Artur Boruc. Kiedy to wszystko się tak zepsuło?

Artur Boruc
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Artur Boruc

We wszystkim, co się ostatnio dzieje wokół Artura Boruca wcale nie jest najgorsze to, od czego wszystko się zaczęło.

  • Jeśli ktoś umiałby przewidzieć, w jakim kryzysie znajdzie się w tym sezonie Legia, zapewne wskazałby Artura Boruca jako osobę kluczową, by się z niego wydostać
  • Tymczasem – jakby w Legii mało było osób podpalających ten klub – idol kibiców w ostatnich dniach intensywnie ujawnia swoje piromańskie zapędy
  • Liczba komentarzy w Internecie pisanych przez osoby zaznaczające, że “kiedyś Boruc był ich idolem, a dziś okazał się rozczarowaniem” nie jest czymś, czym bramkarz Legii by się przejął. Ale czymś, po czym mógłby się zastanowić, czy czasem coś mu się nie odkleiło, już na pewno

Kim mógłby być Boruc, gdyby chciał

Gianluigi Buffon w ostatnich latach swojej kariery nabył niepowtarzalną – bo nie kojarzę, by jakikolwiek piłkarz na świecie zachowywał się podobnie – manierę. Po wielu meczach podchodził po kolei do wszystkich piłkarzy na boisku, by ich wyściskać, czasem pocałować. Nie tylko po zwycięstwach, ale też, gdy zdarzyła się wpadka. A może zwłaszcza wtedy. Tamten Juventus przegrywał niezwykle rzadko, ale można było mieć pewność, że nawet gdyby było inaczej, Buffon tę drużynę i tak by scalał. W kryzysie na zewnątrz broniłby jej jak Wojciecha Szczęsnego po jego klopsach (“Juventus ma jednego z trzech najlepszych bramkarzy w Europie. W ostatnim roku nie był w najwyższej formie, ale odbije się”), a wewnątrz uzmysławiał najemnikom, jaką wagę ma gra dla tak wielkiego klubu.

W dość znanym artykule “La Gazzetty dello Sport”, która ujawniła tajemnice szatni po domowym remisie z Olympique Lyon w fazie grupowej sezonu 2016/17, Buffon przedstawiony jest jako drab łapiący swoich kolegów za ambicję (być może za gardła też, tego nie napisano), wrzeszczącego na nich za brak “determinacji, złości i chęci pomagania sobie”. Ostatecznie w tamtych rozgrywkach Juventus zaszedł do finału Ligi Mistrzów. Mówienie, że stało się to dzięki mentalności Buffona byłoby nadużyciem i manipulacją, ale bramkarz Juve musiał czuć, że jeśli choć w jednym procencie może przysłużyć się do zrobienia kroku naprzód, wykorzysta posłuch w szatni, jaki musiał mieć. Czasem ten jeden procent może okazać się detalem decydującym o jakiejś większej całości. Zwłaszcza, że – jak można się spodziewać – takich przemów musiało być więcej.

Na chłodno też nie wyciąga wniosków

Przykład włoskiego bramkarza przywołuję nie bez kozery, bo umiem sobie wyobrazić, że – przy zachowaniu proporcji – pozycja w szatni Legii Artura Boruca jest identyczna jak do niedawna Buffona w Juventusie. Albo przynajmniej jak powinna być. Oczywiście nie mam wglądu w szatnię Legii i nie mogę mówić z całą pewnością, że Boruc nie zachowuje się w niej podobnie do Buffona, że nie wykorzystuje swojej estymy do próby wpłynięcia na zespół, ale już z całą pewnością mogę powiedzieć, że nie robi tego na każdej możliwej płaszczyźnie. Że pomaga, kiedy się da, i nie szkodzi przy kolejnych nadarzających się okazjach.

To nie jest tak, że Buffon jest ideałem, bo przecież pamiętam jego reakcję w meczu z Realem Madryt, gdy Juventus odrobił trzybramkową stratę z Turynu. Pamiętam, jak zagotował się po tym, jak sędzia w 97. minucie podyktował karnego, przez co wyleciał z boiska. A przecież karny to jeszcze nie gol – gdyby Cristiano Ronaldo nie trafił, przez wybuch swojego bramkarza Juventus grałby 30-minutową dogrywkę w osłabieniu. Buffon, podobnie jak Boruc, może mieć status legendy i 40 lat na karku, ale na końcu obaj są tylko ludźmi, którzy w określonych warunkach mogą nie być w stanie opanować emocji. Dlatego tekst zacząłem słowami, że najgorsze wcale nie jest to, że bramkarz Legii bezsensownie powalił Dawida Szymonowicza, gdy miał już piłkę w rękach. Najgorsze jest to, jak zachowuje się na chłodno. Pierwszego zdarzenia nie sposób ocenić w oderwaniu od okoliczności – wyniku meczu, nerwów, presji, trybun podpalających nastroje. Nawet jeśli uznamy, że mając takie doświadczenie nie wypada zachować się tak głupio. Ale dopiero to, co działo się później świadczyło nie o piłkarzu, a o człowieku. O tym, co różni go od Buffona oraz – przy założeniu, że o utrzymaniu Legii w lidze bądź nie decydować będą detale – czy ten jeden procent Artur Boruc dołożył do szans, czy wręcz przeciwnie.

Są prowokacje i prowokacje

Z prezentacji Artura Boruca po jego piętnastoletniej nieobecności zapamiętałem dwa hasła. Pierwsze – gdy Boruc zgodził się ze słowami któregoś z dziennikarzy, że na dobrą sprawę Legii nigdy nie opuścił, tylko przez jakiś czas pracował w innych klubach. Drugie – gdy Radosław Kucharski przyznał, że podpisanie kontraktu z Arturem to wzmocnienie na wszystkich płaszczyznach. Czyli sportowej, mentalnej i tej wychowawczej, bo przecież młodzież zyskała idola, który pozwoli jej jeszcze mocniej identyfikować się z Legią. Dziś dwie ostatnie płaszczyzny są coraz mniej aktualne, a i pierwsza dyskusyjna, biorąc pod uwagę, że na własne życzenie Boruc zapewnił sobie trzymeczową banicję. Przez to między słupki Legii w jej największym kryzysie od lat wejdzie młody bramkarz, który swoje błędy w tym sezonie już popełnił. I po którego w normalnych warunkach Aleksandar Vuković na pewno by nie sięgnął.

Artur Boruc zawsze lubił prowokacje i nie można mówić, że po ostatnich przestał być sobą. Ale prowokacja prowokacji nie jest równa. Można było uśmiechnąć się pod nosem, gdy Boruc podpalał trybunę z kibicami Glasgow Rangers, by fani Celtiku umieszczali go na sztandarach. Albo gdy “przejęzyczył się” nazywając Franciszka Smudę Franciszkiem Dyzmą. Nawet jeszcze jesienią po nagraniu filmiku o swoim powrocie do bramki na mecz z Jagiellonią, w którym nabijał się z białostockiego dialektu.

To wszystko stało na względnie jakimś poziomie i miało sens. Powiedziałbym, że na swój sposób świadczyło o inteligencji Boruca. Dziś mamy do czynienia z sekwencjami emocjonalną i chłodną pomeczową, które z inteligencją nie mają nic wspólnego. Ta pierwsza to zestaw zawierający niepotrzebne powalenie rywala skutkujące zarobieniem czerwonej kartki i karnego dla Warty Poznań, zwyzywanie sędziego i odepchnięcie Bogu ducha winnego operatora kamery. Ta druga – znacznie gorsza, bo niedająca się wytłumaczyć zagotowaniem głowy – to upublicznianie kibicowskich postów z hasłem “sędzia ch**”, skomentowaniem decyzji Komisji Ligi o zawieszeniu go na trzy mecze słowem “paranoja” (mimo iż komisja działa w ramach stworzonego wcześniej regulaminu. W tym jest wyraźny zapis o karze minimum trzech meczów zawieszenia po czerwonej kartce otrzymanej wskutek naruszenia czyjejś nietykalności cielesnej. Minimum), oraz szydzeniem z rozboju, jakim w świetle prawa jest kradzież kibicowskich flag. To ostatnie miało być śmieszne jak jego wcześniejsze prowokacje. Było żałosne.

W tym tempie następnym elementem układanki będzie przejście na stronę kibiców, gdy ci po kolejnej porażce znów wtargną do autokaru.

Liczba komentarzy w Internecie pisanych przez osoby zaznaczające, że “kiedyś Boruc był ich idolem, a dziś okazał się rozczarowaniem” nie jest czymś, czym bramkarz Legii by się przejął. Ale czymś, po czym mógłby się zastanowić, czy czasem coś mu się nie odkleiło, już na pewno.

Krok od najemników

Gdybym miał powiedzieć, kogo dzisiejsza Legia potrzebuje najmocniej, to Artura Boruca. Boruca w roli Boruca na boisku – przecież on wciąż w tej całej sportowej biedocie potrafi zapewniać punkty – oraz w roli Buffona poza nim. Lub chociaż Arkadiusza Malarza, który kilka legijnych kryzysów przeżył, ale zawsze był tym, który publicznie mówił “my jesteśmy Legią, tak nie można grać”. I łapał za twarz każdego, kto odpuszczał. Zresztą jak Boruc w Celticu Glasgow – coś o tym mogą powiedzieć Aiden McGeady lub Lee Nailor.

Tymczasem ostatnio zachowuje się jak najemnik, których tak bliskie mu trybuny najchętniej wywiozłyby na taczkach.

Kilku takich najemników tuż przed swoim odejściem wskazał Czesław Michniewicz na udostępnionej w Internecie odprawie. Do Gliwic nie pojechali wtedy Lindsay Rose, Lirim Kastrati, Jurgen Celhaka i Mattias Johansson. Warunkowo do autokaru wsiadł Mahir Emreli. Dziś tego ostatniego już nie ma, a pierwsza czwórka nie robi nic, by ktokolwiek w stolicy w niedalekiej przyszłości za nimi zatęsknił. Boruc ma zbyt dobrą renomę w Warszawie, by być z tamtymi wymienianym w jednym szeregu, ale to, jak zachowuje się, gdy Łazienkowska płonie, jest wystarczającym powodem, by przypomnieć sobie tyradę Michniewicza.

Komentarze