- Straszyli nas tym Parken, straszyli Kopenhagą. Ale Jagiellonia tylko sobie znanym sposobem wygrała z FC Kopenhagą 2:1
- To był mecz złotych momentów, o których Adrian Siemieniec mówił przed meczem.
- Jagiellonia Białystok wreszcie nie pozwoliła w pucharach się bić mocniejszym
Bez wcześniejszego zielonego światła
W Kopenhadze na wielu skrzyżowaniach zielone światło dla rowerzystów zapala się nieco wcześniej niż dla samochodów. Cykliści mogą wyjechać chwilę wcześniej ze swoich rowerowych śluz i przedrzeć się przez ulicę przed maskami aut. To niegłupi system. Zresztą generalnie infrastruktura miejska w stolicy Danii sprawia wrażenie takiej, że pomyślała nad nim grupa łebskich ludzi – ze słynnym Janem Ghelem na czele.
Niestety w europejskich pucharach nikt nie wpadł na to, by początkujący pucharowicz wszedł na boisko – dajmy na to – pięć minut przed doświadczonym rywalem. Jagiellonia Białystok w tej edycji europucharów doświadczała to bardzo boleśnie. Ajax i Bodo/Glimt pokazały białostoczanom, że ci są na kompletnie innym etapie rozwoju, na kompletnie innej półce jakości i w kompletnie innym świecie doświadczenia.
Ktoś może powiedzieć, że takim „wcześniejszym zielonym światłem” dla polskich klubów jest właśnie Liga Konferencji Europy. I w zasadzie ma rację, bo przecież wprowadzenie pucharu trzeciej kategorii sprawia, że wreszcie możemy pocieszyć się tymi europejskimi czwartkami dłużej i regularniej. Ale Jaga – podobnie jak Legia – zaczynała od tego wyzwania najpoważniejszego. FC Kopenhagi, która co roku gra w fazie grupowej pucharów, a przed rokiem wyszła z grupy Ligi Mistrzów, by zatrzymać się dopiero na Manchesterze City.
Kopenhaga straszyła, ale nie była z innej galaktyki
Zakładka z historią FCK w europejskich pucharach na Wikipedii robi wrażenie. Ale duńscy dziennikarze powtarzali nam, że „to nie jest ta Kopenhaga, którą oglądaliśmy w Lidze Mistrzów”. Ekipa ze stolicy Danii przechodziła przeobrażenie. Latem sprzedała zawodników za ponad 30 milionów euro. – Ten zeszłoroczny zespół był „projektem końcowym”. Teraz trzeba wpuścić trochę świeżej krwi, znów wprowadzić kolejnych młodych graczy – mówili nam duńscy koledzy.
Do tego dochodziły kontuzje ważnych graczy, stąd też niezbyt efektowny start w rodzimej lidze (drugie miejsce, strata czterech punktów do lidera). Kopenhaga straszyła gablotą przed meczem, ale Adrian Siemieniec mówił z pełnym przekonaniem, że jego zespół będzie miał swoje momenty w tym starciu.
Po pierwszej połowie mogliśmy jednak zastanowić się nad tym, czy momenty nie przejdą w momenciki, bo goście na Parken nie istnieli. Nie to, że FCK była tak drapieżna, żarłacznie napastliwa, oszałamiająco pazerna. Ot, Duńczycy grali swoje. Wysoki pressing, szybkie dochodzenie do sytuacji strzeleckiej, oddawanie uderzenie z wielu pozycji, dobre kontrataki. Nie było jednak w tym jakiejś magii spoza piłkarskiego świata. Lepsze wrażenie robiło zarówno Bodo/Glimt, jak i Ajax.
To Jaga miała problem z tym, by pokazać swoją grę. Jasne, grasz tak jak przeciwnik pozwala, w pucharach jest mniej czasu, a poza tym pressing… Ale nawet w momentach spokojnego budowania akcji ekipa Siemieńca nie była sobą. Nie oddała żadnego strzału przed zejściem do szatni na przerwę. Najgroźniej zrobiło się wtedy, gdy… sędzia sprawdzał potencjalne zagranie ręką jednego z obrońców gospodarzy we własnym polu karnym. Można było sobie wtedy pomyśleć: nie no, karny przy takiej postawie gości nawet nie byłby fair.
Złoty moment Pululu
Czy to słynne Parken robiło dziś wrażenie? Mówiąc szczerze – lepszą atmosferę czułem na stadionie Brondby dwa miesiące temu, gdy grała tam Legia Warszawa. Stadion FCK i dom reprezentacji Danii faktycznie trząsł się dopiero wtedy, gdy… Jagiellonia grała na czas. Przeraźliwe gwizdy niosły się po obiekcie, gdy Abramowicz próbował ukraść kilkanaście sekund przy stanie 1:1.
Jaga miała bowiem swój kapitał. Wreszcie zagrała… po białostocku. Po swojemu. W stylu, którym pruła po mistrzostwo Polski. Listkowski zaczekał na Moutinho, ten płasko dograł przed bramkę, Pululu był w trudnej sytuacji, ale jakoś wymyślił tam strzał piętą i wpadło. Ekipa Siemieńca oddała pierwszy strzał, dała sobie szansę na gola i go strzeliła. – Będziemy mieli swoje momenty – krążyły po głowie słowa trenera mistrzów Polski.
Czy to była dobra i ładna druga połowa? Nie, skądże. To była połowa, gdy Jagiellonia była po prostu mądra i skuteczniejsza. Cyniczna i momentami bezczelna. Czasem pewnie też farciarska. Ale właśnie ten cynizm i bezczelność też jest jakimś kapitałem w Europie. Nie od razu Bodo/Glimt i FC Kopenhaga grały seriami w pucharach. Jeśli Jagę umieszczamy na osi rozwoju, to ona jest tam, gdzie kiedyś oba te kluby.
Remis jest kapitałem nie do przecenienia. Pieniężny – wiadomo. Dla sytuacji w tabeli – w teorii przy siedmiu punktach awans powinien być realny. Ale zwłaszcza mentalnie dla tej grupy to solidny zastrzyk pewności siebie. Mówimy o drużynie, która jeszcze chwilę temu była bezwzględnie rozjeżdżana w Europie i punktowana w Ekstraklasie. Trenerzy mówią, że najgorzej wpaść w korkociąg porażek. Jaga wygrała już dwa razy z rzędu w lidze. Teraz przyszedł czas na remis z najtrudniejszym rywalem w fazie ligowej LKE.
Powyższy akapit kończył tę korespondencję z Kopenhagi. Ale wtedy podniosłem głowę znad laptopa, bo Jagiellonia zaczynała jedną z ostatnich akcji meczu. Pululu wziął piłkę, obok niego popędził Czurlinow… Chwilę później sektor gości się trząsł, ławka Jagiellonii eksplodowała, kibice FCK przeraźliwie gwizdali, a później wychodzili z obiektu.
Nikt dla Jagiellonii nie zapalił wcześniejszego zielonego światła na skrzyżowaniu. Dziś sama znalazła sobie skrót. Czmychnęła w bok, myknęła przed maską jednego i drugiego auta, nacisnęła hamulec i w tym wyścigu wylądowała przed ścigającym ją samochodem.
Podobno Dania co roku albo wygrywa, albo jest w czołówce tych wszelakich rankingów na najszczęśliwsze miasto/państwo świata. Ale znów w tej edycji pucharów udało się ekipie z Polski popsuć duńskie humory. Skoro mają tak dobrze, to chociaż w pucharach w tym sezonie możemy się przed nimi cieszyć.
Korkociąg zwycięstw polskich drużyn w pucharach….. żeby nam tylko to wino do głowy nie uderzyło. A zresztą, niech uderza. Jak się bawić to się bawić.