Ten, który narodził się na nowo

Sinisa Mihajlović
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Sinisa Mihajlović

Sinisa Mihajlović dwa lata temu stoczył najcięższą walkę w życiu, choć innych przecież w jego przypadku nie brakowało. Dziś sam żartuje, że ma dwa lata i jest już dziadkiem. Ale mówi też, że niedawno był bardziej martwy niż żywy.

  • Historię Sinisy Mihajlovicia, który pokonał ostrą białaczkę, opisuje serwis SerieA.pl
  • Na niedawnym spotkaniu z kibicami i mediami trener Bolonii opowiedział o swojej walce z chorobą
  • Mam nadzieję, że dzięki temu ludzie zrozumieją, jak ważne jest kontrolowanie siebie – mówi dziś

To nie było przeziębienie

Choroba pojawiła się nagle. Nie zapukała, nie dała o sobie znać, że stoi tuż za drzwiami. W 2019 roku wlazła wraz z jesienią – obie przez nikogo nie wyczekiwane, z tym, że jesień z czasem mija, a ostra białaczka limfoblastyczna już niekoniecznie. Było 13 chemioterapii w pięć dni. Pojawiły się ataki paniki. Strach przed tym, że nie zobaczy już szóstki swoich dzieci, które uważa za sens swojego życia. – Czasami chciałem po prostu wybić szybę krzesłem, ale żona odwiodła mnie od tego pomysłu. To jedyna osoba jaką znam, która ma większe jaja ode mnie – opisywał ze swoją wrodzoną łatwością do rysowania świata.

Umieralność w grupie wiekowej Mihajlovicia w ciągu kilkudziesięciu miesięcy od zdiagnozowania wynosi 75 proc. Nieleczona zabija najpóźniej po kilku tygodniach, choć zdarzają się przypadki zgonu w ciągu paru dni. To rak, który zajmuje szpik kostny, a w cięższych przypadkach atakuje węzły chłonne, rdzeń kręgowy albo mózg. Dwa lata temu przyszedł po Mihajlovicia, jakby chciał doświadczyć go jeszcze mocniej.

Bo historia Serba znacznie bardziej przypomina scenariusze kreślone przez Smarzowskiego niż „Listy do M”. – Moja rodzina była biedna, nie było pieniędzy na przedszkole, moi rodzice pracowali i gdy była 6 rano chodziłem do sklepu spożywczego, by opiekować się moim młodszym o cztery lata bratem. W wieku sześciu lat byłam już dorosły. Później była wojna. Pierwszym zniszczonym domem w kraju był mój własny. Zrobił to mój najlepszy przyjaciel, Chorwat. Nie mogłem uwierzyć, że wojna mogła wpływać na przyjaźń. Potem wyjaśnił mi, że jeśliby tego nie zrobił, zabiliby go – opowiadał swego czasu.

Ponownie narodzony

Piszemy o chorobie teraz, bo w ostatnim czasie Sinisa Mihajlović zebrał jej lepsze owoce. Władze Bolonii zdecydowały się nadać mu honorowe obywatelstwo miasta, a z okazji dwulecia przeszczepu szpiku kostnego Serb wydał przyjęcie na 70 osób – część z nich to piłkarze i pracownicy klubu, ale swoją reprezentację miał też szpital Sant’Orsola, bez którego Mihajlovicia już mogłoby nie być. „Zapraszam wszystkich na obiad, właśnie skończyłam dwa lata” – napisał na zaproszeniu. Tego zwrotu używa dość często. Nawet w jego książce czytamy „urodziłem się dwa razy. Pierwszy w Vukovarze, drugi w Bolonii”. Mimo że w metryce jako miesiąc urodzenia ma wpisany luty, to ostatnio śpiewano mu „Sto lat”.

Ból i płacz

Informacja o chorobie Mihajlovicia była szokiem. Jeśli kogoś tak silnego mógł dopaść rak, może absolutnie każdego. W Bolonii ludzie wywieszali transparenty ze wsparciem na budynkach, a piłkarze w geście solidarności przychodzili pod okna szpitala. – Wiem, że chłopaki przychodzili, bo zrobią wszystko, by uniknąć treningu – żartował. Ale ludzi – piłkarzy i zwykłych mieszkańców Bolonii łączyło ich jeszcze coś – strach o życie ich trenera.

Mihajlović: – Bardzo mocno to przeżywałem. Nie jestem żadnym bohaterem. Są ludzie, którzy wstydzą się choroby, ukrywają ją, nie chcą być postrzegani jako słabi, którzy zasługują jedynie na współczucie. Ja chciałem zrobić inaczej, obwieścić światu, że jestem chory i że nie jest to powód do wstydu. Wielokrotnie płakałem, ale nie żałuję żadnej wylanej łzy. Dziś wiem, jak mi to pomagało – opowiada.

To wyznanie jeszcze mocniej pokazuje, jakim wyczynem było pojawienie się na meczu w Weronie. Mihajlović zrobił to w rewanżu za wsparcie, jakie otrzymał.

– Kiedy pojawiłem się na ławce w Weronie ważyłem 15 kg mniej niż dzisiaj. Byłem bardziej martwy niż żywy, ale poszedłem tam, aby wszyscy zrozumieli, że walczę i chcę żyć normalnie. Kiedy zobaczyłem siebie w telewizji, nie rozpoznałem się. Ale nie był to obraz słabości, a siły. Powiedziałem chorobie „teraz powalczmy i zobaczmy, kto wygra”. Jeśli przydarzyło się to mi – wielkiemu chłopowi z silnym, wytrenowanym organizmem, może się to przydarzyć każdemu. Mam nadzieję, że dzięki temu ludzie zrozumieją, jak ważne jest kontrolowanie siebie. Wykonujcie badania krwi co sześć miesięcy. Były czasy, kiedy trenowałem z gorączką 40 stopni. Bolało mnie i może przed rozpoczęciem treningu dawali mi zastrzyk z morfiny. Skoro wtedy się dało, to przed meczem z Weroną, po ponad miesiącu spędzonym w zamkniętym szpitalu, chciałem wyjść na zewnątrz – opowiada.

Całość tekstu na SerieA.pl

Komentarze