Olkiewicz w środę #25. Jeszcze niczego nie przegrał, a już trudno go polubić

John van den Brom
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: John van den Brom

John van den Brom musi się jak najszybciej ogarnąć, albo niewiele w Polsce dobrego zdziała. Jest na bardzo dobrej drodze, by spieprzyć bezpowrotnie i nieodwołalnie rzecz najprostszą – pisze Jakub Olkiewicz w cotygodniowym felietonie na Goal.pl.

Zawsze w życiu starałem się być pragmatykiem, czasem do przesady. Spontaniczność? Nie do końca, lepiej coś zaplanować dużo wcześniej. Wyjazd zagraniczny? W Polsce też mamy morze, jeziora i góry, a jest bliżej. Ozdoby? Tylko te absolutnie konieczne. Tatuaże? W sumie po co. Absolutnym szczytem, który doprowadza czasem do rozpaczy moich najbliższych, jest podejście do prezentów. Kwiaty, jak wiadomo, szybciutko zwiędną, więc w grę wchodzą jedynie czekoladki, zawsze to przynajmniej jakieś kalorie. Naszyjniki, kolczyki czy inne bransoletki są oczywiście w hierarchii użyteczności o wiele niżej, niż np. sprzęty potrzebne w domu albo zwykłe ubrania. Tak, lubię dostawać zestaw dezodorant+żel pod prysznic, bo zaoszczędzone w ten sposób pieniądze inwestuję tak, jak mi się podoba. I najchętniej podobnie obdarowywałbym resztę świata, gdyby nie fakt, że się o to zazwyczaj wściekają.

Od dziecka zresztą nie lubiłem niespodzianek. Co z tego, że prezent jest niespodziewany, jeśli ostatecznie jest nietrafiony? Lepiej samemu wybrać, albo chociaż zasugerować – chciałbym to, to, albo to. Nawet kosztem niespodzianki, nawet kosztem braku tej zaskoczonej miny przez pierwsze trzy sekundy po otwarciu pudełka.

Natomiast przy całym swoim pragmatyzmie, przy całym swoim twardym trzymaniu się gleby, ba, przy swojej wyjątkowo niskiej inteligencji emocjonalnej – rozumiem rolę gestów. Rozumiem i co więcej, doceniam rolę gestów. Czasem drobnych, symbolicznych, niewymagających wysiłku, czasem nieco większych, wymuszających daleko idące poświęcenia. Skoro wiem, że drugiej osobie te kwiaty sprawią przyjemność, to z czystego wyrachowania, świadomy bezsensowności tego prezentu, raz na 8 lat jestem w stanie je zakupić (kolejne już za 3 lata, ukochana żono).

To nie jest fizyka kwantowa, to nie są skomplikowane obliczenia. Najczęściej zapłata jest błyskawiczna. Pisałem o tym chłopaczku pod blokiem, który ucieszy się z każdego wspólnego kopnięcia piłki. Ale to działa wszędzie – wejdź do dowolnego urzędu z uśmiechem, bez zbolałej miny, przeproś od razu, że zawracasz dupę – a czasem uda się nawet coś załatwić w pierwszych trzech minutach wizyty, bez krążenia między okienkami. W piekarni pochwal bułki, że mięciutkie, w warzywniaku, że warzywa aż się błyszczą, takie zadbane, i od razu poranne zakupy mają totalnie inny klimat, dla obu stron.

W teorii to są rzeczy nieważne, poboczne, pomijalne. Nikt nie umarł nigdy od braku pochwalenia jędrności gruszek w warzywniaku. Ale ich suma (tych rzeczy nieważnych, nie gruszek) potrafi zmieniać rzeczywistość w sposób bardzo namacalny i widoczny.

Van den Brom robi sobie pod górkę

Nie da się ukryć, ten absurdalnie długi wstęp ma na celu przygotowanie czytelnika pod wstrząsającą tezę – John van den Brom musi się jak najszybciej ogarnąć, albo niewiele w Polsce dobrego zdziała. Specjalnie zacząłem od rzeczy totalnie drobnych, bo na razie tak naprawdę popularny Brombi niczego poważnego nie zepsuł. Tak, Lech nie awansował do Ligi Mistrzów, ale chyba nikt tego nawet w Poznaniu nie brał pod uwagę. Owszem, ma nieudany początek ligi, ale przecież nie takie pościgi polska Ekstraklasa widziała. Jest nadal w grze o fazę grupową Ligi Konferencji, nadal może jeszcze skończyć ten sezon na piłkarskich szczytach, w ramionach podrzucających go kibiców.

Podobnie ma to się z kwestiami taktycznymi czy czysto warsztatowymi. Tak, jego podopieczni biegają bez ładu i składu, momentami wyglądają na zestawionych w przypadkowy sposób, a gdy jeszcze zaczynają koło 70. minuty wyraźnie zwalniać, na tapet wjeżdża dość mocno sfatygowana karta z napisem “Przygotowanie motoryczne”. Ale kurczę, przecież równie dobrze to może być okres docierania się, albo wzmożonej pracy na treningach, by zrobić bazę pod kluczowe mecze jesieni, gdy Lech będzie rywalizował w Lidze Konferencji. Nie twierdzę, że tak będzie. Właściwie jestem bardzo daleko od wiary, że cokolwiek u Brombiego zmieni się na lepsze. Ale wykluczyć tego się nie da, bo John van den Brom jeszcze naprawdę niczego nie spieprzył bezpowrotnie i nieodwołalnie.

Ale jest na bardzo dobrej drodze, by spieprzyć bezpowrotnie i nieodwołalnie rzecz najprostszą. Atmosferę wokół samego siebie. A co za tym idzie – wokół zespołu, wokół klubu, wokół ludzi, którzy go zatrudniali, z przekonaniem, że to trener fantastycznie budujący relację.

Nie, nie jestem panikarzem, nie uważam, że odmowa wywiadu mimo wcześniejszej obietnicy to rzecz dyskwalifikująca popularnego Brombiego. Ale sytuację z Żelkiem Żyżyńskim, jednym z najsympatyczniejszych ludzi w całej Polsce, należy osadzić w odpowiednim kontekście. A kontekst jest taki, że van den Brom od pierwszego dnia w Polsce zamiast ułatwiać sobie pracę i budować aurę, pracę sobie komplikuje, a aurę niszczy. Zaczęło się niewinnie, jakieś biadolenie, że on już nie może słuchać o tym, jaka Ekstraklasa jest słaba. Panie trenerze, jest pan tutaj od osiemnastu minut, a my o tym słuchamy jakieś 25 lat. Równolegle była zignorowana sonda Przeglądu Sportowego, jako jedyny spośród 18 trenerów Ekstraklasy pan John nie znalazł czasu dla najstarszej gazety w Polsce. Równolegle zaś wystąpił grzech nieco cięższy. Jak melduje Rafał Janas, asystent Macieja Skorży w ubiegłym, mistrzowskim sezonie, van den Brom nadal się do żadnego z nich nie odezwał. Nie zadzwonił, nie podpytał, nawet nie zaliczył kurtuazyjnego “siema, to musimy się kiedyś złapać na kawę”.

Na takiego van den Broma spadła afera z odmówieniem wywiadu dla stacji, która pozostaje największym żywicielem ligi. Gdyby to była jego pierwsza, albo druga skucha – pewnie nikt by się o tym nie zająknął. Ale w połączeniu z zachowaniem van den Broma na konferencjach, w połączeniu z tymi niespełnionymi obietnicami o szybkim kontakcie z poprzednim sztabem, w połączeniu z wcześniejszymi problemami z uwagą mediów… Van den Brom zaczyna mieć wyrobioną opinię i nie jest to opinia najsympatyczniejszego wujka na całym weselu.

Okej, ale co to zmienia? Wygra parę meczów i wszystko zostanie mu wybaczone, pokochają go i kibice, i dziennikarze. Zwycięski trener może wyzywać dziennikarzy oraz nawet rodziny tychże dziennikarzy, a i tak będzie wyłącznie “szkoleniowcem o kontrowersyjnych metodach zdejmowania presji z piłkarzy, które mimo wszystko przynoszą skutek!”. Przegrany trener wyzywający dziennikarzy? Frustrat i choleryk, który z pewnością nie jest już traktowany w szatni poważnie. Zwycięski trener-żartowniś, który zawsze rzuci na konferencji bon-motem? Och, jaki uroczy, widać, że to urodzony showman, w szatni zapewne trzymający uwagę całego zespołu. Przegrany trener-żartowniś? Jeszcze niech najlepiej sobie założy doniczkę na głowę, jak taki jest zabawny, jajcarz się znalazł, o utrzymanie walczy i śmichy-chichy.

Tak, wyniki są najbardziej trwałą i skuteczną tarczą, są najgroźniejszym orężem, są argumentem, który kończy każdą dyskusję. Ale czy zachowanie trenera – właśnie zachowanie. Nie warsztat, nie taktyka, nie sztab, ale zachowanie trenera. Czy nie może mieć wpływu na zawodników? Nie wyobrażam sobie, by Brombi odmawiał obiecanych rozmów z piłkarzami, tak jak zrezygnował z zaplanowanych dysput z Żelkiem czy Maciejem Skorżą. Jednak trzeba mieć na uwadze – piłkarze nie żyją w bańce. Nie żyją w niej zwłaszcza kibice. Ludzie wyrabiają sobie opinię na podstawie tego co widzą (a widzą gównianą grę i takie same wyniki), ale też tego co słyszą (bądź nie słyszą). Jaką opinię wypracował sobie u nich van den Brom? Jaki obraz widzimy obecnie przed oczami na dźwięk jego nazwiska? Czy jest to sympatyczny roześmiany trener, czy jednak gość w stanie permanentnego obrażenia na cały świat?

Suma małych, niewielkich, ledwo zauważalnych gestów, jak choćby u Ivana Djurdjevicia, który na wejściu do Śląska Wrocław zabrał na kolację wszystkich pracowników biurowych i administracyjnych. Ze względów wizerunkowych – to buduje cię jako człowieka, co sprawia, że wyrozumiałość wobec twoich błędów jest większa. Ze względów ludzkich, co ważniejsze – jesteś bardziej lubiany w najbliższym otoczeniu. Na szczycie tej niewielkiej piramidy położyłbym z kolei względy wewnętrzne. Bo nie wierzę – po takich gestach to ty czujesz się lepiej, to ty czujesz otaczającą cię sympatię i to ty czujesz się częścią społeczności ciągnącej wózek w jednym kierunku.

Suma małych gestów, która sprawia, że twój dzień może zupełnie niespodziewanie stać się dniem udanym. I suma małych gestów, która może sprawić, że nawet zupełnie obcy, nieznani ludzie, będą uważać cię za buca. Pewnie nim nie jesteś. Pewnie to kwestia okoliczności, momentu, trudnej chwili. Ale jednak – w pewnym momencie nie zrobiłeś dość dużo zwykłych, pragmatycznych ruchów, by atmosfera wokół ciebie była lepsza.

To o tyle bolesne, że naprawdę – gesty, rozmowy, drobne uprzejmości nie mają ceny, nie są specjalnie czasochłonne, nie wymagają poświęceń. Jeśli i tak nie potrafisz się na nie zdobyć… Cóż, bronić mogą cię wyniki. Tylko wyniki. A te robi się jeszcze trudniej, niż pomeczowe rozmówki z Żelkiem Żyżyńskim…

Komentarze