Lech Poznań pomaga szczęściu i walczy z pechem. Olkiewicz w środę #178

Wiele razy w ostatnich latach decyzje władz Lecha Poznań były frustrująco niewystarczające. Ale też coraz częściej decyzje władz Lecha Poznań były całkiem w porządku - zawodził z kolei szeroko rozumiany los, pchający piłkarzy Lecha w objęcia gabinetów ortopedycznych czy rywali w stronę bajecznych uderzeń z dystansu w nieprzewidzianych momentach. "Kolejorz" ostatnio zaczął coraz mocniej pomagać szczęściu, a co za tym idzie - przeciwdziałać pechowi. Nawet występującemu w szalonych ilościach.

Afonso Sousa Lech Poznań
Obserwuj nas w
Sopa / Alamy Na zdjęciu: Afonso Sousa Lech Poznań
  • Jeśli kontuzja Afonso Sousy z wczorajszego spotkania Lecha Poznań z Breidablikiem okaże się poważna, Lech wydaje się niemal przygotowany na wdrożenie z miejsca ewentualnego następcy Portugalczyka w składzie.
  • Ten smutny przypadek pokazuje w gruncie rzeczy bardzo pozytywną zmianę, która zaszła w Kolejorzu na przestrzeni lat – dziś klub jest świadomy, jak niedaleko leżą wielkie pieniądze od UEFA, więc jest bardziej skłonny do ryzykownych inwestycji.
  • O ile rola klubów piłkarskich to przede wszystkim sprzyjanie szczęściu drużyny, dokładanie do niej kolejnych ogniw i ułatwień, o tyle w Lechu nastąpiła wzorcowa próba ograniczenia wpływu pecha. I zdaje się, że już dziś ta próba się opłaciła.

Lech Poznań i sztuka bycia gotowym

Sympatyzuję z Lechem Poznań od lat, więc niestety pamiętam wiele momentów, w których mnie rozczarowywał. Nie chcę już po raz kolejny drapać we wciąż niezabliźnionych ranach po różnych Żalgirisach i Stjarnanach – to w gruncie rzeczy absolutna prehistoria, właściwie bez punktów stycznych z obecną rzeczywistością piłki nożnej w Polsce. Ale nawet w tych czasach nowożytnych, w czasach post-pandemicznych, które trochę wywróciły rodzimy futbol do góry nogami – Lech miał momenty frustrujące oraz smutne – bywało, że na przemian, bywało, że oba występowały niemal jednocześnie.

Gdyby ustawić suwak od gniewu do współczucia – mój wewnętrzny wskaźnik wahał się w zależności od działań podjętych przez Lech w celu minimalizowania ryzyka wysypania się na ostatnich metrach. I tak w sytuacji, gdy Lech ratował się Tomaszem Dejewskim w Lizbonie, bo najważniejsi piłkarze pierwszego składu odpoczywali przed ważnym ligowym starciem z Podbeskidziem, suwak wskazywał przede wszystkim złość na klub, który nie potrafił podjąć próby przygotowania kadry na trzy fronty. Najbardziej charakterystyczny mecz na drugim końcu skali? Chyba Spartak Trnawa, czyli mecz, który z trybun oglądał jeden z najdroższych zawodników w historii Lecha Poznań. Zakup Aliego Gholizadeha, nawet jeśli kontuzjowanego, był dla mnie ruchem, który usprawiedliwiał Lech na wielu kartkówkach z rzędu. Nie ma innych wielkich transferów, bo ten był kosztowny. Nie ma jakiejś nieprawdopodobnej rotacji, bo postawiliśmy na ściągnięcie gwiazdy. Sami zresztą zobaczycie, jak to będzie hulało w fazie grupowej europejskich pucharów, gdy już irański gwiazdor wróci do zdrowia.

I Lech wtedy odpadł, zanim irański gwiazdor powrócił do zdrowia. Oczywiście, można było przed Trnawą zrobić więcej, ale prawdę powiedziawszy – wówczas Lech, z tym swoim kontuzjowanym Gholizadehem, budził raczej współczucie niż złość. Zrobił już dużo, na pewno o wiele więcej niż w analogicznych momentach w przeszłości. Ale zrobił jednak za mało. Dlatego po tweecie sprzed paru dni, gdy Lech ujawnił w swoim raporcie medycznym, że praktycznie czterech zawodników podstawowego składu wypada na dłużej, mój suwak pofrunął z powrotem w stronę współczucia. Nie napiszę: „nikt”, bo jednak wymagania rosną, zwłaszcza wobec mistrza. Ale na pewno wielu ludzi nie miałoby żadnych pretensji, gdyby Lech rozpoczął sezon w sposób daleki od wymarzonego. To usprawiedliwienie z kartkówki o którym wspominałem, tym razem było jeszcze bardziej przekonujące. Ludzie, utrzymaliśmy jakimś cudem nie tylko większość gwiazd, z Ishakiem, Sousą, Pereirą czy Kozubalem, ale jeszcze dorzuciliśmy trochę jakości. Kto mógł przewidzieć, że jednocześnie wypadną Murawski, Walemark, Hakans, świeżo ściągnięty Barański i na dodatek jeszcze Gholizadeh? Szczerze, podobnie jak z Rakowem, to taka liczba urazów, gdy przestajesz narzekać, że klub nie przygotował szerszej kadry – zaczynasz narzekać na głupi los, na zły układ planet, na niefortunne horoskopy.

Gdy wczoraj Afonso Sousa w meczu z Breidablikiem najpierw wybił piłkę, by chwilę odpocząć na murawie, a potem po nieudanej próbie rozbiegania bólu zszedł z boiska, instynktownie wróciły przed oczy wszystkie największe porażki Lecha w latach 1922-2025. Po prostu, tak jest człowiek skonstruowany, a już na pewno człowiek dotknięty tym niewygodnym piętnem, jakim jest jakikolwiek uczuciowy związek z Lechem, choćby i najbardziej delikatny i subtelny.

Ale za Sousę wszedł Thordarson, po przerwie Kozubala zmienił Ouma, a gdzieś w klubowych korytarzach kręcił się już pewnie ściągnięty z Lecce Pablo Rodriguez. Lech wydał się bardziej niż gotowy nie na drugą czy trzecią, ale piątą nieprzewidzianą wcześniej okoliczność.

Minimalizowanie roli pecha

Głośno było o tym przy niedoszłym transferze Arkadiusza Recy – wszystko było dogadane, Lech był prawie przekonany, ale ostatecznie zadecydowała podatność na kontuzję – i wyścig po kontrakt w Poznaniu wygrał bardziej wytrzymały Joao Moutinho. Kolejorz, zwłaszcza po doświadczeniach ostatnich lat, postanowił nie tylko pomagać szczęściu, ale i aktywnie walczyć z pechem. Stąd też część następców przyjeżdża do klubu jeszcze zanim zostaje dopięta transakcja sprzedaży. To o tyle ciekawe, że wiele polskich klubów często jest zmuszona czekać do samego końca na transfer wychodzący, by dopiero potem, z uwolnionych w ten sposób środków ufundować ewentualnego następcę. Czasem okres pomiędzy utratą zawodnika a zakupem następcy jest faktycznie dość sprawny, ale czasem przeciąga się w nieskończoność – z czasem o tym, że był potrzebny jakiś następca zapominają nie tylko w klubie czy w drużynie, ale nawet wśród kibiców.

Dlatego reakcja Lecha w ostatnich tygodniach to coś, co warto wyłuszczyć i pochwalić. Kiedy był ten płaczliwy czas wśród kibiców, gdy wyszło na jaw, jak długą przerwę mają przed sobą Hakans czy Walemark? Ile godzin potrwała panika, rozpacz, lęk, że tak misternie tkane plany znów wysypią się na czymś totalnie zaskakującym, na czymś, czego nie dało się zamknąć w obliczeniach super-komputerów analitycznych? Kilkadziesiąt godzin, do momentu oficjalnego ogłoszenia transferów? Czy wręcz kilkanaście godzin, do momentu, gdy wieści o nadchodzących wzmocnieniach zaczęły wyciekać w mediach sportowych? Luis Palma, Pablo Rodriguez, Timothy Ouma. Hat-trick, trzy szybkie transfery, które właściwie wytrącają krytykom z ręki ostatnie argumenty, które koją skołatane nerwy kibiców, które tworzą komfort pracy dla Nielsa Frederiksena.

ZOBACZ RÓWNIEŻ WIDEO: LECH SIĘGA PO KOZAKA

Można ewentualnie czepiać się formuły – że to jednak wypożyczenia, że opcje na tu i teraz, że gdzieś tam wysokie kwoty wykupu, gdzieś indziej w ogóle bez opcji. Ale ja patrzę na tą długą drogę, którą odbyliśmy od czasu wywiadów Tomasza Rząsy o kadrze gotowej do gry na trzech frontach. To było w 2020 roku, jeszcze czasy pandemiczne, ale utkwiło mi w pamięci z jednego powodu – Kolejorz był wtedy naprawdę blisko pokonania belgijskiej drużyny, co zawsze zapada w pamięć. Ze Standardem Liege za Jana Sykorę i Michała Skórasia musieli wejść Krawieć i Czerwiński. Skrzydłowych Lech zastąpił bocznymi obrońcami, już mniejsza o jakość. Za Modera wszedł wtedy Satka, Ishaka podmienił Nika Kaczarawa. A „falą kontuzji, urazów i chorób” były wtedy aż dwie absencje: Kamińskiego i Awwada.

Wczoraj Lech zostawił na ławce Roberta Gumnego, Alexa Douglasa, Joao Moutinho, Eliasa Anderssona czy wspomnianego Oumę. Nie wspominam o tym, że minuty złapał Gholizadeh, powracający do zdrowia, że przecież Salamon, Lisman czy Thordarson to też nie są tylko zapełniacze pustych miejsc na ławce. Wynik 7:1 robi wrażenie, hat-trick Ishaka, nawet jeśli to rzuty karne – też, było w tym wszystkim sporo magii, były dryblingi Szymczaka (!), był Pereira z kapitalnie ułożoną nogą. Ale to są jednak pobocza tej głównej dyskusji, dyskusji o tym, jak zmieniał się Lech, jak zmieniało się zarządzanie Lechem na przestrzeni lat. Coraz głośniej – wczoraj informowali o tym Piotr Koźmiński i Damian Smyk w programie „Nasz news” – o możliwych kolejnych wzmocnieniach. Dlaczego by mnie zupełnie nie zdziwiły?

Lech Poznań, czyli bogatemu i byk się ocieli

Bo w tym wypadku sukces napędza sukces. Spójrzmy, jak to wszystko jest we wzajemny sposób połączone. Lech szarżował w ubiegłym sezonie, ale ta szarża w pełni się spłaciła w momencie fety na rynku, gdy piłkarze świętowali mistrzostwo Polski. Teraz szybkie i mocne ruchy pozwoliły właściwie rozstrzygnąć dwumecz z Breidablikiem już w połowie lipca. A przecież w praktyce oznacza to, że już w połowie lipca Lech Poznań jest pewny tego, że jesień spędzi w fazie ligowej europejskich pucharów – w najgorszym razie w Lidze Konferencji Europy. Pewna kwota gwarantowana za udział w tym etapie plus przynajmniej pięć domowych meczów (w najgorszym wypadku po jednym w eliminacjach Ligi Mistrzów i Ligi Europy oraz trzy w Lidze Konferencji) to twarda gotówka, którą już można doliczać do wpływów budżetowych. Jeszcze parę lat temu polskie kluby w połowie lipca w ogóle żegnały się z pucharami. Dziś dowiadują się o tym, że spędzą w nich całą jesień.

W Lechu wydają się to dostrzegać, wydają się o tym wiedzieć – stąd też sięgają głębiej do kieszeni, by jeszcze mocniej uprawdopodobnić ewentualny sukces sportowy i idące za nim wpływy. Ze wszystkich polskich klubów to chyba Lech zresztą najbardziej skorzystał na stworzeniu Ligi Konferencji – wiecznie ostrożniejszy od Legii, wiecznie stateczny i pozbawiony wariactwa Kolejorz zyskał tę wymarzoną poduszkę, zyskał tę dodatkową polisę. Parę lat temu wprawdzie nie artykułował tego głośno, ale było to widoczne w ruchach transferowych: „po co mam budować kadrę na 45 meczów w sezonie, jeśli szanse na grę w Lidze Europy nie są znowu tak duże – a zostanę z szeroką i drogą kadrą grającą wyłącznie w Ekstraklasie i Pucharze Polski”. Legia wtedy właśnie w taki sposób ryzykowała i wielokrotnie to ryzyko jej się opłacało – jak wtedy, gdy jednocześnie do klubu ściągnięto Nikolicia i Prijovicia. Lech był bardziej przezorny, ale przez to gorzej przygotowany na sukces, gdy ten wreszcie nadchodził.

Może zbyt wielką wagę przypisuje symbolom, ale mam wrażenie, że pewna droga Lecha Poznań wczoraj się zakończyła. Ta ścieżka rozpoczęła się wraz z po części uzasadnioną decyzją Dariusza Żurawia o wystawieniu Tomasza Dejewskiego na mecz z Benfiką w Lizbonie. Kres tej ścieżki to komfort trzymania Roberta Gumnego na ławce w meczu z Breidablikiem.

Lechu – tylko teraz czasem już nie zawracaj.