Polska – Słowacja: Suma wszystkich koszmarów

Karol Linetty
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Karol Linetty

Polska – Słowacja 1:2. Samo to wygląda jak najgorszy koszmar. Teraz już wiemy, że spełniony. Polacy zrobili wiele, by początek Euro 2020 był dla nich zderzeniem ze ścianą, przy okazji mocno ograniczając szanse, by ich rola w tym turnieju była inna niż epizodyczna.

  • Polska przegrała ze Słowacją, ale jeszcze gorszą wiadomością jest to, że jeśli chodzi o naszych piłkarzy, widzieliśmy wszystko, co najgorsze
  • Czerwoną kartkę obejrzał Grzegorz Krychowiak i był to kluczowy moment meczu
  • Teraz przed Polakami bardzo trudna sytuacja – podniesienie się w meczach z Hiszpanią i Szwecją jest bardzo wątpliwe, a od tego zależy dalsza gra w turnieju

Paulo Sousa przyzwyczaił nas do tego, że przy jego wyborach personalnych zaskoczeniem byłby brak zaskoczeń. Absolutnie nikt w Polsce nie typował Karola Linettego do pierwszego składu Polaków. Nikt z wyjątkiem Sousy, który dostrzegł w nim piłkarza, który może powstrzymać najgroźniejszą broń Słowaków – kontrataki. Od pierwszych chwil meczu było jednak widać, że nie będzie w stanie, choć szukanie winy u samego Linettego to zdecydowanie zbyt daleko idące wnioski.

Problem tkwił gdzie indziej, choćby w dynamice. Sposób, w jaki Słowacy przechodzili płynnie z obrony do ataku na tle Polaków, to jakiś zupełnie inny poziom. W czasie, gdy nasza organizacja gry sprowadzała się do jałowego posiadania piłki i nabijania podań, nasi rywale stwarzali okazję za okazją. Kompletnie nie radziliśmy sobie w bocznych sektorach boiska, gdzie powstawała autostrada do bramki Wojciecha Szczęsnego. I dokładnie w takich okolicznościach padł pierwszy gol. Robert Mak był odwrócony tyłem do celu, miał obok siebie Bartosza Bereszyńskiego i Kamila Jóźwiaka, ale zdołał przepuścić piłkę między nogami obrońcy Sampdorii i nagle znaleźć się w bardzo dobrej sytuacji. Trafił w słupek, ale piłka wróciła, odbiła się od ręki Wojciecha Szczęsnego i wpadła do bramki.

Słowacy się bawili, urządzali sobie slalom na naszych bokach, a w środku kręcili ruletę. Gdyby Marek Hamsik nie stracił jednego ze swoich atutów – uderzenia z dystansu – mielibyśmy jeszcze więcej kłopotów. Tych nie brakowało też po drugiej stronie boiska. Tak naprawdę w premierowych trzech kwadransach drużyna Paulo Sousy przeprowadziła dwie dobre akcje. Pierwszą, gdy Piotr Zieliński świetnie wypatrzył Roberta Lewandowskiego, ale strzał “Lewego” został zablokowany. Drugą, gdy płaskie dośrodkownaie z prawej strony przeszło przez całe pole karne Słowaków, ale żaden z naszych piłkarzy nie zdołał oddać strzału.

Jeśli mieliśmy na cokolwiek liczyć, musiało się zmienić wszystko. Musiało być mocne wejście w drugą połowę. I było – wystarczyło pół minuty, by Maciej Rybus wykończył koronkową akcję bardzo dobrym podaniem do Karola Linettego, który dość szczęśliwie wpisał się na listę strzelców. Wydawało się, że Polacy pójdą za ciosem – Słowacy zaczęli być nerwowi, a do krwi naszych piłkarzy wyraźnie przedostała się motywacja. Niestety w niektórych przypadkach za bardzo. Kompletnie bezsenowny faul – w środkowej strefie boiska, w statycznej akcji – popełnił Grzegorz Krychowiak, a że miał już na koncie żółtą kartkę, pokazanie drugiej zabrzmiało jak wyrok. Co gorsza, Słowacy potrafili to wykorzystać. W sposób najłatwiejszy do przewidzenia – już przed meczem było jasne, że stałe fragmenty gry są ich mocną stroną, a naszą najsłabszą. Sousa przestrzegał, by zachowywać koncentrację i agresywnie doskakiwać do rywali. Zabrakło każdego z tych elementów, dzięki czemu Milan Skriniar miał miejsce, by ładnie złożyć się do strzału i pokonać Wojciecha Szczęsnego.

Nie było też kolejnego przebudzenia polskiego zespołu. Słowacy tylko raz dopuścili do groźnej sytuacji pod ich bramką (niecelny strzał Jana Bednarka) i znów musimy zmagać się z traumą meczu przegranego już przy pierwszej możliwej okazji.

Komentarze