SerieALL #37. Z Milanu szydzi tylko ten, kto nie rozumie sportu

Samu Castillejo
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Samu Castillejo

Pierwszy raz w historii Serie A 75 punktów nie wystarczy do zajęcia przynajmniej czwartego miejsca. W przypadku Juventusu taki dorobek i tak jest frustrująco niski, ale jeśli ktoś mówi, że Milan remisując w niedzielę z Cagliari w meczu, w którym zwycięstwem mógł zapewnić sobie powrót do Ligi Mistrzów, dał pokaz frajerstwa, znaczy, że nie ma pojęcia, czym jest sport.

Zapraszamy na nasz cykl w Goal.pl i na SerieA.pl. Po każdej kolejce włoskiej ligi podsumujemy dla Was wszystkie najważniejsze wydarzenia z minionego weekendu. Żadnych opisów meczów, bo one już były. Luźne uwagi i pomeczowe boki.

Kiedy Stefano Pioli przychodził do Milanu przejąć rozbity zespół od Marco Giampaolo, kibice nie mieli wiary, że to on może wyprowadzić Rossonerich z głębokiej, wieloletniej zapaści. Zresztą były różne momenty – zanim Pioli zaczął bić rekordy meczów bez porażki, albo liczby spotkań z przynajmniej dwoma strzelonymi golami zdarzyło się przegrać 0:5 z Atalantą i wylądować w tabeli bliżej jej końca, niż początku. Ale od momentu przyjścia Zlatana Ibrahimovicia (nota bene sam twierdzi, że wpływ na jego decyzję miało właśnie lanie w Bergamo) – choć zbyt wielkim uproszczeniem byłoby przypisanie wszystkich zasług Szwedowi – Milan stał się jedną z najlepszych włoskich drużyn. Stefano Pioli wykręcił w ciągu 87 zagranych spotkań średnią 1,94 punktów na mecz, co jest najlepszym wynikiem od czasów Carlo Ancelottiego (2001-2009). Gdyby wziąć tylko czas od przybycia Zlatana byłaby to średnia 2,08, tylko nieznacznie gorsza od tej, z którą Rossoneri ostatni raz zdobywali Scudetto (2,15).

Milan Piolego zrobił wszystko, by przestać być pośmiewiskiem ligi. Spędził 36 z 37 kolejek obecnego sezonu na pozycji dającej awans do Ligi Mistrzów, większość tego czasu na pierwszym miejscu, turyński dwumecz z Juve i Torino wygrał 10:0, a teraz, gdy zremisował z Cagliari i stanął pod ścianą, rozpoczęła się szydera i nazywanie Rossonerich frajerami sezonu. W gruncie rzeczy kompletnie absurdalne, bo po pierwsze nic nie zostało jeszcze przegrane (Milan wygrał 15 z 18 wyjazdowych meczów w tym sezonie, nawet jeśli rywalem będzie teraz Atalanta, nie można z góry niczego zakładać, a to już niektórym się zdarza), a po drugie – nawet jeśli z Bergamo wyjadą na tarczy, czy sezon będzie można uznać za nieudany? Raczej pechowy, bo 76 punktów, jakie obecnie Milan ma na koncie, to dorobek, który w przeszłości wielokrotnie zapewniał wicemistrzostwo, a już absolutnie zawsze miejsce w pierwszej czwórce. Podobnie zresztą wypowiada się Stefano Pioli.

– Brak awansu do Ligi Mistrzów wiele zmieni. Ze względu na to, jaki rozgrywamy sezon, brak awansu to na pewno byłoby rozczarowanie, ale nie klęska. W tym sezonie stworzyliśmy podstawy dla przyszłego zwycięskiego Milanu – mówił. I dalej: – Przeciwko Juve też mieliśmy grać mecz o życie. Pokazaliśmy, że mamy jakość, aby dobrze się spisać także w nadchodzącym spotkaniu z Atalantą. Jutro zaczynamy od nowa. Atalanta to jedyny rywal z górnej półki, którego za mojej kadencji jeszcze nie udało nam się pokonać. Są bardzo silni, ale będziemy przygotowani do tej walki.

Czyli po ewentualnej stracie punktów w Bergamo: rozczarowanie, nie klęska. Szacunek, nie szydera.

Ale odchodząc od czynników duchowych, nie sposób nie zauważyć tych materialnych. Miejsce poza czwórką oznacza dla Milanu znaczne spowolnienie projektu odbudowy klubu. Awans do Ligi Mistrzów oznaczałby nie tylko dodatkowe przynajmniej 40 mln euro w budżecie, ale i lepszą pozycję negocjacyjną z kluczowymi piłkarzami w sprawie ich kontraktów. Mowa o Gianluigim Donnarummie, Hakanie Calhanoglu, Francku Kessiem, Davide Calabrii, Alessio Romagnolim i Simonie Kjaerze. Jeśli pomyślimy, że zastąpić by ich mogli zawodnicy głównie z wolnego transferu lub pozyskani po okazyjnej cenie, łatwo dojść do wniosku, jak wielka byłaby różnica pomiędzy Milanem grającym o Puchar Europy i tym z Ligi Europy.

Tej dyskusji w ogóle by nie było, gdyby Juventus nie pokonał Interu. A przecież na taki scenariusz się zapowiadało, odkąd Rodrigo Bentacur zobaczył czerwoną kartkę i nowi mistrzowie Włoch zepchnęli Juve nie tyle na jego połowę, co na 20. metr. Pewnie to przypadek, bo Stara Dama przyzwyczaiła już w tym sezonie, że niewiele dzieje się tam w sposób zaplanowany, ale do bólu przypominała zespół Massimiliano Allegrego. Zabójczo skuteczny z przodu, w pełni kontrolujący z tyłu. Dobrze pokazują to liczby – po odjęciu rzutów karnych, mocno zawyżających statystykę goli oczekiwanych, wynik xG wyklarował się na poziomie 1,65:0,58. Inter, mimo miażdżącej przewagi w posiadaniu piłki od chwili gry z przewagą zawodnika, de facto nie stwarzał sobie żadnych sytuacji. Zanim doprowadził do wyrównania, Wojciech Szczęsny musiał interweniować tylko raz – odbijając instynktownie strzał głową Matiasa Vecino.

Sezon trwa, a Juventus stał się minimalnym faworytem bukmacherów w korespondencyjnym pojedynku o czwarte miejsce z Milanem. Gdyby nagła rimonta Juventusu okazała się faktem, czy mógłby być lepszy fundament pod ewentualną budowę nowego zespołu przez Allegrego niż wynik osiągnięty w jego cynicznym stylu? W dodatku w sytuacji, gdy Juventus na niego nie zasługuje – przegrał dwumecze z wszystkimi czterema zespołami, które go wyprzedzają.

Czytaj cały tekst na SerieA.pl

Komentarze