremisować w meczach z Niemcami czy z Danią, a gubiącej się w domowym starciu z Macedonią Północną.
W teorii byliśmy gotowi, bo przecież z Polską znamy się nie od dziś. Wiemy mniej więcej, ile stron w transfermarkcie trzeba przeklikać, żeby dotrzeć do młodzieżowego reprezentanta Polski grającego w liczącym się klubie z mocnej ligi. Zdajemy sobie sprawę, że największa nadzieja polskiej piłki, wonderkid, na którego chuchaliśmy właściwie od przedszkola, Kacper Urbański, nie łapał się do grania na wypożyczeniu do najsłabszej ekipy Serie A. Że drugi spośród największych, Kacper Kozłowski, człowiek, o którego dość krótkiej karierze powstała nawet książka „Mentalność właściciela”, gra w Gaziantepsporze. Że jak na jednej ławce rezerwowych jest Mathys Tel, 34 występy w tym sezonie, m.in. minuty w Lidze Mistrzów dla Bayernu, ale wiosną 2 gole i 2 asysty dla Tottenhamu w Premier League, a na drugiej siedzi Bartłomiej Smolarczyk z Korony Kielce, to coś tu jest nie tak. Wiedzieliśmy, że jesteśmy z kompletnie innego piłkarskiego świata. Ale jednak trochę się łudziliśmy. Przede wszystkim – że nie będzie aż tak źle.
Było. Było aż tak źle. Pokonała nas Gruzja, faktycznie, po walce, jakiej można się spodziewać w starciach polsko-gruzińskich. Ale Portugalczycy (5:0) i Francuzi (4:1) nas po prostu rozjechali. Gdyby musieli wygrać sześcioma golami – wygraliby sześcioma, gdyby trzeba było ustrzelić dychę, nie mam pewności, czy by się nie wyrobili. Zwłaszcza, że i jedni, i drudzy bardzo szybko zrobili wysoki, bezpieczny wynik, po czym odrobinę zdjęli nogę z gazu, czekając na dalsze fazy turnieju. 4:0 po 40 minutach, 3:0 po 30 minutach. Różnice było widać na każdym możliwym poziomie – zaczynając od tego, że nasi piłkarze nawet w wypowiedziach dla mediów wypadali blado, a kończąc na irracjonalnej debacie o obsadzie bramkarza, jakby na tym turnieju był nam w stanie pomóc jakikolwiek żyjący bramkarz. Na tym ostatnim zresztą warto się skupić. Spójrzmy bowiem z pewnego dystansu, co tak naprawdę stało się w trakcie czerwca 2025 roku.
Stan polskiej piłki, ale i…
Gdybyśmy mieli to podsumować możliwie jak najchłodniej, bez emocji, schylania się po łatwe lajki, które można zdobyć szyderstwami z kolejnych zawodników czy trenerów. Najpierw dorosła reprezentacja przegrała z Finlandią, boleśnie odsłaniając obecną siłę drużyny po wyjęciu z niej dwóch najmocniejszych elementów, którymi są Robert Lewandowski i Piotr Zieliński. Sama porażka, brzemienna w skutkach, być może pozbawiająca nas nawet barażu o mundial, po słabym meczu, to jedna sprawa. Ale osobna kwestia to siła na papierze. Wyjmujemy wchodzącego w wiek emerytalny napastnika oraz dublera w Interze Mediolan i… czy naprawdę jesteśmy personalnie dużo mocniejsi od Finów? Czy naprawdę porażka w pełni zaskakuje ekspertów i bukmacherów? Klęskę tłumaczy przed kamerami dyrygent jednej z najgorszych linii defensywnych w historii Premier League. Gdy rozmawiamy o nadziejach, związanych z tą reprezentacją, jak refren przewija się „no a Nawałka kiedyś Mączyńskim”. Sęk w tym, że Mączyńskiego otaczali istotni gracze mocnych klubów z pięciu najsilniejszych lig. Kamil Glik robił półfinał Ligi Mistrzów, Grzegorz Krychowiak Ligę Europy, o Lewandowskim, Piszczku czy Miliku nie ma sensu wspominać. Porażka z Finlandią została przykryta sporem Michała Probierza z Robertem Lewandowskim, nie było nawet czasu się z nią dobrze przegryźć.
A przecież ona jest wstrząsająca właśnie z uwagi na fakt, że… to żadna sensacja. Niespodzianka – okej. Zaskoczenie – niech będzie. Ale to nie jest KSZO Ostrowiec Świętokrzyski, wicelider III ligi, przegrywające z Unią Tarnów, która do momentu starcia z KSZO miała 3 punkty w 26 meczach. To jest po prostu całkiem solidna Finlandia ogrywająca Polskę w kryzysie i z problemami kadrowymi. Gdybym miał to zestawić z ligową jatką – to sytuacja Legii Warszawa. Niepokojące i budzące uzasadnione obawy o przyszłość nie są poszczególne sygnały takie jak piąte miejsce, czy któryś z kolei sezon bez mistrzostwa. Niepokojące i budzące obawy jest to, że to wynik na miarę obecnego stanu Legii Warszawa. I tak jak Legia nie może się do końca pogodzić z faktem, że będzie przegrywać rywalizację o poszczególnych zawodników z Rakowem czy Lechem, a z czasem może nawet z Widzewem, tak i reprezentacja Polski jeszcze nie wie, że wkrótce porażki z rywalami pokroju Finlandii będą nam się zdarzać częściej.
Młodzieżówka? Tutaj też bez emocji – najgorsza jest świadomość, że wystawiliśmy drużynę. To jest ostateczny, doskonały, wręcz archetypowy efekt polskiego szkolenia – bardzo mocna drużyna, która przy niezłym dniu może powalczyć z Niemcami i zremisować z nimi 3:3. Ale inne kraje na poziomie U-21 mają już drużyny zbudowane z wybitnych jednostek. W młodszych rocznikach – tam gdzie Polacy mają już „zręby drużyny na przyszłość”, rywale mają czasem tylko wybitne jednostki. W rozgrywkach juniorskich Lech czy Legia nie mają problemów z regularnym ogrywaniem nawet najmocniejszych na kontynencie – łącznie z portugalskimi czy niemieckimi akademiami. Ale im dalej w las, tym gorzej, im starsi zawodnicy – tym ciężej. Wypadałoby zapytać: no to dlaczego, panie mądrala. I tu jest problem – nikt chyba nie pyta, a już na pewno: nie oczekuje odpowiedzi.
Stan debaty o polskiej piłce
Staram się śledzić reakcje na to, co się wydarzyło w czerwcu. Adam Majewski jest słabym selekcjonerem. Michał Probierz jest słabym selekcjonerem. Kadra (któraś) z Urbańskim mogła wyglądać inaczej. Gdybyśmy grali czterema obrońcami, moglibyśmy stracić równie dużo goli, ale przynajmniej coś strzelić z przodu. Zawalili bramkarze, może tutaj czas na rotacje. Dlaczego wybrano akurat tych zawodników, dlaczego nie spróbować czegoś innego, dlaczego Oyedele siedział na ławce u staruchów, skoro mógł spokojnie pomóc Majewskiemu. Rozmawiamy o drużynach – drużynie Michała Probierza i drużynie Adama Majewskiego. Staramy się doszukać problemu w ich drużynach, w decyzjach dotyczących tych drużyn: że można je inaczej ustawić, inaczej poprowadzić, dobrać inne nazwiska, inaczej zarządzać tymi, którzy zostali powołani.
A przecież jak na dłoni, jak w soczewce widać, że drużyny są naszym najmniejszym problemem. Problemem jest kompletny brak indywidualności, czyli tego, o czym łupie się od pierwszych zajęć na podstawowych kursach trenerskich. Każdy, kto ma styczność z futbolem młodzieżowym z miejsca wyrecytuje: liczy się dostarczenie gotowego piłkarza do seniorskiej piłki, a więc rozwój poszczególnych jednostek, liczy się skupianie na tym, by każda jednostka od przekroczenia progu akademii, do debiutu w seniorskiej piłce jak najbardziej się rozwinęła. A jednak, już w najmłodszych rocznikach, czym szczycił się zresztą sam PZPN, i to już w czasach Zbigniewa Bońka – skupiamy się na budowaniu drużyn. Zbieramy najlepszych w danym momencie (nazywając to „identyfikacją talentu”) i budujemy z nich najsilniejszą dostępną na dany moment drużynę. Podczas gdy Portugalczycy sprawiają, że rośnie im kolejne pokolenie dryblujących skrzydłowych i bocznych obrońców (Nuno Mendes, ależ to już jest kocur, a przecież to rocznik Kałuzińskiego), my sprawiamy, że rośnie nam kolejna drużyna. Taka, co się umie przesuwać, ofiarnie bronić, co działa „kolektywnie” i „jest zgrana”. Zastanawiamy się, czy w bramce powinien stać Tobiasz, a nie zastanawiamy się, jak to możliwe, że jedynymi sensownie dryblującymi skrzydłowymi są Zalewski, Kamiński i Fornalczyk – 33% z nich bez jakiegokolwiek związku z polskim szkoleniem.
Nie chcę tutaj uderzać w tony: och, zacznijmy kiwać, przestańmy dzieciom mieszać w głowach, niech się bawią grą, a wkrótce zaleje nas cała zgraja polskich odpowiedników Yamala i Musiali. Ale popatrzmy na chwilę na ten czerwiec, na ten jeden wielki pokaz beznadziei polskiej piłki reprezentacyjnej. Mieszamy nazwiskami – głównie selekcjonerów. Mieszamy systemami gry. Mieszamy ustawieniem. Ale ciągle pracujemy na tym samym materiale, dostarczanym przez rodzime akademie. Akademie, które przecież też na swoim lokalnym rynku tworzą przede wszystkim drużyny – bo trzeba utrzymać Centralną Ligę Juniorów, bo trzeba budzić respekt w regionie, bo trzeba wygrać ważny turniej ośmiolatków w Szczecinie, żeby rodzice nam ufali. Czasem mam przyjemność oglądać te drużyny – i kurczę, to są właśnie drużyny. Jak one wychodzą spod pressingu serią podań, jak one sympatycznie budują ataki. Ale nie ma tam nikogo, kto jest w stanie zrobić różnicę, kto wychodzi poza szablon, kto wyjęty z tej drużyny i wrzucony na podwórko ogra dwudziestu przeciwników w dowolnym wieku.
Na każdym poziomie polskiej piłki rządzi drużynowość – od nas, dziennikarzy zaczynając. Oceniamy drużyny, dopominamy się o zwiększenie poziomu drużyny, o zmianę selekcjonera drużyny. O budowę mocnych zespołów młodzieżowych zabiegają kluby, od najmłodszych roczników, oni jako pierwsi wtłaczają finezyjnych bocznych obrońców w system, w którym jedynym zadaniem jest dostarczenie piłki do skrzydłowego, albo cofnięcie do stopera, by budować kolejny atak pozycyjny po obwodzie. Sfiksowaliśmy na tym punkcie, nie liczy się właściwie nic innego, jednostka jest na siódmym, albo nawet i dalszym planie – daleko poza zwycięstwem w ramach szalenie ważnej Centralnej Ligi Juniorów, daleko poza przyniesieniem dumy szefowi akademii, trenerowi, a w ślad za nimi – właścicielom klubu. PZPN, który mógłby coś na to poradzić, wręcz mobilizuje – skupia się na wyłapywaniu wyróżniających się jednostek na jak najwcześniejszym etapie. Po co? No oczywiście, żeby zrobić z nich drużyny.
Potem już przecież wystarczy do nich dobrać selekcjonera i czekać na sukces, w najgorszym razie – dobrać selekcjonera po raz drugi, trzeci i ósmy. A jeśli to nie zadziała – to skorygować taktykę, albo zmienić ustawienie. Prawda?