Olkiewicz w środę #109. Reprezentacja Polski – not great, not terrible

Awansowaliśmy na Mistrzostwa Europy w 2024 roku, zaliczymy piąty kolejny wielki turniej, do szkół podstawowych już dawno poszły dzieciaki, które nie znają jeszcze smaku imprezy międzynarodowej bez udziału Polaków. Ktoś powie - to był obowiązek, a nawet ostatni krok postawiliśmy trochę krzywo. Ktoś inny - baraże się wygrywa, a nie gra. I jak rzadko tym razem wspólnie rację będą mieli i najwięksi spośród optymistów, i najwierniejsi akolici niegasnącego pesymizmu.

Michał Probierz Reprezentacja Polski
Obserwuj nas w
Pressfocus Na zdjęciu: Michał Probierz Reprezentacja Polski
  • Reprezentacja Polski dopiero wczoraj, dopiero w ostatniej serii rzutów karnych ostatniego z eliminacyjnych meczów, uzyskała awans na imprezę, na którą jedzie połowa kontynentu.
  • Pod wieloma względami reprezentacja nadal jest w strzępkach, więcej elementów wymaga naprawy niż wprawia w zachwyt, ale piąty kolejny turniej z naszym udziałem odbiera wiele argumentów krytykom.
  • Najgorsze, co moglibyśmy teraz zrobić, to wpaść w hurraoptymizm i odwrotnie – kolejne rewolucje raczej nie przyniosą już raczej żadnej drastycznej odmiany. Teraz pozostała już tylko rzetelna praca oraz… chwytanie chwili.

Reprezentacja Polski – dwudziesta czwarta na dwadzieścia cztery miejsca

Tak, to z jednej strony trochę przypadek, trudno zresztą tutaj traktować kwestię kilkudziesięciu minut za rozstrzygającą. Ale podczas naszej wczorajszej “Domówki” na YouTube jeden z widzów, już pod koniec dogrywki, zauważył na czacie: ewidentnie widać, że walka na boisku toczy się o ostatnie spośród 24 miejsc na Mistrzostwach Europy. Ostatni na miejscu, wjazd na imprezę ofiarnym wślizgiem, wskoczenie do rozpędzonego pociągu tak, że na pokładzie ląduje się z solidną porcją siniaków, a może i jakąś pękniętą kością. Reprezentacja Polski trochę awansowała na Euro, a trochę się na to Euro wczołgała, wgramoliła, wdrapała, wcisnęła korzystając z uchylonego lufcika.

Wczoraj wieczorem na fali powszechnej radości z awansu, zresztą już piątego z rzędu, nie do końca mile widziano wypominanie stylu czy innych niedoróbek obecnej reprezentacji. Ale mamy środę, można sobie dzisiaj pozwolić na szczerość. “Droga na salony prowadziła przez kibel”. Remis i porażka z Mołdawią. Fatalna postawa w meczach m.in. z Czechami i Albanią, a więc reprezentacjami spoza tej najbardziej wykwintnej europejskiej półki. Słabiuteńka postawa przez 120 minut walki z Walijczykami, w której trzymał nas swoimi dwiema interwencjami Wojciech Szczęsny – ten, który postawił też kropkę nad i w ostatniej serii rzutów karnych.

Naprawdę długo można wymieniać to, co u nas nie zagrało. Karuzela z selekcjonerami. Brak jakiejkolwiek stałości, wymiana pokoleniowa robiona nieco na dwa tempa, z dwoma kompletnie różnymi projektami. Skakanie po nazwiskach, ciągłe roszady, gra rozciągająca się od fatalnej (np. początkowe minuty z Czechami) do co najwyżej średniej (zwycięstwo nad Farerami, ale tylko 2:0, po napoczęciu rywala rzutem karnym na 20 minut przed końcem). Właściwie od samego początku obecnego cyklu kadry – czyli od zwolnienia Czesława Michniewicza – mamy pod górkę. Od tych pierwszych sekund z Czechami, aż do interwencji Szczęsnego po strzale Moore’a. Droga przez mękę. Długa, wyboista, naznaczona nie tylko piłkarskimi cierpieniami, gdy pogrążali nas Craciun z Baboglo, ale też ciągnącym się smrodem niewyjaśnionych afer.

To wszystko nie są jakieś opinie zajadłych krytyków, złe języki podłych zawistników, krytykujących reprezentację niezależnie od rzeczywistości. Niestety, to są po prostu fakty, zebrane w jedną bolesną litanię, ale nadal: tylko suche fakty.

Ale na koniec tej litanii, która trwa pewnie mniej więcej tyle, ile wypalenie jednego papierosa, Wojciech Szczęsny może rzucić niedopałkiem na ziemię, splunąć i zapytać prowokacyjnie: no i?

Reprezentacja Polski – wciąż, nadal, mimo przeciwności: obecna

W 2014 roku Onet kupował Naszą Klasę. To było tak dawno, że Onet nie był jeszcze częścią Ringer Axel Springer. To było tak dawno, że Nasza Klasa jeszcze istniała. Kurczę, to było tak dawno, że Nasza Klasa była jeszcze na tyle łakomym kąskiem na rynku, że ktoś ją kupił.

To wtedy odbył się też ostatni wielki turniej bez naszego udziału, Mistrzostwa Świata w 2014 roku w Brazylii. Od tamtej pory Polska jeździ wszędzie, na Euro 2016, 2020 i 2024, po drodze też na dwa kolejne mundiale. Jasne, pomagają coraz szerzej otwierane wrota, ale już kiedyś były szerzej otwarte wrota dla Wisły Kraków i w progu położyła się m.in. Levadia. Pięć imprez z rzędu, 10 lat bez wielkiej imprezy, na której listę “wielkich nieobecnych” otwierałby Robert Lewandowski. Chyba mimo wszystko nie do końca zdajemy sobie sprawę z tego, w jakiego rodzaju epoce żyjemy.

Spokojnie, to tylko awans. Jaką drużynę wyślemy na Euro 2024?
Nicola Zalewski

Polska zagra na Euro 2024 Dziwny jest moment tej drużyny. Mowa jest o nowym otwarciu, ale bohater wcale się nie zmienia – znów Wojciech Szczęsny ratuje reprezentację. Można cieszyć się z otwarcia szatni kadry na młodych zawodników, ale średnia wieku wyjściowej jedenastki na Walię niemal sięgała 29 lat. Sukcesem jest sam awans na turniej, który

Czytaj dalej…

Po drodze Holandia opuściła Euro 2016 i MŚ 2018. Włosi przeoczyli dwa kolejne mundiale, co zdarzyło im się po raz pierwszy w historii – od 1962 do 2014 roku zagrali na każdej z imprez Mistrzostw Świata. Duńczycy nie odwiedzili Francji w 2016 roku, Austriacy na MŚ ostatni raz byli w 1998 roku. A to tylko te reprezentacje, które są właściwie w jednoznaczny sposób silniejsze od Polski – by szukać naszej półki musielibyśmy zejść pewnie do poziomu Szwedów, Czechów, Serbów, Ukraińców czy Walijczyków właśnie. I na tym tle, na tle ekip zbliżonych potencjałem, wręcz oszołamiamy regularnością. Na wewnętrznym rynku narzekamy naturalnie albo na styl, albo na wyniki, albo na styl i wyniki jednocześnie, ale nie dochodzi do katastrof, jakimi były białe plamy tak potężnych ekip jak Oranje czy Azzurri.

W oczywisty sposób nie należymy do tego najbardziej ekskluzywnego piłkarskiego świata, w którym poruszają się na co dzień Francuzi czy Anglicy. Nigdy nie będziemy Oskarem, popularnym, bogatym, przystojnym i dynamicznym, bez którego żadna domówka nie ma prawa się rozpocząć. Nie jesteśmy też raczej Sebą, z którym przeżyjesz przygodę życia, ale potem przez dwie kolejne imprezy będziesz czekać na to, aż opuści areszt. Gwarantujemy za to momentami nieco nudnawą, momentami nieco szpetną stabilizację, solidne, choć twarde łóżko i kawałek dachu nad głową.

Można się spierać, czy stać nas na więcej, czy może jednak taki jest nas rzeczywisty potencjał. Można się zastanawiać, gdzie byśmy byli, gdybyśmy rozsądniej (i może nieco rzadziej?) wybierali trenerów, możemy się głowić, ile zyskałby zespół, gdyby Jakub Moder został złożony szybciej. Natomiast rozsądniej chyba jest odwrócić pytanie: ilu z większym potencjałem przeżywało bardziej brutalne i brzemienne w skutkach wiraże? Czy możemy sobie właściwie pozwolić na wybrzydzanie, gdy Salamona i Grosickiego będą w telewizji oglądać Haaland, Odegaard czy Kulusevski z Isakiem?

Carpe diem i memento mori

Wczołgaliśmy się na turniej, ale to znaczy, że na tym turnieju zagramy. Co więcej – w przeciwieństwie do paru innych ważnych meczów, tym razem selekcjoner będzie mógł się nauczyć imion zawodników na długo przed pierwszym gwizdkiem. Sousa wjeżdżał od razu na wysokiego konia, to trzeba mu oddać, praktycznie na starcie dostawał najtrudniejsze z meczów. Michniewicz zanim rozpakował walizki już musiał wygrać spotkanie o wszystko, prawdopodobnie także o swoją karierę w roli selekcjonera. Santos debiutował w meczu o punkty z Czechami na wyjeździe, podczas pewnie najbardziej wymagającego starcia całej kampanii eliminacyjnej. Michał Probierz wchodził jako strażak i też od początku miał pod górę.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu rozegramy więc te ważne mecze mając choćby ułudę pewnej ciągłości, nawet w kwestii zwykłych, codziennych kontaktów – Michał Probierz ma numery do każdego z zawodników, Sousa czy Santos na bank zbierali je jeszcze długo po rozgraniu swoich najtrudniejszych spotkań w reprezentacji.
Robert Lewandowski wrócił do formy, Nikola Zalewski i Przemysław Frankowski mecz po meczu udowadniają, że pomysł Michała Probierza na grę dwoma wahadłowymi ma szansę wypalić. Problemów jest nadal o wiele więcej niż zalążków nadziei na przyszłość, ale nie da się określić reprezentacji mianem spalonej ziemi – a używaliśmy tego określenia wobec kadry zatrważająco często. Przed nami oczywiście ekstremalnie trudne Euro, duże prawdopodobieństwo wyłapania trzech oklepów w fazie grupowej. Wielkie ryzyko, że tak jak zostaliśmy właśnie dwudziestą czwartą drużyną na Euro 2024, tak też pozostaniemy dwudziestą czwartą drużyną w stawce na koniec Euro 2024.

Znów jednak wraca Szczęsny z fajurką. Co z tego? Dziś – i w najbliższych tygodniach – powinien nadejść ten jakże wyczekiwany stan względnej stabilizacji. Polacy zadbali, by ani przez sekundę nie zapachniało euforią – a pewnie tak by się stało przy przekonującym zwycięstwie nad Walią. Ale jednocześnie nasi zawodnicy zrobili też wszystko, by uniknąć powszechnej rozpaczy we wszystkich branżach choćby i luźno związanych z rozrywką – a tak by się stało przy naszym odpadnięciu.

To idealny punkt wyjścia, by odpowiednio nastroić się na najbliższe miesiące. Nie jest tak strasznie, jak mogłoby się wydawać jeszcze tydzień temu, nie jest tak cudownie, jak mogłoby się wydawać zestawiając liczbę wielkich imprez w XXI wieku z udziałem nas oraz Holendrów czy Włochów. A skoro not great, not terrible, to cóż pozostaje? Łapać każdą chwilę kontynentalnego czempionatu, bo nie wiadomo, ile nas jeszcze takich czeka przed końcem kariery reprezentacyjnej Roberta Lewandowskiego. Ale i dalej dyskutować nad tym, co poprawić, co rozwinąć, co wypalić gorącym żelazem, a co pochwalić.

Carpe diem – żyjmy tą chwilą, którą udało się wyszarpać gdzieś opuszkami palców w rękawicach Szczęsnego. Ale i memento mori – pamiętajmy o tym, że Mołdawia pozbawiła nas marzeń o bezpośrednim awansie na Euro, a Walia chwilami wyglądała jak zespół, który nie będzie miał problemów z chwiejącą się defensywą Polaków.

Ta droga środka wydaje się nie tylko rozsądna, ale też zapewniającą jakąś szansę, że dojdziemy do celu. Najgorszy był dryf donikąd, a przeciągnął się w kadrze o ładnych parę miesięcy.

Osobne słowo zresztą należy się trenerowi Michałowi Probierzowi i będzie to słowo, które powiedziałem mu po raz pierwszy po wygranych 1:0 derbach w 2011 roku, za które zawsze będzie przeze mnie ceniony i szanowany. Jest to oczywiście proste, banalne, ale jakże dzisiaj potrzebne słowo: dziękuję.

Tylko u nas

Komentarze