Czy Szwajcaria, Czechy i Dania w ćwierćfinale mistrzostw Europy powinny być polskim wyrzutem sumienia i powodem do zazdrości. Prawdopodobnie tak – różnica jakościowa w personaliach nie jest tak wielka, jak między wynikami osiągniętymi na turnieju. Czy mówienie, że Biało-czerwoni skompromitowali się bez reszty i Euro 2020 niczym nie różniło się od pozostałych mistrzostw kończonych klęską jest zasadne? Prawdopodobnie nie.
- Czy wynik powinien determinować wszystko, co mówimy o występie na mistrzostwach Europy?
- Polska nigdy nie zdobyła mniej punktów na turnieju niż w 2021 roku, ale czy to oznacza, że nigdy nie było gorzej?
- Czy wracanie do zwolnienia Jerzego Brzęczka ma jeszcze dziś jakikolwiek sens?
Wszyscy patrzą krytycznie
Będąc w Hiszpanii rozmawiałem z kilkoma osobami na temat tamtej reprezentacji. Gdyby nastroje społeczne grały na boisku, mistrzowie świata z 2010 roku odpadliby już w fazie grupowej. Tamtejszych kibiców pochłonęło to, co stało się globalnym problemem w ocenianiu piłki nożnej – ocenianie jej wyłącznie przez pryzmat wyników oraz niewłaściwe przykładanie miary. Najpierw słowo o tym drugim – Hiszpanie tęsknią za drużyną z lat 2008-2012 i to ona jest odniesieniem dla obecnej, tymczasem takie podejście nie daje odpowiedzi na nic – chyba, że ktoś chce się zadowolić truizmem, iż kiedyś to był Xavi z Iniestą, a dziś już nie. Gdyby Hiszpanie porównywali się z bezpośrednimi rywalami podczas Euro 2020, doszliby do wniosku, że wciąż są jednym z głównych faworytów turnieju, są konkurencyjni dla każdego i nic nie stoi na przeszkodzie, by bez gwiazd przeszłości wygrali kolejny turniej.
Olbrzymia fala krytyki, jaka wylała się na tę reprezentację, jest wypadkową wyników. Z jednej strony to naturalne, z drugiej niesprawiedliwe, bo finalnie nie sprowadza się ani do pracy całego zespołu podczas 90 minut, ani pomysłu trenera na mecz, który nie jest w stanie znaleźć lekarstwa na to, gdy jego napastnik nie wykorzystuje okazji sam na sam z bramkarzem lub kiedy trzeba dobić rzut karny do pustej siatki, kopie obok słupka. Hiszpania w tej chwili mogła i powinna mieć na Euro 2020 komplet zwycięstw i retoryka jej kibiców byłaby zupełnie inna, jednak remisy ze Szwecją i Polską sprawiły, że cały czas przebijają się głosy niezadowolenia. Z jakości wypracowanych sytuacji (współczynnik xG) oba te spotkania drużyna Luisa Enrique wygrywała 3:1 (ze Szwecją 2,89:1,19, z Polską 3,36:1,35), co pokazuje, że wszystko, co robiła na boisku – poza wykończeniem akcji – było wystarczające.
Styl daje punkty
Hiszpania, jej początkowe problemy z wygrywaniem i późniejsze wbijanie rywalom po pięć goli na mecz, jest tu tylko przykładem, że przywiązywanie się do wyników bez patrzenia na całe tło, jest niezwykle krótkowzroczne. Jedną z największych bzdur związanych z futbolem jest mówienie, że za styl punktów się nie dostaje. Dostaje się, tyle że czasem nie od razu. Dobry styl w perspektywie czasu zawsze przekłada się na zwycięstwa, podczas gdy zwyciężanie w pojedynczych spotkaniach dzięki szczęściu nie ma żadnej perspektywy. Francja wygrała z Niemcami po samobójczym golu Matsa Hummelsa, zachwycając jakością rozgrywania piłki, ale kończąc to spotkanie jedynie z 0,29 oczekiwanych bramek. Boiskowy remis 2:2 z Portugalią, wyszarpany przez mistrzów Europy w końcówce, na poziomie xG również został przez Trójkolorowych przegrany (1,73:2,46). Problemy Francuzów ze Szwajcarią unosiły się zatem gdzieś w powietrzu jeszcze przed pierwszym gwizdkiem i o ile namieszanie przez Didiera Deschampsa z wystawieniem na wahadłach Pavarda i Rabiota je spotęgowały, o tyle niekoniecznie były ich głównym źródłem.
Dlatego – idąc za tą logiką – pierwszy raz po turniejowej klęsce nie mam poczucia, że kompletnie nie pasowaliśmy do całego towarzystwa, a jedyne, co może nas teraz uratować, to zaoranie reprezentacji i rozpoczęcie procesu jej tworzenia od nowa. W 2002 roku po dwóch meczach byliśmy najgorszą drużyną mistrzostw z jedną stworzoną sytuacją – w 2. minucie inauguracyjnego spotkaniaa przeciwko Korei Południowej. W 2006 roku z Ekwadorem w ogóle nie wyszliśmy na boisko, a ambicja w starciu z Niemcami nie przyniosła ostatecznie ani punktów (choć było blisko), ani choćby minimalnego zagrożenia pod ich bramką. Euro 2008 było naszym najgorszym turniejem w historii – jedyna stworzona sytuacja w trzech meczach zakończyła się golem ze spalonego. Dobrej gry na Euro 2012 wystarczyło na 45 minut z Grecją i 30 z Czechami. Trzy lata temu w Rosji marność była tak wielka, że nawet zwycięstwo w meczu o honor było wstydliwe.
Spojrzeć na porażkę szerzej
Jeden punkt w trzech meczach jest uwłaczający i stanowi dużą porażkę Paulo Sousy, jednak rozkładając ten wynik na chłodno, nigdy nie przegrywaliśmy turnieju w stylu dającym nadzieję na przyszłość. A jak już ustaliliśmy – styl prędzej czy później przynosi punkty. Nawet jeśli porażkę ze Słowacją uznamy zgodnie z prawdą za kompromitację, a cały mecz za marny – to nie marność była główną przyczyną klęski, a indywidualne błędy. To, że Bartosz Bereszyński i Kamil Jóźwiak nie zatrzymali osamotnionego Roberta Maka albo że Grzegorz Krychowiak bezsensownie zapracował na drugą żółtą kartkę w momencie, gdy Polacy mieli już wszystko pod kontrolą, nie było winą naszego systemu gry. Na Hiszpanię wyszliśmy bez strachu i z konkretnym planem, który wypalił i długimi fragmentami minimalizował ogromną różnicę w klasie poszczególnych piłkarzy. Bramce Szwedów, pomimo koszmarnej statystyki dośrodkowań, zagrażaliśmy częściej niż jakikolwiek inny zespół ze średniej europejskiej półki w ostatnich czasach (nasze xg: 2,38). Gole tracone? Z systemu narzuconego przez selekcjonera wziął się co najwyżej jeden, ten na 0:2 w ostatnim spotkaniu. Gdy lewy wahadłowy ustawiony był bardzo wysoko i – popełniając przy tym także indywidualny błąd, faul na rywalu był w zasięgu – nie nadążył za rozpędzającym się Dejanem Kulusevskim.
Remis z Hiszpanią i pościg za Skandynawami od 0:2 do 2:2 z szansą nawet na gola zwycięskiego (instynktowna obrona Robina Olsena po wstrzeleniu piłki przez Roberta Lewandowskiego) to nic, co przynosiłoby chlubę i wymagałoby sprowadzania do siedziby PZPN-u nowej gabloty na trofea, ale trzeba dużo złej woli, by występ Polaków na Euro 2020 przyrównywać jeden do jednego do pozostałych turniejów zakończonych klęską.
Co z tym Brzęczkiem
Część kibiców i – co mnie zdziwiło – uznanych ekspertów po odpadnięciu z Euro zaczęło rozliczać Paulo Sousę w oparciu o wyniki uzyskiwane przez Jerzego Brzęczka. Portugalczykowi wypomina się, że jedyne zwycięstwo odniósł z Andorą, ale nie wspomina się, iż jego poprzednik swoje pierwsze półrocze zamknął bez choćby jednego triumfu. Nie chcę tu uderzać w Brzęczka – on akurat nie jest winny, że wylądował w miejscu, do którego nie doszedł krok po kroku wzbogacając warsztat i umiejętności interpersonalne. Został wsadzony do windy, do której każdy chciałby wsiąść i nikt z góry by nie zakładał, że znajdzie się zbyt wysoko. Ale skoro tyle osób wywołało go w ostatnim czasie, kilka faktów warto przypomnieć.
Budowanie każdej drużyny, także reprezentacji, to pewien proces. Wizją Brzęczka było skupienie się na defensywie, co skutkowało marnym wykorzystywaniem naszych atutów z przodu. W pewnym momencie mieliśmy do dyspozycji trzech napastników, o których marzyła Europa, oraz Piotra Zielińskiego, ale ci pierwsi – o ile akurat dwóch z nich nie siedziało na ławce – właściwie nie mieli stwarzanych sytuacji, a ostatni z jakiegoś powodu u byłego selekcjonera prawie nigdy nie grał na miarę oczekiwań. Słowa, że „musi mu coś przeskoczyć” były zrzuceniem odpowiedzialności wyłącznie na zawodnika, który zamiast stać się ważnym elementem zbioru naczyń połączonych, był jak ciało obce w zespole. Przyjęcie tak mocno defensywnej wizji sprawiło, że indywidualnościami udawało się przepychać mecze ze słabszymi od nas, nie dając sobie jednocześnie żadnych szans, gdy poprzeczka szła odrobinę w górę. Brzęczek po równym meczu pokonał Austrię, ale pół roku później, gdy ze swoim procesem stał w miejscu, Franco Foda przyjechał do Warszawy jak po swoje i taktycznie zmiażdżył Polaków. Nie było ani jednego momentu podczas 26 miesięcy pracy Jerzego Brzęczka, w którym moglibyśmy mówić o realnym postępie. Na 11 meczów z drużynami z szerokiej europejskiej czołówki nie wygraliśmy żadnego i – co równie istotne – poza tym pierwszym, debiutem w Bolonii, w żadnym nie byliśmy nawet blisko.
Nie ma być to wielkie usprawiedliwienie dla Paulo Sousy, w końcu doskonale wiedział, na jaką misję się pisze, a później prawdopodobnie źle oszacował pozostały czas oraz możliwości polskich piłkarzy, ale to zatrudnienie Jerzego Brzęczka, a następnie bardzo późna decyzja o jego zwolnieniu, sprawiły, że podczas Euro 2020 zamiast być na finiszu procesu budowy reprezentacji, znów znaleźliśmy się na początku. Zwłaszcza, że od Paulo Sousy oczekiwano wyraźnego przestawienia wajchy z obrony na atak. Okazało się, że przeliczył swoje możliwości i po 26 miesiącach jazdy drogą donikąd, w trzy następne nie był w stanie zawrócić nas z tej ślepej uliczki.
Trzeba być dziś szaleńcem, by umieć z całym przekonaniem powiedzieć, że Paulo Sousie ostatecznie uda się przygoda z reprezentacją Polski. Ale także, by stwierdzić, że na pewno się nie uda. Ale tęsknota za czasami jego poprzednika to coś, co zrozumieć jeszcze trudniej.
Komentarze