Olkiewicz w środę #12 Lech odłożył na półkę swoją mokrą szmatę

Lech Poznań
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Lech Poznań

Nie zazdroszczę bogatym ludziom, takim naprawdę bogatym, którzy ustawili już należycie trzy pokolenia do przodu. Nie zazdroszczę im z prostej przyczyny – gdybym był na ich miejscu, zapewne zdecydowałbym się wejść na grubo w swój ukochany klub i to byłby koniec mojego szczęśliwego życia. A niedługo później pewnie byłby to też koniec mojej fortuny i – kto wie – może również koniec mojego klubu.

Wbrew pozorom nie mam zamiaru wyzłośliwiać się na temat Wisły Kraków. Zdaję sobie sprawę, że to teraz bardzo łatwy cel i aż się prosi o krótki komentarz. Ale zdecydowałem się na taki we wczorajszym poranku, który prowadziłem wspólnie z Leszkiem Milewskim. Jak wielu innych, zwróciłem uwagę na rodzinne koligacje we władzach klubu i sztabie trenerskim, na zbyt emocjonalne podejście tych, którzy powinni imponować chłodnym osądem. Jest zupełnie jasne, że piłka nożna ma więcej cech wspólnych z biznesem niż braterstwem krwi. I jest więc też zupełnie jasne, że należy się w niej poruszać w czysto biznesowy sposób, a nie z emocjonalnym zafałszowaniem oceny – niezależnie czy powodem tego emocjonalnego zafałszowania jest sentyment do klubu, czy wprost więzy rodzinne.

To łatwa klisza. Gdyby prezesem był ktoś inny, gdyby trzech wiernych fanatyków Wisły Kraków zatrudniło w roli decydenta kogoś z odpowiednim dystansem i zimną krwią, nie doszłoby do serii błędów, które popełnili Królewski, Jażdżyński oraz Błaszczykowscy. Ale przecież bez trudu odnajdziemy dziesiątki mądrze zarządzanych klubów, na których czele stoją fanatycy, oddani kibice, ludzie, którzy na swój zespół patrzą w równym stopniu sercem jak rozumem. Niedaleko stadionu Miedzi Legnica wychował się Andrzej Dadełło, który w obsadzaniu klubowych działów kieruje się zasadą – niech w każdym będzie ktoś od wielu lat związany z klubem i miastem. O tym bardziej znanym przypadku biznesmena-kibica nie będę nawet wspominał, o Michale Świerczewskim powstają wielkie tomy analiz futbolowych i społecznych.

Jestem w stanie sobie wyobrazić, że w Wiśle pozostaje Piotr Obidziński, a mimo to w końcu dochodzi do spadku. Ci, którzy dzisiaj wytykają zamglone spojrzenie włodarzy, błędy wynikające ze zbyt emocjonalnego podejścia, mogliby sięgnąć po odwrotną hipotezę. “Gdyby tym zarządzał ktoś z sercem w Krakowie, ktoś znający DNA tego klubu i posiadający wiedzę na temat słów Henryka Reymana, do spadku z pewnością by nie doszło”. Oczywiście, zgadzam się z obecną krytyką władz Wisły, sam totalnie nie rozumiem choćby zaangażowania sporych środków w totalnie jałową wojnę o to, kto jest w Krakowie starszy. Ale nie wiem, czy Wisła po prostu nie wkroczyła na drogę prowadzącą do I ligi już w momencie wycofania Bogusława Cupiała. Od tamtego momentu można było już jedynie odwlekać nieuchronne, co też zręcznie czy mniej zręcznie udawało się w ostatnich sezonach. Z tym spadkiem tak po prostu wypadło, wypadło na tercet ratowników, który teraz będzie musiał odkleić już łatkę wielkich zbawców Białej Gwiazdy i założyć pomarańczowe kombinezony znane z placów budowy. Bo takim zatłoczonym i pełnym ruchu placem budowy musi się stać Wisła Kraków, jeśli ma do Ekstraklasy wrócić.

O bogaczach, którzy są gotowi przetracić fortunę na swój ukochany klub, chciałem wspomnieć przy okazji bardziej pozytywnego zdarzenia, zdarzenia, które nawet w takim pesymiście jak ja może rozniecić nutkę optymizmu. Udziałowcy Wisły Kraków są mocno w plecy, mimo że ich miłość do własnego klubu nie jest pewnie o wiele innego gatunku, niż ta, którą żywi Piotr Rutkowski do Lecha. Natomiast Piotr Rutkowski… Cóż, pewnie też jest w plecy, jeśli spojrzymy wyłącznie przez pryzmat wydatków. Ale prawda jest taka, że Piotr Rutkowski w tym sezonie jest sporo do przodu. Przede wszystkim dlatego, że te wydatki, przed którymi latami się wzbraniał, właśnie się spłaciły.

Ktoś powie, że to kolejne uproszczenie, kolejna kalka. Ale mam wrażenie, że wręcz przeciwnie, że trudno o bardziej ewidentny przykład tego mitycznego “wyciągnięcia wniosków”. Nawet ten wywiad, świeżo po mistrzostwie Polski. Jestem tak stary, że pamiętam jeszcze ostatni tytuł Lecha Poznań. Co gorsza – moja pamięć wypiera bez problemu wszystkie sukcesy, nawet najmniejsze, ale zawsze znajduje wolne moce przerobowe, by utrwalać klęski. Moją klęską był tekst “W Poznaniu rodzi się coś wielkiego”, gdy po wygranym przez Lecha meczu Superpucharu Polski, kiedy Lech przedłużył swoją formę z mistrzowskiego sezonu, przekonywałem: wychowankowie, mądre transfery, spokój finansowy i organizacyjny, do tego Maciej Skorża – tu musi być grubo, tu musi być coraz lepiej, tutaj dojdzie do zmiany warty w duopolu warszawsko-poznańskim. Zamiast nowego duopolu, tym razem poznańsko-warszawskiego, Lech wkrótce zaczął walczyć o utrzymanie, a Legia awansowała do fazy grupowej Ligi Mistrzów.

Moja klęska z tym tekstem wynikała po części z przesadnej wiary w słowa samego Piotra Rutkowskiego, który wypalił z dumą: już odjechaliśmy Legii, pytanie tylko jak daleko. Jak ja, prosty chłopak z Bałut, miałem nie wierzyć w magię tych wszystkich Linettych et consortes,  skoro wierzył taki as jak Piotr Rutkowski? Kolejne lata najkrócej rzecz ujmując, były tzw. “mokrą szmatą w ryj”. Kibice Lecha Poznań regularnie doznawali najbardziej perfidnej tortury, jaką jest wstępne rozbudzenie marzeń i nadziei, by potem metodycznie, powoli i z sadystyczną dokładnością rozbijać jedno marzenie po drugim. W swojej dość krótkiej i nieprzesadnie efektownej przygodzie ze słowem mam duże osiągnięcie, którym nie boję się chwalić. Określiłem tamtego Lecha mianem Zakładu Utylizacji Marzeń, na kontrze do Teatru Marzeń z Manchesteru. Bo Kolejorz systematycznie, sezon w sezon, pokazywał, że ma wszystko, by zdobywać trofea, zachwycać grą, sprzedawać doskonałych zawodników. A potem systematycznie, sezon w sezon, pokazywał, że “mieć wszystko do zdobycia”, a faktycznie “zdobyć” to dwa różne terminy.

Wydaje mi się, że Piotr Rutkowski przez cały ten okres się uczył i nie były to nauki w systemie “zakuć, zdać, zapomnieć”. Jego słowa po obecnym triumfie, w sumie na gorąco, jeszcze przed ostatnią kolejką, oficjalną fetą i rozdaniem medali, są bardzo znamienne.

Będziemy chcieli przeznaczyć spore środki finansowe i wzmocnić zespół. Chcemy utrzymać nasz kręgosłup i dokooptowywać zawodników, którzy nam pomogą. Za długo jestem w futbolu, żeby rzucać teraz hasłami – powiedział w programie “Ekstraklasa po godzinach”. I to nie jest tak, że Piotr Rutkowski nagle odnalazł PIN do swojej karty kredytowej. Zdaje się, że w Poznaniu po prostu do tych ruchów musieli dojrzeć.

Nenad Bjelica narzekał, między słowami, ale narzekał. Adam Nawałka okazał się strzałem w sufit. Ivan Djurdjević został wrzucony na pole minowe bez choćby mapy, o wykrywaczu metali nie wspominając. Dariusz Żuraw w pewnym momencie był zmuszony zdobywać Lizbonę Tomaszem Dejewskim, co gorsza – wysłuchując jednocześnie zapewnień Tomasza Rząsy, że Lech dysponuje kadrą do gry na trzech frontach. Lech nie potrafił jednocześnie zapewnić dobrego trenera, świetnych piłkarzy oraz porządnego zaplecza, również w postaci mocnej ławki rezerwowych. I niestety, zdaje się, że często wynikało to po prostu z minimalizmu, który zresztą Poznaniowi ciążył już od czasu słów o “awanturniczej polityce transferowej Legii”.

Gdy myślę o sukcesach obecnego sezonu, myślę o Macieju Skorży, który najpierw zapowiada dublet, gdy Lech jest jeszcze kompletnie rozbitym zespołem środka tabeli. A potem bez pardonu dopomina się na konferencjach o wzmocnienia, o kolejne ruchy do klubu, wreszcie o coś, co może uchodzić za fanaberię, czyli o transfer czwartego mocnego środkowego obrońcy. Nie wiem, czy Piotr Rutkowski z czasów Nenada Bjelicy wysłuchałby obecnego Macieja Skorży, kto wie, może doszłoby do kłótni, do wzajemnych oskarżeń. Tutaj? Tutaj klub wziął się do pracy i w tym transferowym eldorado momentami przypominał Legię Bogusława Leśnodorskiego. Co? Pojawiła się okazja by ściągnąć jednego z podstawowych obrońców reprezentacji Polski, który w dodatku w Lechu się wychował i z Lechem wiąże go potężny sentyment? A dlaczego nie, mamy jeszcze jedno konto typu zaskórniak w Szwajcarii, bierzemy tego Kędziorę!

W jednym z poranków na Goal.pl rozmawialiśmy o tym z Karolem Szumliczem, kibicem Lecha, byłym pracownikiem Kolejorza, obecnie w Canal+. Karol poszedł jeszcze krok dalej, gdy wychwalałem, że Lech przełamał ten swój tradycyjny minimalizm, wytknął: ale bramkarza nadal nie mamy tej klasy co Pogoń czy Raków. Gdy van der Hart bardzo niepewnie bronił w finale Pucharu Polski, pomyślałem sobie – kurczę, Karol zna Lecha lepiej. Ba Loua, Kędziora, Kownacki, Velde, Salamon, Douglas, Sobiech na ławkę, a jednak, nadal trochę zbyt minimalistycznie, gdy spojrzymy na to jak Rakowowi spłacił się Kovacević, choćby tylko w europejskich pucharach. Ale ten finisz sezonu, jakże pewny, jakże bezbłędny, pokazał – tym razem wystarczyło. A słowa Piotra Rutkowskiego o grubych wzmocnieniach, wydają się potwierdzać, że w Kolejorzu zrozumieli już czym jest kontrolowane ryzyko, w futbolu widziane milej niż skromny minimalizm.

To jest historia ładna, bo to jest historia logiczna. Lech wielokrotnie płacił frustracją, żalem i rozgoryczeniem za wcześniejsze skąpstwo, asekuranctwo i bojaźliwość. Piotr Rutkowski, bo zakładam, że to on będzie firmował twarzą tę zmianę strategii, długo dojrzewał. Ale gdy już dojrzał – to nawet tak wymagający trener jak Maciej Skorża nie mógł narzekać na brak narzędzi. Zastanawiam się, na ile Skorża musiał walczyć? Na ile musiał przekonywać, targować się i urabiać, a na ile to sam Piotr Rutkowski czuł, że to czas na grubsze inwestycje. Czas, by wychowanków utrzymać na jeszcze jedno półrocze, czas, by pozwolić sobie na ruchy właściwie mocarstwowe, bo tak trzeba z perspektywy Ekstraklasy określać wzmocnienia Kownackim czy Kędziorą.

Najciekawsze w tym wszystkim jest jednak to, kto ostatecznie ciągnął lokomotywę. A nie ma co się oszukiwać – wcale nie byli to zawodnicy premium, ściągnięci za krocie, wręcz przeciwnie, taki Amaral to wzorcowy przykład bohatera z odzysku. Radosław Nawrot w Interii napisał tekst, z którym nie do końca się zgadzam – że to nie najbardziej medialne transfery typu Ba Louy czy Kownackiego dociągnęły zespół do mistrzostwa, że ważniejszy był rozwój tych, którzy już w Poznaniu byli, albo przynajmniej z Poznania ich wypożyczono. Nie do końca się zgadzam – bo przecież ten rozwój to też wynik transferów. Po takich piłkarzach jak Tiba czy Ramirez dopiero w pełni widać, jak zbawienny wpływ ma mocna, zdrowa konkurencja w klubie. Obaj nieco nie nadążyli za obecnym sezonem, obu w Lechu za chwilę może nie być. To dwie przykłady kiepskich odpowiedzi na zwiększenie rywalizacji. Ale już Kamiński? Skóraś? Karlstroem, Kwekweskiri? Ile znaczyło podniesienie poziomu całej grupy? Zupełne wykluczenie meczów, gdy Lech byłby zmuszony ratować się zawodnikami spoza tej ścisłej, mocnej grupy najważniejszych piłkarzy? W tej rundzie momentami Lech miewał ławkę zdolną do równorzędnej rywalizacji z każdym przeciwnikiem w lidze. Nie udawajmy, że to bez znaczenia, bo całościowo Ba Loua dał mniej niż rozważany też w kontekście Lecha Damian Kądzior. Ich zadaniem nie było przecież jedynie pomóc Lechowi na boisku, ale też świadczyć o niemalże symbolicznym odklejeniu łatki przegrywów. One budowały zupełnie inną atmosferę, one, poparte wypowiedziami Macieja Skorży, przekonywały kibiców, że idzie coś nowego. Kibice przekonywali swoich znajomych, swoi znajomi przekazywali dobrą nowinę jeszcze dalej. I Kolejorz zaczynał wyglądać atrakcyjnie. Nawet jeśli nie chodzi o murawę za sprawą tego czy innego nowego zawodnika, to atrakcyjna była stojąca za nim opoweść, rozbudzone wraz z nim nadzieje.

Bałem się o ten finisz, bałem się o to, że Lech znowu wyłoży się na ostatniej prostej. Bo przecież tym razem naprawdę starał się z całych sił, próbował zrobić wszystko tak, jak zalecali mu przez lata najwięksi futbolowi eksperci, między innymi ja, ale i kibice z Kotła. Postępował zgodnie ze sztuką, sprawiał wrażenie doskonale wykutego z przedmiotu “historia naszych własnych błędów”. Byłoby bardzo nielogicznie, gdyby szykując tak imponujący hełm i tarczę, ostatecznie i tak dostał mokrą szmatą w pysk. Nie dostał.

Jest jednak w piłce jakiś limit utylizowania marzeń. Jest jednak w piłce jakaś dziwaczna sprawiedliwosć. Jeśli wyciągniesz wnioski, jeśli nauczysz się na własnych błędach – kiedyś być może napijesz się szampana. W końcu piją go ponoć ci, którzy ryzykują…

Komentarze