Olkiewicz w środę #5 Glik jako emanacja polskości

Reprezentacja Polski
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Reprezentacja Polski

Tuż po końcowym gwizdku realizator transmisji z meczu Polska – Szwecja rozpoczął swoją długą, żmudną pracę, polegającą na jak najwierniejszym kronikowaniu radości reprezentantów Polski. Dopiero wtedy, dopiero gdy kamera skakała gdzieś pomiędzy twarzami uśmiechniętych kibiców, dumnie przechadzających się po murawie członków sztabu, a wreszcie i między twarzami piłkarzy, można było w pełni docenić spektakl. Wczorajsze widowisko dla krytyka filmowego byłoby pewnie zbyt cukierkowe, dla teatralnego z kolei gra aktorów wydawałaby sie przerysowana. Tym bardziej, jako kibic, po prostu nie mogę w to wszystko uwierzyć.

Wiadomo, najszerzej komentowana będzie stopklatka z łzami Czesława Michniewicza, szczerze wzruszonego… No właśnie. Wynikiem meczu? Przebiegiem tego spotkania? A może wszystkimi okolicznościami, jakie towarzyszyły mu w ostatnich miesiącach? Nawet nie potrafię sobie za bardzo wyobrazić, co się działo w głowie Michniewicza. Jeszcze kilka miesięcy temu zastanawiał się, czy zaległy mecz z Bruk-Betem Termaliką Niecieczą KS jest w stanie pomóc mu w realizacji ambitnej misji, jaką jest utrzymanie Legii Warszawa w Ekstraklasie. Później, podczas swojego pierwszego ważnego dnia w roli selekcjonera, musiał się mierzyć z sytuacjami z przeszłości, które przecież już wyjaśniał. Ja sam miałem potężne wątpliwości, które na tej konferencji, głównie za sprawą reakcji Czesława Michniewicza, jedynie się spotęgowały. Dzisiaj, podczas pomeczowej rozmowy z Jackiem Kurowskim, było w pełni widać, jak mocno to w Michniewiczu siedziało. Jak bardzo osobiście traktował atmosferę wokół reprezentacji i selekcjonera wtedy i jak bardzo osobiście traktował to w tym momencie.

Nie wiem, nie oceniam jego przeszłości, napisałem o tym z pięć tekstów i nagrałem osiem wideo, większość z Leszkiem Milewskim. Mnie Michniewicz raczej przekonał, że trudno robić z niego zgniłego sprzedawczyka, jeśli już – to człowieka, który wiedział, co się na murawach święci. Natomiast teraz rozumiem też czysto ludzką stronę – Michniewicz czuł się jak dostojny jubilat na 50. urodzinach, gdy jego mama wyjmuje przed całą familią jakieś kompromitujące fotki z dzieciństwa.

– O, widzicie kochani, a tutaj mały Czesio przebrany za dziewczynkę, myśleliśmy, że to będzie Czesia! – chichocze matka czy tam ciotka, a jubilat pragnie zapaść się pod ziemię. Jeszcze raz podkreślam – nie chcę w tym miejscu Michniewicza oceniać i rozliczać, ani za rzekomo rezerwowy skład w meczu ze Świtem, ani za klęskę w lidze podczas swojego drugiego sezonu w Legii. Po prostu, chcę podkreślić, jak wiele ten człowiek w ostatnich miesiącach przeżył – i jaką puentę w dużej mierze sam zapisał. Trudno było się nie wzruszyć, bo przecież nawet po Szkocji byliśmy szczerze podłamani. Sam trochę się łudziłem, że jeszcze zdołamy “last minute” przejść na jakąś bardziej znajomą strategię meczową z nieśmiertelnym 1-4-2-3-1 na czele. Presja była nieprawdopodobna, słowa krytyki, zresztą zasłużone, mogłyby przytłoczyć niejednego. Z Michniewicza wszystko po tym końcowym gwizdku zeszło, uleciało, a obserwowanie tego procesu było dla widza po prostu szalenie przyjemne, nawet jeśli nadal gdzieś nad postacią naszego selekcjonera jest ten dawny feralny numer telefonu do Fryzjera.

Michniewicz nie dygał przy wyborach meczowych – postawienie na Bartosza Bereszyńskiego w roli lewego wahadłowego, co przecież zawsze jest z miejsca ogromnym ryzykiem pod względem jakości zagrań słabszą nogą. Postawienie na Krystiana Bielika, usadzenie Krychowiaka przy jednoczesnym poszczuciu Szwedów Góralskim. To nie były rzeczy, które zrobiłby każdy z 40 milionów polskich selekcjonerów. Ale Michniewicz je zrobił, w większości trafił w dziesiątkę.

Ckliwa historyjka, za ckliwa. Przejście z tej ostatniej odprawy przedmeczowej w Legii, gdy Michniewicz właściwie poszedł na wojnę z własną szatnią. Przejście z tego oklepu gliwickiego. Wszystko mija w tempie pyk-pyk i nagle jedziemy do Kataru. W życiu takie rzeczy się przecież nie zdarzają, prawda?

Dlaczego uważam, że to historia zbyt cukierkowa? Tutaj musi po raz pierwszy pojawić się Paulo Sousa. Jaki literat, jaki scenarzysta zdecydowałby się na taki plot twist, przy jednoczesnym kontraście charakterów? Sousa, który do Polski nigdy nie przyjeżdżał, a do Szymańskiego miał za daleko, kontra Michniewicz, wzruszony, z łzą w oku, z wyborami, których Sousa nie miałby szans dokonać. Kiedyś Zbigniew Boniek podkreślał, że selekcjonerem powinien być Polak, bo on będzie po porażkach wstydził się stanąć w kolejce po bułki. Nie chodzi o znajomość realiów, zawodników, chodzi o ten aspekt osobistej więzi z ojczyzną, jakkolwiek pompatycznie to brzmi. Ta różnica między Sousą a Michniewiczem… Właściwie do podręczników idealna. Jeden – uciekinier do Flamengo, który wykonywał robotę po linii najmniejszego oporu. Drugi – wzruszony Polak, który w rekordowo krótkim czasie po prostu to wszystko złożył, jak jakiś mebel z Ikei. I tu akurat wątpliwości nie mam – złożył m.in. nieprawdopodobną pracowitością.

Ale oczywiście to dopiero jakiś wątły wierzchołek wielkiej góry lodowej. Bo weźmy Krystiana Bielika. W ostatnim przejmującym wywiadzie podkreślał, po drugiej kontuzji wjechała już cola, chipsy, poczucie, że właściwie nie ma sensu znowu walczyć z urazem, wykluczającym z gry na długie sześć miesięcy. A jednak, chłop, który w tak młodym wieku ma tak zniszczone kolana, poradził sobie w pierwszym składzie reprezentacji na najważniejszy mecz dekady. Jacek Góralski? Jeszcze w dodatku TAKI Jacek Góralski? Waleczny, zadziorny, balansujący na granicy, czasem też na granicy czerwonej kartki. Jasne, w pierwszej połowie niczego wielkiego nie graliśmy, ale Leszek przekonywał mnie już w ubiegłym tygodniu: Góralski to jest sygnał, że nie dygamy, że jak chcecie wojny, to będziecie ją mieli. Nie wiem, jaki wpływ to miało na szatnię, ale zgaduję – mógł to być wpływ pozytywny, patrząc na waleczność i ambicję całej ekipy. To miałem na myśli pisząc o przerysowanej grze aktorskiej – Jaca był dzisiaj do tego stopnia Jacą, że nawet bez tatuaży każdy kibic rozpoznałby go po samych ruchach i działaniach meczowych.

Kamera idzie dalej, łapie z powrotem “Beresia”. Bereszyński, który miejsce na swojej nominalnej pozycji stracił w wyniku niespodziewanej i przyspieszonej naturalizacji Matty’ego Casha. Dziś? Trudno nawet wskazać kto spisał się lepiej, bo przerzucony na lewą stronę Bereszyński udźwignął temat. A Grzegorz Krychowiak, a właściwie: Grzegorz Krychowiak Redemption? Gdzieś na Wykopie mi mignęło, że zaliczył dokładną odwrotność tego Grzegorza Krychowiaka z memów, który nadaje się już tylko do kolekcjonowania żółtych kartek oraz prokurowania rzutów karnych dla rywali. Tym razem – to on karnego wywalczył. Nie da się przy tym nie wspomnieć okoliczności, o tym kwartale bez gry, o ucieczce z Rosji niejako “na czele” powstania zagranicznych piłkarzy. Krychowiak zachował się tak porządnie, jak tylko mógł się zachować piłkarz zarabiający w Rosji. A teraz zagrał tak porządnie, jak zawsze powinien grać zawodnik jego klasy, z jego doświadczeniem i historią.

Nagle roztańczony Lewandowski w kadrze. Czy to nie trochę zbyt oczywisty trik, by to właśnie on strzelił pierwszego gola, w dodatku z rzutu karnego wykonanego w charakterystyczny sposób? Zresztą, gol to dla niego chleb powszedni, przykuwało uwagę coś innego. Lewandowski był dzisiaj tym samym zawodnikiem, którym był przez prawie całe Euro – a którym nie był przez długie fragmenty eliminacji. Inspirujący, waleczny i odważny lider. Nie ma odstawiania nogi, bo za rogiem transfer życia, bo za rogiem kolejne rekordy. Nie ma obrażania się na defensywne zadania – zamiast tego jest zastawianie piłki na 30. metrze, by łapiąc tutaj faul rywala dać nieco oddechu defensywnie. “Lewy” był dzisiaj tym człowiekiem, na którego można było spojrzeć z dowolnego miejsca boiska i przypomnieć sobie, o co toczy się gra.

Drugi gol? Piotr Zieliński. I to w jakich okolicznościach, po pressingu, po wykorzystaniu błędu stopera, po odważnym wysokim podejściu i zmuszeniu Szwedów do pomyłki. Niebywale piękna była ta scena, gdy Zieliński już schodził na ławkę i został tak wyściskany przez kolegów z rezerwy, jak młodszy brat przez rodzeństwo po powrocie z pierwszej randki. Nie był to może występ kompletny, ale gdy ogólnie naszą największą siłą stają się walka, ambicja, nieustępliwość i determinacja, to Zieliński ma pełne prawo zniknąć. Dzisiaj nie zniknął, ba, wykorzystał te cztery elementy przy bramce.

Pod drugim polem karnym kolejny z bohaterów. Wojciech Szczęsny, wreszcie ze swoim naprawdę wielkim meczem w reprezentacji Polski – straszliwie tego brakowało w ostatnich latach, gdy przecież w klubowej karierze osiągnął top. To on utrzymał nas w meczu, to jego pewne interwencje dawały nam spokój (niezbyt ważne) oraz czas (bardzo ważne). Nie mam wątpliwości – to będzie występ wspominany latami, chyba że na mundialu Szczęsny jeszcze to przebije.

I wreszcie on. Kapitan Polska. Uosobienie wszystkiego, co Polska ceni, lubi, co Polska uważa za swoje. Kamil Glik, nafaszerowany lekami przeciwbólowymi, ewidentnie kuśtykający w niektórych fragmentach meczu, proszący o zmianę w pierwszych minutach. Ale potem – i mam nadzieję, że tak właśnie było – Glik mówi sam do siebie pod nosem: “A CHUJ TAM”. Ten układ słów jest bardzo ważny, bo jedynie potęguje “polskość” strategii meczowej Glika. Występ, który mógłby znaleźć się w słownikach pod hasłem ofiarności. Determinacji. Piłkarskiego postawienia wszystkiego na jedną kartę, bo przecież Glik w wywiadzie mówił rozbrajająco – niespecjalnie mnie interesuje, co będzie dalej, liczył się tylko ten mecz, tylko to 90 minut do wygryzienia na murawie. Ta jego “cieszynka” z Bednarkiem, wszystkie przebitki na jego okrzyki, pohukiwania, pełne pasji gesty. Glik naprawdę wyglądał jak jakaś magiczna emanacja wszystkich cech, które u piłkarza kocha każdy Polak, w tym ja.

A przecież dopiero co wszyscy drżeliśmy o jego zdrowie, o jego formę po tym, gdy na finiszu kariery wylądował w Serie B. Jakże bezpodstawne były te wszystkie nasze obawy. Glik okazał się kolejnym w długiej galerii postaci, które formę klubową trzymały z dala od tego, co prezentują w reprezentacji. A w reprezentacji? W reprezentacji jest po prostu żywy ogień, od pierwszej do ostatniej minuty, jakby faktycznie od tego meczu zależała co najmniej polska niepodległość. W Gliku, bez żadnej charakteryzacji, można było wczoraj dostrzec szlachcica spod Jasnej Góry, obrońcę w kampanii wrześniowej, Skrzetuskiego czy innego Podbipiętę. Artur Szpilka powiedział kiedyś: gdy czytałem Trylogię Sienkiewicza, byłem taki, kurwa, dumny. Myślę, że podobne uczucie wszyscy odnotowaliśmy wczoraj, oglądając pasję Kamila Glika.

To było zresztą najbardziej polskie ze wszystkich zwycięstw. Po wielkich kłopotach w pierwszej połowie, przy wielu niedogodnościach. Jak w klasycznym filmie – główni bohaterowie napotkali takie nieprzewidziane trudności jak urazy Salamona, Milika, Piątka, kartki Klicha. Ale czym są właściwie trudności, gdy mierzy się z nimi Kamil Glik? Gdy nabiega na nie w charakterystycznym stylu Robert Lewandowski? Gdy jakimś nieprawdopodobnym zrządzeniem losu do pressingu jak do pożaru idzie Piotr Zieliński?

Panowie, po prostu dziękuję. Jestem cholernie dumny. Jeśli z taką pasją, z takim taktycznym zdyscyplinowaniem i taką kurwicą w oczach wyjdziecie na mundialowych rywali, to nawet ten trzeci koszyk nie będzie jakimkolwiek problemem.

Komentarze