Lech Poznań i wyjątkowe pole position. Olkiewicz w środę #170

Wyścig był równy i zaciekły, zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że w tym roku również wicemistrz Polski zasłużył na ligowy triumf. Lech Poznań wygrał o punkt, czyli tak naprawdę o jedną piętę Pereiry czy indywidualny błysk Gholizadeha. Mistrz Polski dla Lecha w tym konkretnym sezonie to jednak coś więcej, niż tylko kolejne trofeum w gablocie. To zajęcie pole position przed najważniejszym etapem wyścigu.

Lech Poznań
Obserwuj nas w
Sopa / Alamy Na zdjęciu: Lech Poznań
  • O losach mistrzostwa zadecydował jeden punkt – w perspektywie sezonu właściwie detal, pojedynczy błysk geniuszu, może nawet zwykły fart. Natomiast perspektywy, jakie roztaczają się obecnie przed Lechem i Rakowem dzieli prawdziwa przepaść.
  • Lech nie tylko dołożył dziewiąte mistrzostwo Polski do swojej gabloty, ale wywalczył pole position w ważnym, być może najważniejszym momencie Ekstraklasy w XXI wieku – gdy liga wywalczyła miejsce w najlepszej piętnastce Europy, a Liga Konferencji otworzyła Polakom szeroko drzwi do skarbca.
  • Najważniejsza dla Lecha obecnie będzie powtarzalność oraz zrozumienie, że to nie czas na pozostawianie miejsca przypadkowi – zwłaszcza, że ewentualne błędy będą obecnie mniej kosztowne niż jeszcze kilka sezonów temu.

Lech Poznań pierwszy w kolejce po bułki

Truizmem jest stwierdzenie, że byliśmy właśnie świadkami wyścigu dwóch dość szybkich bolidów prowadzonych przez całkiem utalentowanych kierowców. Lech Poznań, mistrz Polski, ale i Raków Częstochowa, świeżo upieczony wicemistrz, zasługują na słowa pochwały za sezon, w którym aż dwie polskie drużyny wykręciły średnią punktową ponad 2,0 punktu na mecz. Zwłaszcza, że przecież rywalizowały z mocnymi przeciwnikami – choćby dwójką ćwierćfinalistów Ligi Konferencji Europy z Białegostoku i Warszawy. Oczywiście, czołowy duet nie ustrzegł się błędów, w dodatku błędów na każdym poziomie. Pomyłek transferowych. Kiepskiego zabezpieczenia niektórych pozycji. Zwykłej chwiejności w grze, która lechitom przyniosła choćby porażkę z Lechią Gdańsk, a Rakowowi remis z Puszczą Niepołomice. Można długo wymieniać to, co się w ubiegłych miesiącach nie udało – czy to w Częstochowie, czy w Poznaniu. Ale zdecydowanie dłuższa byłaby litania zwycięstw, sukcesów, trafnych decyzji, świetnych momentów. Czy to 8:1 z Puszczą, czy to seria sześciu zwycięstw Rakowa – jedni i drudzy mieli powody do dumy.

Nie sądzę, by to był czas na rzucanie kamieniami w wicemistrza, nie uważam też, żeby właściwe było grillowanie Lecha Poznań, że o losy tytułu drżał nawet w doliczonym czasie gry ostatniego ligowego spotkania – że wobec kiepskiej końcówki Rakowa mógł zakończyć walkę już wcześniej, może nawet przed ostatnią kolejką. Nie krytykowałbym ani faktu, że Lech swoją pięciopunktową przewagę na pewnym etapie sezonu roztrwonił doszczętnie, oszczędziłbym też częstochowian, że ich 5 punktów przewagi rozleciało się w pył pomiędzy 26. a 33. kolejką.

Po prostu – od momentu, gdy było jasne, że z polskiego TOP 4 dwa kluby będą brały udział w europejskich pucharach, a dwa będą faworytami w walce o tytuł, Lech i Raków uniosły ciężar. Miały wykorzystać brak tego trzeciego frontu, by przeważać na ligowym podwórku i tak się ostatecznie stało. Miały trzymać kciuki w czwartkowe wieczory, by Jagiellonia i Legia budowały nasz krajowy ranking, a w weekend udowadniać, że w tym sezonie ani Jaga, ani Legia nie są w stanie w lidze nawiązać kontaktu z czołowym duetem. Ktoś wyjątkowo entuzjastycznie nastawiony do czołowej dwójki mógłby nawet ogłosić, że mieliśmy w tym sezonie dwie drużyny na poziomie mistrzowskim.

Problem Rakowa i wielkie szczęście Lecha Poznań polegają na tym, że o ile w lidze mistrza i wicemistrza dzieli tylko punkt, o tyle perspektywy przed nimi to właściwie przepaść. Lech w ostatniej chwili wskoczył przed same drzwi w długiej kolejce do piekarni, w której została jedna chałka. Teraz musi… Nie, w Wielkopolsce lepiej unikać takich zaklęć. Teraz powinien po nią sięgnąć.

Królowi co królewskie

Lech Poznań jako mistrz Polski w sezonie 2024/25 dostał najpiękniejszą z możliwych nagród – polisę na życie. Swoiste ubezpieczenie od następstw nieszczęśliwych transferów czy losowań. Jako mistrz Polski gra w kwalifikacjach Ligi Mistrzów, gdzie czekają potężne pieniądze. Ale jeśli odpadnie – spada do kwalifikacji Ligi Europy, gdzie czekają wielkie pieniądze. Tu też się nie powiedzie? Niemal gwarantowana jest faza ligowa Ligi Konferencji, gdzie i tak da się porządnie zarobić – tak z nagród, jak i z tytułu organizacji prestiżowych spotkań na 40-tysięczniku. Wielokrotnie już dziękowaliśmy jako Polacy za ten piękny dar, jakim jest trzeci puchar europejski z trzecim bankomatem UEFA dla klubów z trzeciej europejskiej półki. Ale to robi wrażenie dopiero, kiedy sytuację Lecha uchwycimy w szerszym kontekście.

A prawda jest taka, że Lech od lat miał problem z odpowiednim skonsumowaniem własnego sukcesu. Wprost przyznają to nawet rządzący Lechem Poznań, by wspomnieć choćby Piotra Rutkowskiego i to, jak z czasem wspomina swoją wypowiedź z okolic 2015 roku. „Pytaniem nie jest: czy odjechaliśmy Legii, ale jak daleko”. Przyszłość szybko zweryfikowała – Legia Warszawa wkrótce potem znalazła się w Lidze Mistrzów, a Lech miał przed sobą między innymi sezon na siódmym (2015/16), ósmym (2018/19) czy jedenastym (2020/21) miejscu. Nie do końca Lech wykorzystał mistrzostwo 2010 i późniejsze świetne przygody pucharowe. Jeszcze bardziej wszystko rozeszło się po mistrzostwie w 2015 roku, gdy Legia szybko wróciła na tron i do roli krajowego dominatora. Także ostatni triumf nie został przekuty w trwały pobyt na szczycie – przydarzyły się za to katastrofy pokroju Spartaka Trnawa czy kadencji Mariusza Rumaka.

Zobacz również wideo: Podsumowanie Ekstraklasy

Długo można byłoby ustalać przyczyny tej sinusoidy w Wielkopolsce, tej niemocy, gdy trzeba umocnić się na czele. Kibice często używali wytrycha w postaci zarzutu o minimalizmie. Z drugiej strony jednak – oszczędność i rozsądne zarządzanie majątkiem sprawiało, że Lech potrafił wytrzymać słabsze sezony bez finansowych turbulencji. I bez szkody dla klubowej akademii, pozostającej oczkiem w głowie. Gdybym miał dalej wcielać się w rolę adwokata diabła dodałbym, że „przeszarżowanie” w tamtych latach bywało bardzo kosztowne. Jako mistrz nadal miałeś przed sobą bardzo długą drogę do realnego zarabiania w Europie – wystarczyło nieszczęśliwe losowanie w Lidze Mistrzów i jeden kiepski występ w kwalifikacjach do Ligi Europy, by już w sierpniu zostać z drogą, szeroką kadrą i jednym frontem do gry. Dlatego raz jeszcze podkreślam – Lech jest w momencie dziejowym.

Jeśli założymy, że przeszkodą dla poznaniaków był minimalizm, a uzasadnieniem minimalizmu było wysokie ryzyko przelicytowania – gdzie znajdujemy się dziś jako liga, gdzie znajduje się dziś Lech, jako jej mistrz?

Jeden aspekt to bardzo wysokie prawdopodobieństwo wystąpienia przynajmniej w fazie ligowej Ligi Konferencji. O ile Legia Dariusza Mioduskiego wpisująca sobie odważnie w budżet awans do Ligi Europy w 2018 czy 2019 roku sama kręciła na siebie bat, o tyle dziś Lech może uznać awans do LKE niemal za pewnik – zrobiła to nawet Jagiellonia, latem ewidentnie pod formą, z o wiele mniejszymi możliwościami niż dzisiejszy Kolejorz. Ale to nie koniec. Bardzo nisko kłania się nam bowiem miejsce w czołowej piętnastce europejskich lig.

Nagroda (niemalże) gwarantowana

Lech Dariusza Żurawia. Legia Czesława Michniewicza. Lech po mistrzostwie w 2015 roku. Po części nawet Legia Goncalo Feio. Wieloletnim przekleństwem polskich klubów było łączenie występów w europejskich pucharach z przynajmniej przyzwoitą dyspozycją w lidze. Jeśli już ktoś odnosił ten pełnoprawny sukces – czyli wysokie miejsce w lidze, a następnie potwierdzenie klasy na europejskim podwórku – szybko płacił za to niską ligową pozycją rok później. A niska ligowa pozycja wiązała się z tym, że puchary (i pieniądze z gry w pucharach) pozostawały niedostępne. I tak Lech, ale i każdy inny klub, mógł tłumaczyć: po co dzisiaj te wielkie nakłady na drużynę, te rekordowe budżety płacowe, jak pocieszę się Europą przez kilka miesięcy, a gwiazdorskie kontrakty będę opłacał również rok później – grając tylko w kraju, po zajęciu siódmego czy ósmego miejsca w Ekstraklasie.

Dziś to ryzyko nadal jest – ale jest o wiele, wiele mniejsze. Pięć miejsc w Europie w sezonie 2026/27. Możliwość awansu do europejskich pucharów NAWET w przypadku, gdy znajdą się aż cztery silniejsze kluby. Tak, to piąte miejsce jest tylko w kwalifikacjach Ligi Konferencji, to jest bardzo mglista perspektywa, ale znacząco zmalało ryzyko, że po udanej pucharowej przygodzie klub płaci siedzeniem w domu rok później. Oczywiście, ugrać to czwarte czy piąte miejsce w Ekstraklasie (które będzie biorące wyjaśni dopiero Puchar Polski) to nie jest łatwizna, konkurencja jest coraz silniejsza i coraz… liczniejsza. Natomiast na tle perspektyw mistrza Polski sprzed czterech czy pięciu lat? Lech stoi na pole position mając przed sobą prawdziwą autostradę.

Spróbujmy założyć może nie najczarniejszy scenariusz, ale jednak – dość pesymistyczny, zakładający, że większość rzeczy się Lechowi wysypie. Przegrywa dwa z trzech dwumeczów w Europie – i tak gra w Lidze Konferencji. W lidze regularnie zawodzi (daje się we znaki gra na trzech frontach), ale wiosną, już po odpadnięciu z Europy, udaje się wtoczyć na piątą lokatę. I mimo tego w sumie kiepskiego sezonu – Kolejorz znów jedzie w europejską trasę. A to jest przecież wizja mocno przybijająca, wizja zakładająca, że Lech będzie głównie przegrywać najważniejsze mecze!

Mistrz Polski – ktokolwiek ostatecznie by nim został – w sezonie 2024/25 wskakuje za stery wielkiej maszyny, z ogromnym potencjałem. To maszyna wyposażona w liczne spadochrony, solidnie ubezpieczona, stworzona, by latać nią wyżej i wyżej.

Pracuj jak niewolnik, jedz jak król

Każdy mistrz Polski 2024/25 miałby przed sobą świetlaną przyszłość. Ale warto pamiętać, że rzecz dotyczy Lecha Poznań, który już wcześniej samemu zadbał o zbudowanie odpowiedniego systemu zabezpieczeń. W mistrzowskim zespole kolosalną rolę odegrali wychowankowie klubu, którzy wciąż znajdują się w wieku odpowiednim do zmontowania naprawdę grubego transferu wychodzącego. Taśma produkcyjna pracuje zresztą z pełną mocą, momentami wydaje się, że Lech może wpuścić na boisko absolutnie kogokolwiek z akademii, a i tak nie obniży specjalnie poziomu gry. Znów – zakładając najczarniejszy scenariusz, w którym Kolejorz przegrywa wszystko, co ma do przegrania – zawsze może zbilansować budżet wcześniejszą sprzedażą swoich perełek. A następne już gotują się przecież we Wronkach do tego, by zaliczyć debiut w Ekstraklasie.

Brzmi to wszystko jak bajka, brzmi jak epokowa szansa. Tu jednak pojawia się to, co pozostaje największym wyzwaniem.

Lech Poznań nie może, nie powinien, nie ma prawa się zatrzymywać. Nie ma prawa zdejmować teraz nogi z gazu. Zwłaszcza teraz, gdy już sam, na własne oczy, przekonał się, jak wiele może być wart piłkarz kupiony za rekordowe pieniądze – tak, nawiązuję tu do gola Gholizadeha z Legią. Lech Poznań wygrał przecież to pole position z Rakowem właśnie o jeden punkt, o jednego gola, o jeden błysk kogoś takiego jak Gholizadeh, Sousa czy Walemark. Ubezpieczony jak nigdy Lech, świadomy tego, jak wiele może dać droga, jakościowa kadra, powinien właśnie wyruszać w swoją najpiękniejszą podróż. Ma w ręku wszystkie karty, ryzyko oddalił tak mocno, jak da się w losowym sporcie oddalić ryzyko. Teraz musi tylko dźwignąć odpowiedzialność, jaką niesie za sobą otrzymana szansa. Musi pójść za ciosem, przetopić tę piękną statuetkę za triumf w Ekstraklasie na sprężyny, z których zbuduje trampolinę.

To jest ten czas, czas, gdy Lech może i powinien zrobić to, co mogła i powinna zrobić Legia po awansie do Ligi Mistrzów. W stolicy wówczas doszło do rozłamu pomiędzy Bogusławem Leśnodorskim i Dariuszem Mioduskim, a cały potencjał został koncertowo zmarnowany. W Lechu trzeba tylko wyciągnąć wnioski z 2010, 2015 i 2022 roku. Taka okazja w takim momencie takiemu klubowi może się prędko nie powtórzyć.

Komentarze