EuroDziennik #14. Spotkanie z bestią, wizyta w rosyjskim szpitalu

Wizyta w rosyjskim szpitalu
Obserwuj nas w
Na zdjęciu: Wizyta w rosyjskim szpitalu

Dwie minuty spóźnienia na samolot owocujące całym dniem na lotnisku, próba kradzieży telefonu, a teraz pogryzienie przez psa i wizyta w rosyjskim szpitalu. To Euro jak na razie dostarcza mi tyle samo wrażeń na boisku, jak i poza nim.

EuroDziennik to cykl tekstów z miejsca zdarzeń podczas mistrzostw Europy i przygotowań do nich. Zdjęcia, boki, podróże, stadiony. Nie zawsze o piłce, ale z piłką w tle. Codziennie
Ostatnio napisałem takiego tweeta: „Petersburg. Miasto jak styl Paulo Sousy w polskiej kadrze. Piękne i pechowe. Za pierwszym razem spóźnienie o 2 min na samolot, a dziś wilczur zerwany ze smyczy gryzący mnie w tyłek i rozrywający spodnie. W drodze na stadion. Sousa wyleczył się z pecha za siódmym razem”. Czyli jeśli faktycznie te sytuacje da się porównać, mi pozostają jeszcze cztery bolesne wizyty w „Wenecji Północy”, po czym zrobi się wyłącznie przyjemnie.

Łańcuszek ostatnich zdarzeń zaczął się tworzyć na lotnisku w Barcelonie, przez którą leciałem z Sewilli do Petersburga. To tam obliczyłem sobie, że bez problemu zdążę na wieczorny mecz Finlandii z Belgią i napisałem do UEFA prośbę o akredytowanie mnie. Potwierdzenie dostałem jeszcze przed odlotem do Rosji. – Plany na wieczór są – pomyślałem, zapominając, że z planów to się Pan Bóg śmieje.

Druga część łańcuszka rozegrała się na drogach. Jeśli jadąc przez Warszawę lub Kraków wydaje wam się, że to są zakorkowane miasta, nie byliście w Petersburgu. Gdyby kierowcy dostawali mandat za brak opłaty za parkowanie, nie mogliby narzekać, bo pięć minut bez choćby kilku przejechanych metrów, jest tu standardem. Czas do meczu zaczął się więc kurczyć, a iść trzeba było – UEFA ma zasady, że jeśli nie odwoła się wizyty na meczu odpowiednio wcześniej, przy kolejnych wnioskach ląduje się na końcu kolejki. A my przecież jeszcze chwilę tu zabawimy, prawda? W hotelu rzuciłem walizki i od razu poszedłem na tramwaj w kierunku stadionu. A raczej – pobiegłem. Jakieś 100 m przed przystankiem wybiegłem zza rogu i zobaczyłem bestię – wielkiego wilczura, sięgającego właścicielowi głową do połowy jego klatki piersiowej. Nie miałem wrażenia, by był szczególnie kontrolowany, w dodatku był moment, w którym wiedziałem, że mnie zaatakuje. Czasem się to wie. Instynktownie chciałem przebiec na drugą stronę ulicy, ale nie zdążyłem – pies się zerwał i ugryzł mnie w pośladek. Gdyby nie szybka reakcja właściciela, który przyciągnął go do siebie, nie wiem, czy byłbym w stanie napisać ten tekst.

No, ale stało się – ja się zwijam z bólu, spodnie dziurawe, facet stoi jak wryty i nie wie, co ma powiedzieć. Nie musiałby nic, gdyby założył swojemu Łajce kaganiec. Za straty fizyczno-materialne zaproponował 5000 rubli (jakieś 280 zł), czemu miałbym nie wziąć? Dylemat jednak polegał na tym, że do meczu została godzina, a bezpośrednio po zdarzeniu z trudem chodziłem. Ale jakoś dotarłem na stadion z myślą, że musi tam być punkt medyczny, z którego skorzystam.

Przed wejściem jest kontrola bezpieczeństwa, z bramkami, taka, jak na lotniskach. O ile po ataku wilczura owinąłem sobie bluzę dookoła pasa, by zakryć dziurę w spodniach, o tyle tam musiałem ją odwiązać. Trochę wstyd być przeszukiwanym mając niemal tyłek na wierzchu, ale to Rosja – ochrona nie takie rzeczy musiała widzieć. W punkcie medycznym założyli mi opatrunek, ale w ciągu 24 godzin kazali iść do szpitala. Jeśli nie wezmę szczepionki, konsekwencji mogłoby nie zrekompensować 5000 rubli.

Ubezpieczyciel umówił mnie na następny dzień. „Klinika Skandynawia” – brzmi dobrze. Od Skandynawów personel odróżniało jednak to, że trudno było się dogadać po angielsku.

– Naprawdę nie zna pan nic rosyjskiego? Kompletnie nic?

– Niet.

Trzeba się było uczyć przed przyjazdem do Rosji, ale teraz to już za późno. Na szczęście pani przypomniała sobie o koleżance, która mówi po angielsku, włączyła tryb głośnomówiący, i w ten sposób mieliśmy tłumacza. Wypełniłem tonę dokumentów związanych z ubezpieczeniem, a ona mnie zarejestrowała i zaprowadziła do lekarza. Ten angielski rozumiał, ale w nim nie mówił, ale znów z pomocą odezwała się technika – tym razem Google Translator. Opatrunek, skierowanie na szczepienie, wizyta w pokoju 124. Tam wreszcie można się było dogadać – pani z Kaliningradu całkiem nieźle posługiwała się polskim.-

– Może wystąpić gorączka i utrzymywać się przez trzy dni – tego nie chciałem usłyszeć. Przed każdym wejściem na stadion sprawdzana jest temperatura, by wykluczyć osoby z objawami COVID-19. Nie ma znaczenia, że z negatywnych wyników testów, które z konieczności robię non stop, mógłbym już ułożyć książkę. Ale póki co fortuna wreszcie się do mnie uśmiecha – nie mam żadnych skutków ubocznych.

***

Nie umiem sobie wyobrazić, by było na ziemi obecnie gorętsze miejsce niż Petersburg. Piłkarze byli psychicznie nastawieni do gry w takich warunkach w Sewilli, natomiast Rosja i nieprawdopodobny upał, temperatury zbliżające się do 40 stopni? Pod granicą z Finlandią? Tak upadają stereotypy.

Komentarze