Pod Barceloną i Realem zatrzęsła się ziemia. Finansowy krach hegemonów

Real - Barcelona
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Real - Barcelona

Druga połowa poprzedniego sezonu La Ligi, w którym Atletico Madryt tydzień po tygodniu gubiło wypracowaną przewagę, dało się nawet złapać rywalom, ale ostatecznie i tak zdobyło mistrzostwo, najlepiej pokazuje, jak bardzo w Hiszpanii zmieniła się rola Barcelony i Realu – z dominatorów do drużyn „tylko” walczących o tytuł, w dodatku z opcją jego przegrania. Albo prawie najlepiej, bo jednak mocniej przemawiają liczby, których nie znajdziemy w tabelach na FlashScorze.

  • Barcelona i Real wciąż są faworytami ligi hiszpańskiej, ale o tak zdecydowanej hegemonii, do jakiej przez lata przyzwyczajały, mogą już zapomnieć
  • Oba kluby muszą teraz płacić za błędy rozpasania. Sytuacja Barcelony jest naprawdę poważna, bo w ciągu bardzo krótkiego czasu z pozycji lidera niedoszłej Superligi pod kątem budżetu płacowo-transferowego wylądowała… na ostatnim miejscu pod tym względem
  • Zdaniem nowego prezydenta Barcy stan klubu jest znacznie gorszy niż wcześniej przypuszczał

Zmiany, do jakich doszło w budżetach Barcelony i Realu prześledził niedawno „The Athletic”. W przypadku Królewskich doszło do bardzo mocnego tąpnięcia. W Barcelonie mieliśmy trzęsienie ziemi. – Klub jest w gorszym stanie niż się spodziewałem – powiedział w wywiadzie dla „La Vanguardii” Joan Laporta niedługo po tym, jak został wybrany nowym prezydentem Blaugrany.

Limity wynagrodzeń

Jakiś czas temu UEFA wprowadziła do regulaminów termin „finansowe fair play”. Na bazie tych zapisów kluby biorące udział w europejskich pucharach są rozliczane z wydawanych pieniędzy i sprawdzane, czy nie żyły ponad stan. Kary są czysto teoretyczne, co widzieliśmy na przykładzie Manchesteru City – okazuje się, że w sezonie, w którym zostało się wykluczonym z Ligi Mistrzów, da się ostatecznie dojść do jej finału – ale idee są szczytne. Hiszpanie do swoich rozgrywek wprowadzili coś w rodzaju odwróconego fair play: kluby nie są sprawdzane post factum, a pre. Na tej podstawie – w oparciu o planowane przychody, zyski i straty, inwestycje, kredyty, zobowiązania poza piłkarskie, itd – opracowuje się ich kondycję finansową i w konsekwencji ustala limit transferowo-płacowy, którego trzeba przestrzegać.

Równia pochyła

Barcelona jeszcze długo po 2015 roku, gdy ostatni raz wygrała Ligę Mistrzów, była najpotężniejszym klubem świata. Jako pierwsza osiągnęła 1 mld euro rocznego przychodu, co przekładało się na wysokość wynagrodzeń. Koszty wynagrodzeń (wraz z budżetem transferowym) w sezonie 2019/20 sięgnęły łącznie rekordowych 671 mln euro, o 30 mln więcej niż w przypadku Realu Madryt. Od tamtej chwili minęły zaledwie dwa lata, a biorąc pod uwagę wyliczenia, o których piszemy w poprzednim akapicie, budżet płac i wydatków transferowych na najbliższy rok ma na Camp Nou zamknąć się w 160 mln euro. Z klubu będącego na szczycie Barcelona w ciągu kilku chwil zjechała do budżetowego poziomu AC Milan. Real powinien mieć ten budżet niemal dwukrotnie wyższy – ok. 300 mln euro. To oczywiście szacunki, nie twarde dane, ale nawet przyjmując margines błędu wyraźnie widać wyraźną tendencję spadkową. Barcelona ze zdecydowanego lidera stała się klubem, który z 12 założycieli Superligi ma najniższy budżet płacowo-transferowy.

Cofnięcie się o dekadę

W praktyce oznacza to mniej więcej tyle, że rozpasanie Blaugrany za katastrofalnych rządów Josepa Marii Bartomeu doprowadziło do tego, że klubowi księgowi mają do dyspozycji podobną kwotę, co dziesięć lat wcześniej. W przypadku Realu jest to cofnięcie się o pięć lat. To kolejny dowód na to, czym przede wszystkim miała być Superliga – bynajmniej nie superrozgrywkami dla spragnionych igrzysk kibiców, a poduszką finansową pozwalającą na złapanie oddechu, gdy za rogiem czyhało widmo przeciętności. Bo nie ukrywajmy – jeśli w tych warunkach Real i zwłaszcza Barcelona nie sprzeciętnieją, będziemy mogli mówić o cudzie.

Wielkie cięcie kosztów

„Athletic” zauważa, że tylko na pierwszy rzut oka wysokie pensje nie powinny być czymś, z czym dwóch hiszpańskich hegemonów nie mogłoby sobie poradzić. Przecież wciąż wg. raportu Deloitte mają największe przychody (Barcelona 715 mln euro, Real 692 mln euro). Ale to bardzo złudne. Ich łączne zobowiązania zdecydowanie przekraczają 1 mld euro, co zmusza kluby do cięcia kosztów na niespotykaną dotąd skalę.  W Realu zaczęło się to już jakiś czas temu, bowiem sprzedaż Achrafa Hakimiego, Sergio Reguillona oraz Oscara Rodrigueza zasiliła klubową kasę o 100 mln euro. Podczas pandemii Real przeforsował także u piłkarzy 15-procentową obniżkę pensji, a gracze zrezygnowali z premii za wygranie La Liga w sezonie 2019/20. Straty operacyjne Realu wciąż są jednak bardzo duże i wg szacunków przedstawionych w tekście Petera Rutzela w ciągu trzech ostatnich lat wyniosły 135 mln funtów. Żeby się ratować, z listy płac pozbyto się Raphaela Varane’a i Sergio Ramosa.

Jeśli to jest dużo, to jak nazwać straty operacyjne Barcelony? To niemal 400 mln funtów, które wzięły się przede wszystkim z nieudanych transferów Antoine’a Griezmanna, Ousmane’a Dembele i Philippe’a Coutinho (Real „pochwalić” się może dwoma wielkimi niewypałami – Edenem Hazardem i Luką Joviciem). Przy takich liczbach można wyobrazić sobie, jakim problemem jest odnowienie kontraktu z Leo Messim i zrozumieć, dlaczego tak wielu piłkarzy znika z Camp Nou. Barcelona już pożegnała się z Jean-Clairem Todibo, Juniorem Firpo , Konradem de la Fuente i Francisco Trincao, a Samuel Umtiti i Miralem Pjanić zostali poinformowani, że mogą odejść za darmo, jeśli tylko znajdą nowego pracodawcę.

To wszystko brzmi przerażająco, jeśli pomyślimy, że transfery za ponad 100 mln euro do Realu i Barcelony wcale nie odbywały się w poprzedniej epoce, a dosłownie chwilę temu…

***

Źródłem tekstu jest artykuł Petera Rutzela z „The Athletic”

Komentarze