Alexander Gorgon: miałem mentalne problemy. Czasem musiałem się “wyrzygać”

- Nie byłem u żadnego psychologa, który by stwierdził, że mam depresję, ale myślę, że to szło w tym kierunku. Czułem się postawiony pod ścianą. Do tego nakładałem sam na siebie presję, z którą nie wiedziałem do końca, jak się obchodzić. Ląd zobaczyłem dopiero po jakimś czasie. Śmiało mogę powiedzieć, że miałem mentalne problemy - mówi w rozmowie z Goal.pl Alexander Gorgon, piłkarz Pogoni Szczecin.

Alexander Gorgon
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Alexander Gorgon
  • Alexander Gorgon w 2021 roku doznał kontuzji kolana, ale przez błąd lekarski nie grał w piłkę przez 14 miesięcy
  • Umówiliśmy się na bardzo szczery wywiad, by porozmawiać o ciężarze psychicznym, jaki człowiek niesie, gdy znajdzie się w podobnej sytuacji jak on
  • Piłkarz Pogoni Szczecin obrazowo opisuje, jak wyglądały najtrudniejsze miesiące jego życia. – To były długie podróże. Taksówki, pociągi, samoloty, wszystko w biegu, na totalnym szaleństwie. Kończyłem terapię i nie miałem minuty, bo trzeba było łapać jakiś transport, by się nie spóźnić. Z Frankfurtu lot do Berlina, często opóźniony, z Berlina do Szczecina znów trzeba było kombinować. Wszystko po to, by mieć jeden dzień z rodziną, podczas którego i tak trzeba było się wcześnie położyć, bo rano czekała już taksówka i robiłem trasę w drugą stronę. A po trasie od razu trening, rehabilitacja – wspomina

Alexander Gorgon: już nie będzie jak dawniej

O dobrych piłkarzach mówi się, że potrafią stopą wiązać krawaty. Jak z tym jest u ciebie?

Krawat jeszcze dam radę, z muszką po tej kontuzji bym sobie już nie poradził. Ale tak poważnie, to jestem zadowolony, jak ta historia się dla mnie skończyła. To były ciężkie czasy. Szczególnie na początku, gdy nie widziałem żadnego postępu w rehabilitacji. W głowie pojawiały się pytania: czy stanę jeszcze na boisku? A sytuacja rozwinęła się w ten sposób, że od grania końcówek błyskawicznie wskoczyłem do podstawowego składu i strzelam bramki. Gdy było naprawdę źle, tworzyłem w głowie dokładnie takie filmy, jakie teraz dzieją się w rzeczywistości. Kto wie, może to pomogło wrócić?

Sam jednak mówisz, że to nie jest sto procent sprawności stopy.

Po takiej kontuzji nie mogę mówić z czystym sumieniem, że wszystko jest tak, jak wcześniej. Możliwe, że dopiero w kolejnych miesiącach będę odzyskiwał jakieś brakujące procenciki. To nic dziwnego – każdy piłkarz przykładowo po zerwaniu więzadeł powie ci, że to nie jest to samo. Każda kontuzja zostawia ślady.

Na psychice też?

Takiej blokady na szczęście nie mam. Pewnie wynika to z tego, że w trakcie meczu nie mam czasu, by kalkulować. Decyzje trzeba podejmować w ułamku sekundy. Ale gdybym się tak głębiej zastanowił, to zdarzało się, że po powrocie na boisko nie zawsze byłem pewny, czy to konkretne zagranie mi wyjdzie. Ale robiłem je i okazywało się, że ta niepewność była niepotrzebna. Budowałem w ten sposób zaufanie do własnego ciała.

Najgłupsze pytanie, jakie dziennikarz może zadać piłkarzowi, to: jakie to uczucie strzelić gola. Ale zaryzykuję, bo twoje musiało być szczególne. Jak wyglądał ten cały backstage po premierowym trafieniu po kontuzji?

Pierwszy gol z Lechem znaczył dla mnie dużo, ale nie czułem, że mogę się z niego aż tak bardzo cieszyć, bo nie wygraliśmy meczu. Wiadomo, że pojawiły się gratulacje, ale sam mecz nie był zbyt udany, więc gdzieś ta moja bramka zaginęła. Co innego gol z Cracovią – zwycięski, strzelony w końcówce. To było niesamowite uczucie, o którym marzyłem. W szatni chyba każdy podszedł do mnie. Mamy też tradycję, że krzyczy się imiona wszystkich, którzy trafili do siatki. Łzy w oczach, gdy usłyszałem swoje.

A w głowie myśl, że dwa gole w dwóch kolejnych występach, więc Alex wrócił na dobre?

Przede wszystkim powrót pewności siebie. Punkt zwrotny w tym kontekście. Poczułem, że wszedłem na następny poziom. Bo masz najpierw powrót do treningów, później jakieś sparingi albo występy w drugim zespole, następnie łapanie minut w Ekstraklasie i wreszcie grę od początku w meczach o stawkę. Na każdym poziomie masz zupełnie inną intensywność. Nie byłem pewien, czy jej podołam, ale okazało się, że jednak wciąż mogę grać przez 90 minut, i dodawać do tego stempel w postaci bramek. Miałem spore deficyty z wiarą w siebie po tym czarnym okresie.

I z tymi deficytami przytrafiła ci się historia niemal jak z hollywoodzkiego filmu. Piłkarz, który nie wie, czy będzie w stanie chodzić, wraca i strzela gole na wagę punktów.

Można to opisać obrazowo. Wyobraź sobie, że jest jakiś człowiek, który ma za zadanie przetoczyć ogromny kamień. Gdy jest już w trakcie, właściwie nie musi wkładać wiele sił – po prostu odpycha ten kamień, a on się sam toczy. Ale gdy się zatrzymasz i znów masz ruszyć z miejsca, strasznie trudno jest go popchnąć tak, by znów ruszył się z miejsca. Ciężka kontuzja jest jak zatrzymanie się. Początki były bardzo trudne. Wszystko bolało, odzywały się nowe grupy mięśniowe. A dziś czuję się już naprawdę dobrze nawet po tych najtrudniejszych meczach.

Kibice Pogoni chcą wiedzieć, czy zostajesz w klubie na kolejny rok.

Rozmowy się już rozpoczęły i przebiegają bardzo pozytywnie. Jestem dobrej myśli, że w następnych dwóch-trzech tygodniach będę mógł więcej powiedzieć. Choć na dziś jeszcze nic nie podpisaliśmy.

Pogoń jest dla ciebie pierwszym wyborem?

Na pewno tak. Oprócz tego, że w najtrudniejszym czasie dla mnie pokazano mi tu, jak bardzo klub może wspierać zawodnika zarówno finansowo, jak i emocjonalnie, nigdy nie poczułem presji z ich strony. Nigdy nie odebrałem telefonu z jakimiś pretensjami albo słowami, które odbiorą mi pewność, co dalej. Postawa Pogoni sprawiła, że mogłem w 100 proc. skupić się na rehabilitacji. Poza tym moja rodzina – żona i dzieci – jest tu bardzo szczęśliwa, więc nie ukrywam, że chcę zostać.

Alexander Gorgon podczas wywiadu

Kalectwo było realne. Co działo się w głowie?

Wracając do kontuzji. Wiem, że sądzisz się z lekarzem, który popełnił błąd podczas operacji. Na jakim etapie jest ta sprawa?

Prawnik, który prowadzi dla mnie sprawę w Niemczech, zbiera wszystkie papiery i informacje. Zanim sprawa trafi do sądu, mogą minąć nawet dwa lata.

O co dokładnie się sądzisz?

O poważny błąd operacyjny. Takiemu doświadczonemu lekarzowi nie powinna się przytrafić historia, w której zaszywa główny nerw. Trudno opowiedzieć to w kilku zdaniach. Zaczęło się od tego, że naderwałem poboczne więzadło w kolanie. Później do blizny tego więzadła przykleił się nerw, który nie miał odpowiedniego poślizgu. To był nerw odpowiedzialny za podnoszenie nogi. Oczekiwałem, że po operacji będzie poprawa, ale lekarz nie wyciągnął tego nerwu i nie wsadził go z powrotem do kolana, tylko zostawił go tak, jak zastał. W konsekwencji tego go zaszył, przez co on nerw stracił swoje właściwości. Nerw został uwolniony dopiero po kilku badań już gdzieś indziej. Ale był na tyle długo zaszyty, że włókienka nerwowe się urwały i dopiero musiały odrosnąć. A w ciele nic tak wolno się nie odbudowuje, jak włókna nerwowe. Musiałem długo czekać, aż sygnały z nerwu zaczną dochodzić do stopy. Wpadłem w intensywną rehabilitację, a pierwsze efekty pojawiły się dopiero po dziesięciu tygodniach.

Mówiąc wprost – groziło ci kalectwo. Kiedykolwiek w życiu bałeś się bardziej?

Nie. Faktycznie czułem, że ryzyko kalectwa jest bardzo duże. Na pewnym etapie już w ogóle nie myślałem o piłce, a o normalnym życiu. Bałem się, że już nigdy nie pójdę z kumplami zagrać w tenisa, że już nigdy nie pobawię się w ogródku z dziećmi. Różne myśli chodziły mi po głowie. Powrót do normalnego funkcjonowania traktowałem jako coś wow, maksimum, jakie mogę osiągnąć. Gdy znów mogłem trenować, to było jak jakaś niewyobrażalna nagroda. Nie mówiąc o tym, co mam dziś – grę od pierwszej minuty i strzelanie bramek. Czuję się jak dzieciak spełniający swoje marzenia.

Co się dziś dzieje z lekarzem, który zepsuł operację?

Przede wszystkim chciałbym powiedzieć, że ja mu naprawdę dużo zawdzięczam. W 2013 roku uratował mi karierę. Miałem problem z tym samym miejscem i wtedy zabieg przeprowadził genialnie. Dlatego do niego wróciłem. Z pełnym zaufaniem. Po tym, co się stało, wciąż mieliśmy kontakt. Wiem, że żałuje, że wyszło jak wyszło. Tłumaczyłem mu, że to nic personalnego, ale muszę z tym iść do sądu. Nie dlatego, że jestem obrażony i życzę mu najgorzej, tylko koszty wygenerowane przez pomyłkę były naprawdę duże. Rehabilitacja, dojazdy… Lekarze mają ogromną odpowiedzialność, bo jak robią błąd, to najczęściej jest to wielbłąd. Ten mógł dużo zepsuć w moim życiu, co niestety czasem się zdarza. Pech, że trafiło na mnie. Z tego, co wiem, lekarz, o którym rozmawiamy, po mojej sprawie częściowo przeszedł na emeryturę. Bardzo się przejął, zdecydował, że wystarczy.

Praca nad powrotem do zdrowia to jedno, ale spodziewam się, że musiałeś bardzo dużo pracować nad głową. To głowa często podejmuje decyzję, czy się poddać, czy nie.

W mojej wypracowałem trzy powody, dla których nie mogłem się poddać. Po pierwsze jestem sportowcem i zawsze byłem przyzwyczajony, że stawiano przede mną wyzwania, a ja miałem walczyć. Pokonanie tej kontuzji było takim wyzwaniem. Druga sprawa – w walce z poważnym urazem jestem już doświadczony, bo mając 19 lat wypadłem z gry na dwa lata. I trzecia rzecz – zależało mi na tym, by być wzorem dla moich dzieci. By im pokazać, że zawsze warto walczyć. Dla nich to też było duże wyzwanie. Mają siedem i osiem lat, a ja znikałem z domu na tygodnie, by się rehabilitować. Musiałem im udowodnić, że walka na końcu przynosi zwycięstwo.

Inna sprawa, że w moją rehabilitację w klinice zaangażowanych było ze 30 osób. Na każdego zawsze mogłem liczyć, nie wyobrażam sobie przechodzić ten cały żmudny proces w innym miejscu.

To bardzo generalny obraz, który pewnie ścierał się z rzeczywistością, gdy przychodził konkretny dzień. A później następny. I znów kolejny.

I takie pojedyncze dni załamania się pojawiały. Pewnie też były potrzebne. Czasem trzeba było się “wyrzygać” ze swoich problemów. Porozmawiać z rodziną, ze znajomymi, z moim fizjo, który okazał się świetnym psychologiem. Najgorzej było zimą, gdy rano długo nie było słońca, a po południu wcześnie się ściemniało. Siedziałem w klinice, nie miałem w ogóle swojego życia. Ciemno, gdy wchodziłem, ciemno, gdy wychodziłem. Ale cóż – jak widać, dałem radę.

Jens Gustafsson dla Goal.pl: Transparent kibiców? Jedno nie powinno się na nim znaleźć
Jens Gustafsson

Czy był to dobry sezon Pogoni Szczecin? Przemysław Langier: Rozmawiamy na pięć kolejek przed końcem ligi. Pogoń jest trzecia z bardzo małymi szansami na wypadnięcie poza miejsce dające grę w europejskich pucharach. Gdyby pan powiedział, że to był dobry sezon, to by się pan wybronił. Jens Gustafsson (trener Pogoni Szczecin): Ale tak nie powiem, bo

Czytaj dalej…

W środowisku się przyjęło, by przy poważnej kontuzji mówić: wrócę silniejszy. Wróciłeś silniejszy, czy to tylko taki slogan?

Można na to patrzeć z dwóch perspektyw: psychicznej i fizycznej. Psychicznie bardzo mnie ta sytuacja wzmocniła. Gdy coś mi dziś nie wyjdzie w czasie meczu, od razu przypominam sobie, gdzie byłem pół roku temu, gdzie byłem rok temu. Dzięki temu mogę powiedzieć: chłopie, czego ty w ogóle chcesz? Ciesz się tym, co masz. Gdy byłem młody, miałem zupełnie inne podejście. Narzucałem na siebie olbrzymią presję. Zawsze musiałem zagrać lepiej, bo trzeba udowadniać swoją wartość, bo trzeba zrobić dobry transfer. Dziś podchodzę do piłki z czymś, co nazwałbym profesjonalnym luzem. Daję z siebie wszystko na treningach i w meczach, ale presję zastąpiłem radością.

A z perspektywy fizycznej?

Z reguły też wraca się mocniejszym. Podczas rehabilitacji ma się dużo czasu, by popracować nad ciałem. To nie jest tak, że zajmuję się całymi dniami tylko kolanem. Czuję, że wzmocniłem się w elementach, na które kiedyś mogłem narzekać.

Podróże wykańczały

Najtrudniejsza była samotność? Czytałem, że twój tydzień składał się z pięciu dni na rehabilitacji w Niemczech i dwóch z rodziną.

Gdybym miał pięć dni tam i dwa z rodziną, to by było przepięknie. A w praktyce chciałem jak najwięcej wyciągnąć z rehabilitacji. Na początku, przez kilka miesięcy, rehabilitowałem się też w soboty, a tutaj przyjeżdżałem co drugi weekend. Zawsze była wielka chęć zobaczenia się z bliskimi, bo to dodaje mocy, ale podróżowanie w dwie strony kosztowało mnie więcej siły, niż jej czerpałem. To były długie podróże. Taksówki, pociągi, samoloty, wszystko w biegu, na totalnym szaleństwie. Kończyłem terapię i nie miałem minuty, bo trzeba było łapać jakiś transport, by się nie spóźnić. Z Frankfurtu lot do Berlina, często opóźniony, z Berlina do Szczecina znów trzeba było kombinować. Wszystko po to, by mieć jeden dzień z rodziną, podczas którego i tak trzeba było się wcześnie położyć, bo rano czekała już taksówka i robiłem trasę w drugą stronę. A po trasie od razu trening, rehabilitacja. To był mega intensywny czas, który nie najlepiej wspominam. Wykańczało mnie to.

Sportowcy coraz częściej przyznają się do problemów depresyjnych. Słuchając cię, trudno nie odnieść wrażenia, że byłeś narażony na tę chorobę.

Nie byłem u żadnego psychologa, który by stwierdził, że mam depresję, ale myślę, że to szło w tym kierunku. Czułem się postawiony pod ścianą. Do tego nakładałem sam na siebie presję, z którą nie wiedziałem do końca, jak się obchodzić. Ląd zobaczyłem dopiero po jakimś czasie. Śmiało mogę powiedzieć, że miałem mentalne problemy. Jestem wdzięczny za rozmowy z żoną, z tatą, z ludźmi w klubie, bo one dodawały wiatru w żagle. Dodawały motywacji, która nie pozwoli się poddać. Bo takie momenty też się pojawiały, gdy myślałem, że najłatwiej byłoby powiedzieć: OK, kończę to. Rozwiążę kontrakt w klubie, by nie mieć z tej strony presji. Że może to czas, by zainteresować się czymś innym, odświeżyć głowę. Dzięki ludziom wokół takie myśli szybko wyrzucałem. Nie mogłem im pokazać, że nie dam rady. Dałem sobie czas, do którego uznałem, że warto walczyć. Wytrzymałem, pojawiła się poprawa i od tego momentu było już z górki.

Z tatą jesteście bardzo blisko. W dodatku to były piłkarz, który też doświadczył bardzo poważnej kontuzji. Wsparcie od niego, osoby, która wiedziała, co możesz czuć, było największe?

Tata i żona dawali największe wsparcie. Ale tata nie jako były piłkarz po kontuzji, tylko jako tata.

Jemu kontuzja zakończyła karierę. Przygotowywał cię mentalnie, że może tak się stać i u ciebie, ale że po karierze też jest życie i wciąż można robić fajne rzeczy?

Nie mieliśmy takich rozmów, ale może dlatego, że robiłem wszystko, by ich unikać. Bo ja miałem takie myśli w głowie – o planie B, który istniał – ale nie chciałem o tym głośno mówić. Nie chciałem wykrakać. Wolałem skupić się na rehabilitacji i zrobić ją w 100 proc., by nigdy nie zarzucić sobie, że ją zaniedbałem.

Teraz już nie wykrakasz, więc spytam cię o plan B.

Mógłbym od razu robić papiery trenerskie. Ubezpieczenie pozwoliłoby mi na zabezpieczenie finansowe na kilka lat. Na pewno zostałbym w piłce. Czekałbym na to, aż jakieś drzwi w którymś z moich klubów się otworzą.

Kontakt z Jensem Gustafssonem

Dużo rozmawiamy o psychice, więc muszę cię spytać o osobę, która z psychologią ma coś wspólnego, bo z wykształcenia jest behawiorystą. Jens Gustafsson słynie z mocno psychologicznego podejścia do swoich piłkarzy. Czym się to przejawia w Pogoni?

Całkiem możliwe, że stosuje jakieś psychologiczne zagrywki, ale one na pierwszy rzut oka się nie rzucają. Fajną rzecz zrobił przed obozem do Turcji – co tydzień któryś z zawodników ma przygotować prezentację o swoim życiu, co pozwala mu się otworzyć przed resztą grupy. To naprawdę świetna rzecz, bo poznajemy się jeszcze lepiej. Mam wrażenie, że dzięki temu stajemy się czymś w rodzaju rodziny, mamy do siebie jeszcze większe zaufanie. Poza tym trener jest bardzo spokojnym człowiekiem. Czasem wręcz tym spokojem zaskakuje, bo momentami wydaje się, że teraz to już na pewno się po nas przejedzie, a on ma pełną kontrolę nad sobą.

Kiedy Gustafsson przychodził do klubu, ty byłeś już w trakcie rehabilitacji. Kto kogo poprosił o rozmowę?

On mnie. Chciał mnie poznać w tym trudnym dla mnie okresie. Spotkaliśmy się w trójkę, bo był jeszcze Darek (Adamczuk, dyrektor sportowy Pogoni – przyp. red.).

To na koniec – czym się różnią jego metody od tych Kosty Runjaica?

Jens Gustafsson podchodzi do wszystkiego w bardzo trzeźwy, analityczny sposób. Jak zadasz mu pytanie, to rzadko on wystrzeli z odpowiedzią od razu. Przeanalizuje sobie coś w głowie i zacznie mówić po trzech sekundach, by powiedzieć coś, czego kompletnie się nie spodziewasz. W przypadku Kosty było nieco inaczej. Przekazywał wszystko poprzez emocje. U niego było głośno, z Jensem jest ciszej. Są trochę jak ogień i woda. Przy czym efekt finalny u obu był bardzo zadowalający.

Komentarze