Nienawiść i pieniądze. To, co łączy angielskie trybuny i loże

Old Trafford
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Old Trafford

To miała być piękna majowa niedziela. Manchester, Old Trafford, Bitwa o Anglię. Wielkie kluby, wspaniali piłkarze. Niestety bez kibiców. Przynajmniej w teorii. Mimo tego fani Czerwonych Diabłów tłumnie odwiedzili scenę Teatru Marzeń i jego najbliższe okolice. Przez kilka godzin byliśmy świadkami eskalacji uczucia, które łączy sympatyków wielu drużyn w Premier League, czyli nienawiści do właścicieli ich ukochanych klubów.

Manchester w ogniu

Na Zachodzie (wcale) sobie (nie) poradzili. Chociaż takie zdanie najczęściej pada w kontekście wszelkiego rodzaju stadionowych zamieszek, w tej sytuacji możemy je odnieść do relacji panujących między tymi, którzy zasiadają na zwykłych krzesełkach, a tymi, którzy zajmują honorowe loże. Pierwsza grupa zarzuca drugiej wykorzystywanie wyłącznie do powiększanie własnego majątku, natomiast druga zazwyczaj po prostu nie rozmawia z pierwszą. Gdy brak dialogu lub nawet jakiejkolwiek próby jego nawiązania. Gdy rozum śpi, budzą się demony. To właśnie te demony, upiory zrodzone z deficytu wymiany myśli, obudziły się w niedzielę na Sir Matt Busby Way. Ich przebudzenie było spektakularne. Zaskakujące, chociaż oczekiwane. Momentami bulwersująco krwawe, jednak czy rewolucja nie wymaga ofiar? Wirtualne protesty czy internetowe petycje nigdy nie przynoszą oczekiwanego rezultatu. To nie porywanie się z motyką na słońce – to mierzenie z pistoletu na wodę w kierunku ognistej kuli. Tłum wyszedł na ulicę, żądając głów tych, którzy potraktowali ich sacrum jak miejsce kultu pieniądza.

Przykład Manchesteru United jest jednym z najbardziej jaskrawych. Chociaż geneza przejęcia klubu przez rodzinę Glazerów jest niesamowicie interesująca i równie skomplikowana, okresu rządów Amerykanów raczej żaden fan Czerwonych Diabłów nie nazwie ekscytującym. Szesnaście lat panowania biznesmenów zza oceanu to szesnaście lat kibicowskiej krucjaty przeciwko działaniom właścicieli. Jeżeli już sam sposób wejścia nowych właścicieli w posiadanie większość udziałów budzi kontrowersje, trudno oczekiwać, by kolejne etapy rządów mogły wzbudzić zaufanie. Zapewne gdyby syn litewskich emigrantów korzystał wyłącznie z rzeczywistego kapitału, nikt nie sprzeciwiałby się jego aktywności na Old Trafford. Niestety, wraz z nowym rozdaniem, w Teatrze Marzeń pojawiły się ogromne finansowe zobowiązania, nieznane dotąd na tej scenie.

Życie pod zastaw

Większość kapitału wykorzystanego przez Malcolma Glazera do zakupu Manchesteru United miała postać pożyczek, z których większość była zabezpieczona aktywami klubu. Pozostała część to pożyczki PIK (pożyczki spłacane w formie niepieniężnej), które zostały później sprzedane funduszom hedgingowym. PIK to “rodzaj pożyczki lub obligacji o wysokim ryzyku, która umożliwia pożyczkobiorcom spłatę odsetek dodatkowym długiem, a nie gotówką.” Zobowiązania wraz z biegiem czasu urosły do niesamowitych rozmiarów. Zeszłoroczny raport nie pozostawia złudzeń – to już 531 milionów funtów “na minusie”.

Życie na kredyt to nie jedyna kwestia, której sprzeciwiają się sympatycy czerwonej części Manchesteru. Zdecydowanie bardziej irytuje ich sposób, w jaki właściciele traktują klub. Nawet nie jak zabawkę – dla Glazerów 20-krotni mistrzowie Anglii są po prostu maszyną do zarabiania pieniędzy. To nie żadna “maszynka”, to potężne przedsiębiorstwo, które pozwala udziałowcom na czerpanie ogromnych korzyści finansowych. Szacuje się, że Amerykanie wyciągnęli już z Old Trafford 125 milionów funtów. Czerwone Diabły wręcz płacom im, by ci godzili się tytułować ich właścicielami.

Spektakularne transfery Pogby czy Maguire’a nie przykryją braku inwestycji w stadion i ośrodek treningowy, a także zauważalnej niechęci rodziny do dyskusji z niezadowolonymi kibicami. Czarę goryczy przelało powołanie do życia Superligi. Czerwone Diabły oczywiście widniały wśród uczestników nowych rozgrywek. Chociaż angielskie kluby jednomyślnie wycofały się z tego projektu, niesmak pozostał. Tutaj, w przeciwieństwie do znanego dowcipu, pieniądze się nie znalazły. Cała dwunastka nadal będzie poszukiwać kolejnych źródeł dopływu pieniędzy. Czy następnym razem góra weźmie pod uwagę zdanie dołu?

“Owners out”

Przypadek United jest najbardziej jaskrawy, jednak oczywiście niejedyny. Przeciwko samej Superlidze protestowali fani wszystkich angielskich klubów. Dla większości z nich to nie był pierwszy raz, gdy wyrażali swoje niezadowolenie wobec polityki władz, jednak Na The Emirates można zaobserwować hasło “Kroenke out”. Sympatycy West Hamu domagają się odejścia Davida Sullivana i Davida Golda. Ci, którzy dopingują Tottenham, raczej nigdy nie szli ramię w ramię z Danielem Levym. Mike Ashley nie jest mile widziany na St. James’s Park. Niektórzy zdecydowali się głośno wykrzyczeć swój sprzeciw dopiero teraz, jednak nienawiść do właścicieli to w Premier League już niemal tradycja. Czy demonstrujący mają rację? Dziwnym trafem kibice żądają zmian tylko tam, gdzie działania zarządców budzą wątpliwości natury finansowej i etycznej. Czy przeciwko aktywności Vichaia Srivaddhanaprabhy ktokolwiek się buntował? Rząd Tajlandii – na pewno. Kibice? Nigdy. Portal Give Me Sport przygotował ranking… właścicieli klubów Premier League. Od najgorszego, do najlepszego. Od rodziny Glazerów, do familii urzędującej na King Power Stadium. Wspomniane zestawienie jest niesamowicie wymowne. Zwłaszcza pozycje od 20. do 15.

Fani marzą o zmianach, to oczywiste. Jednak trudno oczekiwać, by spadkobiercy Malcolma Glazera mieli w planach rozstanie się z sowitą dywidendą i zaszczytnymi miejscami na Old Trafford, a Stan Kroenke nagle zmienił zdanie, gdy jeszcze kilka dni temu informował o stuprocentowym zaangażowaniu w funkcjonowanie Arsenalu. Mimo licznych przeprosin i natychmiastowych zapewnień o próbie odbudowy nadwyrężonego zaufania specyficzna więź łącząca angielskie trybuny i honorowe loże raczej nieprędko zmieni się w love story. Zawsze łatwiej jest prosić o przebaczenie niż o pozwolenie. Warto również zastanowić się, czy ewentualni następcy znienawidzonych właścicieli spełnią oczekiwania fanów. Nie każdy pan w białej tunice to Mansour bin Zayed Al Nahyan.

Komentarze