Euro 2020: lekcja Sousy, o którą nikt z nas nie prosił

Paulo Sousa
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Paulo Sousa

Mecz z Hiszpanią ma wszystko, by stać się założycielskim dla reprezentacji Paulo Sousy. Była ogromna stawka, rywal budzący strach zaraz po losowaniu, korzystny wynik, realizacja planu i odzyskanie wiary wśród kibiców. Były wielkie występy indywidualne – Wojciech Szczęsny wreszcie wybronił nam mecz na wielkim turnieju, Robert Lewandowski swoim golem pierwszy raz na mistrzostwach zapewnił bardzo korzystny rezultat, a para Jan Bednarek – Kamil Glik wreszcie zagrała bezbłędnie. Ale Sousie, co słychać na jego konferencjach, zawsze jest mało, więc i tu dorzucił coś ekstra – lekcję mentalności, o którą nikt nie prosił, a której wszyscy potrzebowaliśmy.

Gdy Michał Kołodziejczyk z przekąsem napisał na Twitterze “Do końca nie wiem. Gramy jak Szkoci czy Węgrzy?”, oficjalne konto polskich reprezentacji odpisało całkiem na serio: “Jak Polacy. Doceńcie to”. Poszły za tym polubienia idące w tysiące, całkiem sporo komentarzy szydzących z dziennikarza, bo oczywiste jest, że lubimy naszą narodową tożsamość. Tyle że tu chodziło wyłącznie o piłkę nożną, a Kołodziejczyk miał rację. Nie wiem, czy graliśmy jak Szkocja lub Węgry, ale na pewno nie jak Polacy. Gdyby tak było, wyszlibyśmy przestraszeni, grę ograniczyli do wybijania piłki i modlitw – ostatecznie niewysłuchanych – do Stwórcy, by ta nie wpadła do siatki. Rywale jak Hiszpania od dziesiątek lat dominują nas, biją i patrzą, czy równo puchnie – przecież dopiero obserwowaliśmy mecz z Kolumbią i dopowiadaliśmy sobie, czym jest ostatnie “k” z nośnego hasła Jacka Laskowskiego.

Wszyscy, nie udawajmy, że nie, byliśmy pewni, że aby urwać punkt Hiszpanii, trzeba zagrać właśnie po polsku i liczyć na furę szczęścia. Paulo Sousa był chyba jedynym, który widział to inaczej. Nie zestawił składu po to, by wyrwać remis nie tracąc bramek, a zrobić to strzelając. Nie trzeba daleko sięgać, by znaleźć dowody, iż Kamil Jóźwiak i Tymoteusz Puchacz znacznie lepiej radzą sobie na połowie rywala, niż własnej. A jednak to na nich zdecydował się Sousa. I nawet przy nieudanym występie Piotra Zielińskiego, Polacy stworzyli sobie trzy bardzo dobre okazje. To więcej niż w czterech jesiennych meczach Ligi Narodów razem wziętych (przeciwko Holandii i Włochom). Jordi Alba i Luis Enrique na konferencji mówili, że Hiszpania zasłużyła na zwycięstwo i ja – mając w pamięci sytuacje Alvaro Moraty i rzut karny Gerarda Moreno – ich punkt widzenia rozumiem. Ale z naszego nie czuję, iż pisanie, że my na porażkę nie zasłużyliśmy, jest żenujące. I jest to wielkie zwycięstwo Paulo Sousy na co najmniej dwóch poziomach – sportowym i mentalnym.

Jest coś, co łączy Paulo Sousę i Roberta Lewandowskiego oprócz tego, że obaj wygrali Ligę Mistrzów – mają niesamowitą mentalność. Lewandowski w kilku wywiadach opowiadał, jak od dziecka był przekonywany, że jako Polak nie ma szans na międzynarodowy sukces. Na pewnym etapie swojej kariery zauważył, że nie jest to prawda, chciał więcej i więcej, aż ciągłe nienasycenie sukcesami doprowadziło go do tytułu najlepszego piłkarza świata. Paulo Sousa nigdy nie miał przekonania, że coś się może nie udać i tym podejściem nas teraz zaraża. To do przygotowania mentalnego swoich piłkarzy miał ostatnio najwięcej uwag. Sugerował, że tu leży główny powód porażki ze Słowacją, a na pytanie, jakie są logiczne przesłanki, że urwiemy punkty Hiszpanii, dzień przed meczem odwołał się właśnie do tego, co jest w głowie. – Wierzę, że trudna chwila, w jakiej znalazała się reprezentacja Polski, przyspieszy proces przeskoczenia na ten poziom mentalności, którego oczekuję – mówił. Brzmiało to jak najgorsza wypowiedź świata, bo w żaden sposób nie mogło pobudzić to optymizmu, ale Sousa miał rację – zobaczyliśmy piłkarzy z wiarą wypisaną nie na ustach, co już było ostatnio nużące, a w każdym zakamarku swoich ciał.

Luis Enrique przyznał po meczu, że w pierwszych pięciu minutach Polska zepchnęła Hiszpanię tak głęboko, że ta miała problem wyjść z własnej połowy. To w tym okresie sędzia Daniele Orsato niesłusznie pozbawił nas rzutu karnego po faulu na Piotrze Zielińskim. Oczywiście nie mogliśmy grać na tym samym poziomie, co nasz rywal, skoro każdy z hiszpańskich piłkarzy od pierwszego kopnięcia w życiu szkolony był w kierunku stylu dominującego, a u nas wyglądało to – delikatnie mówiąc – inaczej. Ale kluczem było znalezienie metody, w której nie damy się tak stłamsić, jak spodziewał się tego lud, a dodatkowo stworzymy na tyle dużo okazji, by nadrobić to, co pewnie wpadnie z tyłu. Z Hiszpanią, by osiągnąć korzystny wynik, trzeba mieć szczęście, i my je ostatecznie mieliśmy, ale okazało się, że można ten element minimalizować, a nie czynić z niego najważniejszy.

To był dużo lepszy mecz od tego, który w 2014 roku Adam Nawałka wygrał z Niemcami 2:0. Wtedy nastąpiła kumulacja nieprawdopodobnie szczęśliwych zdarzeń – my wykorzystaliśmy każdą z dobrych okazji (w dodatku przy tej drugiej Robert Lewandowski faulował, w obecnych czasach by to nie przeszło), a Niemcy strzelali w Wojciecha Szczęsnego lub obijali poprzeczkę. Gdyby zachowując styl gry obu zespołów powtórzyć tamto spotkanie 10 razy, całkiem możliwe, że już żadnego Polacy by nie wygrali. 1:1 z Hiszpanią to coś więcej niż tamto 2:0, jeśli za nadrzędną sprawę uznamy jakość, nie wynik. Mam przekonanie, że grając na podobnych zasadach z ekipą Luisa Enrique te 10 razy, osiągnęlibyśmy remis jeszcze kilka razy, raz może nawet udałoby się wygrać.

Symptomatyczna była scena z ostatniego kwadransa, gdy Polacy zarobili rzut wolny jakieś 40 m od bramki Unaia Simona. Kamil Glik i Jan Bednarek chcieli zostać do asekuracji na linii środkowej, mieliśmy przecież świetne 1:1, ale Sousa zdecydowanymi gestami wypędził obu do walki o zwycięskiego gola. Gdyby ktoś w przyszłości chciał reklamować swój produkt hasłem “sky is the limit”, Paulo Sousa miałby bardzo wiarygodną twarz do mówienia tych słów. On naprawdę w to wierzy.

Mecz z Hiszpanią nie jest tym, który daje nam coś namacalnego – wciąż jesteśmy ostatni w grupie i na prostej drodze do opuszczenia dyskoteki przed północą. Ale sprawia, że wreszcie możemy mieć nadzieję, że jesteśmy na początku drogi do czegoś bardzo przyjemnego. Zepsucie tego – co nadal jest przecież możliwe, Szwecja od lat jest naszym koszmarem – byłoby bardziej bolesne niż prognozowana klęska 0:4 w Sewilli.

Komentarze