Trener Znicza: w naszym zespole jeden za drugim wskoczyłby w ogień

Pracował w Niemczech, Realu Madryt i Chinach, ale po powrocie do Polski nikt go nie chciał zatrudnić. Pomocną dłoń wyciągnęła do niego dopiero Warta Gorzów. Teraz jest zdecydowanie na fali. W poprzednim sezonie poprowadził Znicz Pruszków do niespodziewanego awansu do 1 Ligi, pozostawiając w pokonanym polu wiele znacznie bogatszych firm. Mariusz Misiura wierzy w to, co robi i zapewnia, że jego zespół nie będzie dostarczycielem punktów na zapleczu Ekstraklasy.

Mariusz Misiura
Obserwuj nas w
fot. Pressfocus Na zdjęciu: Mariusz Misiura

“Zweryfikuje nas dopiero boisko”

Niewątpliwie przeżywaliście wspaniałe chwile po meczu z Hutnikiem, gdy stało się jasne, że awansowaliście do I ligi. A czy tej radości towarzyszą obawy o to, jak to będzie na zapleczu Ekstraklasy, gdzie wymagania są już dużo wyższe niż w II lidze? Także te organizacyjne.

Przez 8 lat mieszkałem za granicą. I po powrocie pierwsze, co zobaczyłem, to martwienie się na zapas. A ja w moim środowisku widzę dużo radości i uśmiechu na twarzy. Wiem, że kibice też cieszą się na mecze w I lidze. Co do kwestii organizacyjnych – spełniliśmy wymogi i otrzymaliśmy licencję na grę na zapleczu Ekstraklasy. Nie ma u nas opóźnień w wypłatach. Nie należy zatem nas oceniać na podstawie jednego czy innego artykułu prasowego, w którym jest mowa o klatce dla kibiców gości czy kiepskiej murawie. Naszymi rywalami będą duże polskie kluby, ale one też mają swoje problemy. Często poważniejsze niż my. Zweryfikuje nas dopiero boisko. Ale nie będę się martwił na zapas. Jesteśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy, bo bardzo ciężko pracowaliśmy i nikt nam za darmo tego nie dał. Wyprzedziliśmy kilka bogatszych, bardziej znanych klubów. Większy budżet nie oznacza, że ktoś będzie od nas lepszy na boisku.

Gdy umawialiśmy się na wywiad, wspominał pan, że macie mnóstwo pracy, którą można byłoby spokojnie obdzielić 8 ludzi. A tymczasem wasz sztab jest znacznie mniejszy. Jaki specjalista zatem przydałby się w Zniczu?

Sztab jest mały, ale poprzez to, że jest tyle zadań do wykonania, każdy z nas niesamowicie się rozwija. Zadania, które moglibyśmy powierzyć analitykowi czy jeszcze jednemu trenerowi, musimy my wykonywać. Sztab liczy obecnie 5 osób, ale przydałby się nam właśnie analityk, który nagrywałby każdy nasz mecz i wsparłby nas w zakresie indywidualnego rozwoju zawodnika. Rozmawiam z zarządem na temat zatrudnienia jeszcze jednej osoby, ale muszę też pamiętać o tym, jakie mamy możliwości. Nie chcę jednak narzekać, akceptuję sytuację i staram się zajmować swoją pracą jak najlepiej, jak najwydajniej.

Niechciani gdzie indziej

Dużo osób skazuje was na spadek. Pewnie i do piłkarzy docierają takie głosy. Czy dużo czasu zatem musi pan poświęcać na pracę nad odpowiednim nastawieniem mentalnym zawodników?

Doniesienia medialne nie są dla nas żadnym wyznacznikiem. Gdyby się nimi kierować, to na 2 kolejki przed końcem poprzedniego sezonu, mieliśmy tylko 1,6% szans na awans do I ligi. Ludzie, którzy takie rzeczy piszą, często nie poświęcą nawet dnia, by zobaczyć 5, 6, 7 naszych spotkań. Jak ktoś twierdzi, że Znicz jest, jak to się mówi, faworytem do spadku, to ja pytam: na jakiej podstawie tak uważa? Ubolewam nad takimi ocenami, bo brak im merytoryki.

Pomówmy zatem o bieżącej sytuacji. Na razie wzmacniacie skład polskimi zawodnikami. A czy – wzorem większości waszych ligowych rywali – przeglądacie też rynek zagraniczny?  

Idziemy pod prąd. Spędziliśmy ostatnie 2 sezony w II lidze i wiem, że jest tam dużo piłkarzy o odpowiednich umiejętnościach. Podpisując umowy z Filipem Kendzią, Wojciechem Błyszką, Jakubem Wawszczykiem czy jednym z młodzieżowców, wierzymy, że nasze dwuletnie obserwacje po prostu się obronią. KKS Kalisz już pokazał, że z młodymi zawodnikami można nawet awansować do półfinału Pucharu Polski. Ja przypomnę, w jaki sposób my zbudowaliśmy zespół, który wywalczył miejsce w I lidze. Miłosz Mleczko był niechciany w Lechu Poznań, Maciek Firlej i Paweł Moskwik w Motorze Lublin, Mateusz Grudziński i Dawid Barnowski w Legii, Krzysztof Wingralek w Górniku Zabrze, Łukasz Bogusławski w Wigrach Suwałki, a Jurij Tkaczuk przyszedł do nas z III ligi. Stworzyliśmy więc drużynę z ludzi, których nie widziano w innych klubach. Ktoś zatem pomylił się w ich ocenie. A my w nich wierzymy. Ubolewam, że tego się nie docenia, a w jakiś sposób upokarza się tych piłkarzy, skazując ich na spadek. Chciałbym dożyć tego momentu, gdy piłkarze, przygotowania do sezonu, kluby będą oceniani w mediach bardziej merytorycznie. 

Jeśli chodzi o graczy zagranicznych, to raczej są to dla nas nierealne kwestie, bo nas nie stać na sprowadzanie piłkarzy z innych krajów.

A może właśnie ten brak doceniania waszych walorów stanie się waszym atutem? W myśl zasady, że nie macie aż tak dużo do stracenia. Nie twierdzę, że rywale mają was lekceważyć, ale może niektórzy nie podejdą do was aż tak nastawieni, jak na mecze z Wisłą Kraków czy Lechią.

Każdy sportowiec, nieważne czy gra mecz z Wisłą, Zniczem czy Puszczą Niepołomice, podchodzi do swojej pracy na 100%. My znamy swoją wartość. W II lidze dopuściliśmy do najmniejszej liczby 100% sytuacji pod naszą bramką, expecting goals i liczba stworzonych sytuacji były w pierwszej trójce – to wszystko daje poczucie, że możemy punktować. Ja nie wierzę w to, że da się słabo bronić czy atakować i wygrywać mecze. To tak nie działa. Podkreślę, że awansowaliśmy, mając jeden z najmniejszych budżetów. Zachęcam wszystkich, którzy będą czytali ten wywiad, którzy go piszą i będą pisać następne, by podeszli merytorycznie do naszego sukcesu. Wierzymy w naszą pracę, a to, czy nas ktoś zlekceważy czy nie, to są raczej tylko dywagacje dziennikarskie albo niektórych kibiców, którzy nie widzieli naszych spotkań. Lekceważenia w tej lidze nie będzie. Czasem jak jedziemy autokarem na mecz i gramy w karty, to żaden z nas nie chce przegrać nawet 5 złotych. Nie wyobrażam sobie, by piłkarz, którzy jedzie 5 czy 7 godzin na spotkanie, który poświęca się czas, by prawidłowo się odżywiać, prawidłowo odpoczywać, zagrał jakiś mecz na pół gwizdka. 

Praca w Realu? Nie liczy się!

Czy pan po awansie miał oferty z zamożniejszych klubów?

Miałem zapytanie jeszcze w trakcie sezonu. Póki co mam jednak tylko licencję UEFA A i powinienem dostać warunkową licencję na pracę w I lidze. W ubiegłym roku wziąłem udział w naborze na kurs UEFA Pro organizowanym przez PZPN. Początkowo zgłosiło się 218 szkoleniowców. Potem zostało 50 i ja znalazłem się w tej grupie. Spośród nas wybierano tych, którzy dostaną się na kurs UEFA Pro. Moją kandydaturę jednak odrzucono. Argumentowano, że teraz obowiązuje system punktowy i właśnie na jego podstawie podejmowana decyzja, kto przechodzi. Niestety, w tym systemie nie liczą się doświadczenia zebrana za granicą. Moja praca w Niemczech, w Realu Madryt, w Chinach nie została wzięta pod uwagę. Ubolewam nad tym, bo zostałem potraktowany jako żółtodziób. Mam nadzieję, że teraz dostanę się na kurs. Poza tym dobrze byłoby, gdyby w ogóle zmieniono te zasady, by nie wykluczały trenerów zdobywających doświadczenie poza Polską.

Wróćmy na chwilę do kwestii młodych piłkarzy. Jak pan ocenia systemy zachęcające do stawiania na młodzieżowców?

Nie jestem osobą kompetentną, by się na ten temat wypowiadać, choć oczywiście mam swoje przemyślenia. W pewnym momencie sezonu zazwyczaj jest tak, że kilka zespołów bije się o awans, a kilka o utrzymanie. Pozostałe zajmują bezpieczne miejsce w środku tabeli i wtedy mocno stawiają na Pro Junior System. Na mecze mogą wychodzić z np. siedmioma młodzieżowcami w składzie. Żeby tego uniknąć, nie powinno się zapisywać punktów w systemie w ostatnich kilku kolejkach. To też może rzutować na sytuację w tabeli. Wyobraźmy sobie, że zespół walczący o utrzymanie gra w ostatnim meczu z ekipą, która wychodzi na mecz z dużą liczbą młodzieżowców w podstawowej 11. Ma wtedy duże szanse na wygraną. Poza tym ten system, który obecnie jest, powoduje patologiczne sytuacje, że zawodnik jest na boisku mimo kontuzji albo bramkarz wchodzi w pole.

Spotkałem się też z innym dość ciekawym pomysłem zakładającym, żeby w klasyfikacji PJS nagradzać dodatkowo zwycięstwo. Drużyna wygrywa i wtedy, przykładowo, punkty młodzieżowców są liczone podwójnie.

700 spotkań w 1 sezonie

W materiale „Ligowca” opowiadał pan o swojej karierze, m.in. o tym, jak wesoła była szatnia Pogoni Szczecin, której barw pan bronił. A jaka jest pana szatnia w Zniczu?

Nigdy wcześniej nie byłem w lepszej szatni. Jesteśmy zjednoczeni, jest miejsce na żarty, na śmiechy, ale i na koncentrację, i na ciężką pracę. Z przyjemnością przyjeżdżam do pracy. Często zostaję po kilka godzin dłużej, ale robię to z radością. Zarówno piłkarze, członkowie sztabu, jak i zarząd to są ludzie, z którymi bardzo dobrze mi się współpracuje.

Z pana słów wnioskuję, że dużo czasu pan poświęca na dobieranie piłkarzy także pod względem charakterologicznym.

Z moim asystentem Danielem Kokosińskim obejrzeliśmy w zeszłym sezonie 120 spotkań na żywo i około 500-600 w internecie. Oglądaliśmy np. mecze ŁKS – Chrobry czy ŁKS – Podbeskidzie. W klubie pytano się mnie, po co poświęcamy czas na te spotkania? A ja odpowiadałem: żeby lepiej zrozumieć różnice między I a II ligą. I żeby poznać lepiej pierwszoligowych zawodników, bo za rok będziemy z nimi grać. Podśmiewano się ze mnie wtedy, ale prawda jest taka, że mam teraz ogromną wiedzę o I lidze. Wiem, czego potrzebuje nasza drużyna, żeby była konkurencyjna. Sam charakter zawodnika też jest rzeczą kluczową, więc robimy wywiady środowiskowe i rozmawiamy z piłkarzem, zanim zdecydujemy się na transfer. W naszym zespole jeden za drugim skoczyłby w ogień i nie ma tu miejsca na obrażanie się i gwiazdorskie zachowania.

Zarząd też bierze odpowiedzialność

Wypowiada się pan w pozytywnych słowach też o zarządzie Znicza. Z pana historii w tym klubie wynika, ze nie są to ludzie, którzy podejmują pochopne decyzje. Przegrał pan 4 pierwsze mecze jako trener pruszkowian, a mimo to pozwolili dalej pracować.

Jak powiedziałem, że jadę pracować w Zniczu, to niektórzy mówili, żebym nie rozpakowywał torby, bo w Pruszkowie szybko zwalniają trenerów. Ale w moim przypadku to się nie potwierdziło. Faktem jest, że zarząd też bierze udział w budowaniu drużyny, więc awans jest także ich sukcesem. Ale to działa w obie strony – gdy nie idzie, to odpowiedzialność leży również po stronie władz klubowych. Nie może być tak, że w przypadku zwycięstwa wszyscy sobie przypisują zasługi, a po porażce winny jest trener. Podam przykład trenera Kafarskiego, którego zwolniono z Chojniczanki. Potem życie pokazało, że to nie była tylko jego wina, bo jego następca też nie punktował. Gdy zdarzy się kilka słabych występów, trzeba dogłębnie spojrzeć na to, jakie są tego przyczyny. Tego w Polsce brakuje.

Cierpliwość, pokora i słuchanie ludzi

Porozmawiajmy nieco o pana poprzednich miejscach pracy. Pana kariera ma bowiem nietypowy przebieg. Zaczęło się od pracy z kobietami. Czego nauczyła pana współpraca z drużynami żeńskimi?

Bardzo miło wspominam ten czas. Ta praca nauczyła mnie dużej cierpliwości, pokory i słuchania ludzi. Byłem też asystentem Roberta Góralczyka, ówczesnego selekcjonera kobiecej reprezentacji Polski. Często te zawodniczki jeździły na mecze po całej Europie, a dostawały za to bardzo niskie wynagrodzenia. Uczy to zwracania uwagi na ludzi pracowitych, na ludzi, którzy mają dobre serce, którzy nie są zepsuci i mają wartości.

Kolejnym przystankiem były Niemcy.

Kobieca Bundesliga jest dziś na wyższym poziomie organizacyjnym niż w Polsce I liga męska. Gdy pracowałem w Hohen Neuendorf, miałem sztab 13-osobowy. Tej pracy zawdzięczam też czas, jaki spędziłem w niemieckiej szkole trenerów. Byłem tam w programie dla trenerów Bundesligi przeznaczonym dla szkoleniowców pracujących zarówno w Bundeslidze męskiej, kobiecej, jak i juniorskiej. Imponowało mi to, że nie było podziałów w zależności od tego, gdzie jest zatrudniony. Do dziś pamiętam słowa dyrektora z 2014 roku. To było miesiąc po tym, jak Niemcy wygrały Mistrzostwa Świata. On wtedy powiedział, że mimo iż wygrali mundial, to źle szkolili. Wspominał, że muszą zaczerpnąć wiedzy od Hiszpanów i Portugalczyków, bo nie umieli wykreować zawodników na pozycje 7, 10 czy 11.

Real w CV

W CV ma pan też prace w Realu Madryt, a ponadto kilkukrotnie przebywał pan na stażu w Benfice.

Pracowałem w dziale metodologii odpowiedzialnym za analizę rozwoju zawodnika w wieku 12 czy 16 lat. Sprawdzaliśmy metodologię, pedagogikę pracy, żeby na różnych przykładach zobaczyć, jak dany zawodnik się rozwija. To z kolei nauczyło mnie tego, że nie można kopiować pracy kogoś innego, a trzeba szukać własnych rozwiązań w zależności od sytuacji w danym zespole. Zobaczyłem, w jaki sposób można tworzyć ćwiczenia, prowadzić trening, prowadzić zawodnika i jak można poszukać dróg dotarcia do niego. Potem mogłem to wdrażać w Zniczu Pruszków i dziś cieszę się, że Maciek Firlej czy Dawid Barnowski zrobili taki postęp u nas, że trafili do Ekstraklasy.

To, czego się nauczyłem się za granicą, wprowadzam w życie. I nie są to puste słowa, bo potwierdziliśmy to awansem do I ligi. Niestety, często przegrywam rywalizacje z ludźmi, którzy dużo mówią. Pamiętam, gdy rok temu rozmawiałem z pewnym zawodnikiem o przejściu do Znicza. Powiedziałem mu, że budujemy fajny zespół, a on odpowiedział, że woli inny klub, bo chce walczyć o awans. Ja do niego: „my też walczymy o awans”. W odpowiedzi usłyszałem, że jednak ten drugi klub ma dużo większe szanse. Nie chciał bliżej przyjrzeć się naszej pracy i zawierzył ładnym słowom kogoś innego. Potem okazało się, że to ja miałem rację, a tam do końca bili się o utrzymanie.

Gra wertykalna

W innych wywiadach wspomina pan, że nie tak łatwo było panu znaleźć pracę w Polsce mimo doświadczenia międzynarodowego. Czy w świetle tego nie wkurzała pana, jako polskiego trenera, sytuacja, w której Lechia Gdańsk zatrudniła Davida Badię, który zanim trafił do Gdańska, na Cyprze przegrał 10 z 12 meczów. A jednocześnie w polskich niższych ligach na swoją szansę w Ekstraklasie czeka kilku ciekawych trenerów.

Może nie wkurza, ale przyznam, że ucieszyło mnie to, że życie brutalnie zweryfikowało te osoby, które podjęły taką decyzję. Podam jeszcze inny przykład: w 2016 roku pisałem pracę dyplomową i tam używałem zwrotu „gra wertykalna”. Wtedy osoby weryfikujące ją zarzucały mi, że używam wyrażeń niepolskich. A jak Paulo Sousa mówił o grze wertykalnej, to wszyscy się zachwycali.

To czego w takim razie brakuje polskim trenerom, by bardziej zaistnieli za granicą?

Uważam, że po pierwsze trzeba chcieć żyć poza swoją strefą komfortu. Trzeba odważyć się na życie daleko od domu, czasem bez rodziny, gdzie trzeba udowadniać każdego dnia, że jest się lepszym niż miejscowi trenerzy. Gdy szukam osób do swojego sztabu szkoleniowego, czasami słyszę, że 60-70 kilometrów na dojazd do Pruszkowa to jest za daleko. A mi wyjazd z Polski umożliwił współpracę z Gregorio Manzano czy Jordim Cruyffem.

Daleko od domu

Dużo czasu spędził pan w Chinach.

Gdy otrzymałem propozycję, najbardziej interesowało mnie, do jakiego klubu trafię, jakie będą warunki pracy i czym będę się zajmował. Miałem już doświadczenie pracy za granicą, więc dużo łatwiej było mi się zaaklimatyzować. Chociaż oczywiście nie było łatwo żyć daleko od domu i rodziny.

Jak się pracowało z Chińczykami? Ciężko było do nich trafić?

W Chinach pracuje dużo Hiszpanów i Portugalczyków, ponieważ ich metody pracy sprawdzają się w Azji. Kładą nacisk na rozwój indywidualny zawodnika i drużyny, a nie na długie i poważne tłumaczenia. My też staraliśmy się tak pracować. Ani ja, ani żaden członek nie potrafiliśmy mówić po chińsku, a z kolei zawodnicy raczej nie znali angielskiego, ale staraliśmy się tak przekazywać informacje, by wszystko było zrozumiałe.

Chińczycy mają wspaniałe warunki do rozwoju futbolu, ale sukces męskiej reprezentacji wciąż jest bardzo daleko. Co idzie nie tak?

Chiny się rozwijają i kultura pracy jest na dużo wyższym poziomie niż u nas. To prawda, że wyników reprezentacja seniorów nie ma, ale zaplecze, sposób i możliwości pracy są znakomite. Myślę, że jeszcze potrzeba czasu, by to, co trenerzy z Europy wprowadzają w tamtejszych akademiach, zaprocentowało. Ale niewątpliwie jest jeden bardzo poważny problem: edukacja często nie idzie w parze z piłką nożną. Młodzież w wieku 12-18 lat jest bardzo obciążona nauką i w dzień nie mają czasu na trening. Często zawodnik, który prezentuje dobry poziom, musi przestać trenować, bo ważniejsza jest dla niego nauka.

W Chinach żyło się ciężko?

Rzeczywiście nie było łatwo. Inne jedzenie, inna kultura. I bardzo trudny język. Miałem nawet myśli, że chciałem wracać po 3 miesiącach. Ale wtedy przyszły pierwsze sukcesy. Kilka rzeczy zmieniło się w klubie, sięgnęliśmy po medal na olimpiadzie do lat 21. Podoba mi się, że tam bardzo szanuje się czas. Jest czas na pracę, na odpoczynek, na rodzinę, wspólne celebrowanie posiłków.

Czytaj także: Lech Poznań zyskał w Europie więcej niż tylko pieniądze z UEFA. To droga dla polskich klubów

Powrót dzięki pandemii

Ale potem przyszła pandemia. Gdyby nie to, może nawet nie wróciłby pan do Polski do tej pory?

Rzeczywiście nie planowałem powrotu. Tydzień przed wybuchem pandemii wróciłem do Chin. Podpisałem nowy dwuletni kontrakt. Media przedstawiały sytuację z COVID-19 niczym w filmie Walking Dead. Nie ukrywam, że wraz z narzeczoną nieco się przestraszyliśmy. Spakowaliśmy wtedy plecaki i poleciliśmy na trzytygodniowe wakacje na Filipiny. Do dziś nie wróciliśmy do naszego mieszkania. Cały czteroletni dobytek został w Chinach.

Gdy byliśmy na Filipinach, Chiny zamknęły granicę. Moja żona, która jest Kenijką, nie mogła dostać wizy. Całe szczęście, że miałem nieco odłożonych pieniędzy i mogliśmy opłacać hotel. Doba najpierw kosztowała 50 dolarów, a potem hotel podniósł ją na 112 dolarów. Nikogo to nie obchodziło, czy masz pieniądze, czy nie. Kto nie miał, ten musiał spać na lotnisku. W końcu załapaliśmy się na tzw. „bezpieczny lot do domu” organizowany przez Ambasadę Hiszpańską. Na Filipinach spędziliśmy pół roku. W międzyczasie było trzęsienie ziemi, tajfun i wybuch wulkanu. W tym czasie poznałem moją żonę od takiej strony, że można na nią liczyć, że nie mamy konfliktów, że razem stawiamy czoła problemom. To skłoniło mnie, by potem poprosić ją o rękę, a dziś mamy 10-miesięczną córeczkę.

Rzeczywistość

Odnalezienie się w polskiej rzeczywistości było trudne?

Tak. Podjąłem próby rozmów z 6 klubami Ekstraklasy i 1 Ligi, ale nikt nie chciał nawet ze mną rozmawiać. W końcu rękę podała mi Warta Gorzów i jestem temu klubowi bardzo wdzięczny. Odwdzięczyłem się, zapewniając mu utrzymanie.

W rozmowie z „Ligowcem” opowiadał pan o swojej rodzinie. Wspomniał pan o smutnej rzeczy – że pana żona doświadcza w Polsce rasizmu.

Są takie momenty, że głównie z ust starszych osób słyszymy, że to Polska to nie jest miejsce dla osób o innym kolorze skóry. Albo ktoś wpycha się w kolejkę, bo uważa, że ma pierwszeństwo przed obcokrajowcem ze względu, że ma biały kolor skóry. Wierzę jednak, że my się rozwijamy i mam nadzieję, że moje dziecko, gdy pójdzie do szkoły, nie będzie takich sytuacji doświadczało.

“Udają, że nie ma problemu”

Na koniec porozmawiajmy o bieżących sprawach Znicza. Jesteście po kilku sparingach. Jest pan zadowolony z okresu przygotowawczego? Wyniki w sparingach nie są najważniejsze, ale początkowo nie były one zbyt dobre. Potem jednak przyszło przełamanie.

W grach kontrolnych najbardziej liczyły się dla mnie zadania wykonywane przez piłkarzy. Wyniki trochę zaciemniły obraz naszej postawy na boisku, bo testowaliśmy zawodników, którzy jeszcze nie do końca rozumieli pewne nasze założenia. Zawodnicy, których pozyskaliśmy, coraz lepiej realizują zadania i uczą się automatyzmów. Czas działa na ich korzyść. Optymistycznie patrzę na początek sezonu. Mam też nadzieję, że uda się jeszcze pozyskać 2-3 zawodników.

A co z murawą na waszym stadionie? Jest jakaś poprawa?

Widzę, że są czynione kroki. Była raz robiona pielęgnacja, ale to za mało. Inne zespoły w 1 Lidze mają dużo lepsze murawy. Przeraża mnie, że osoby, które mają wpływ na to [Centrum Kultury i Sportu w Pruszkowie jest zarządcą obiektu – red.], udają, że nie ma problemu. Teraz są ogromne możliwości pozyskania pieniędzy. Nam nikt awansu nie dał za darmo, tak samo zarządcy stadionu w Pruszkowie nie mogą czekać aż samo spadnie z nieba. Trzeba się o to postarać.

Czego życzyć wam u progu sezonu?

Przede wszystkim zdrowia zawodników. Poza tym radości, jedności, cierpliwości i determinacji w naszej codziennej pracy. Oby ta I liga nikogo u nas nie poróżniła.

Komentarze