Euro 2024 kończy się dla Polski w przykry sposób
O ile po meczu z Holandią dało się znaleźć wiele pozytywów, o tyle do szukania ich po meczu z Austrią trzeba by pewnie założyć różowe okulary z podwójnymi szkłami. Tam ostatecznie zabiła nas jakość rywali, tu wystarczyło połączenie intensywności z brakiem własnego instynktu zachowawczego. Można pogratulować podniesienia się po pierwszym ciosie, ale byłoby to nietaktem względem ambicji zawodowych przecież sportowców. Zwłaszcza, gdy za pryzmat przyjmiemy całość wydarzeń.
Kompromitującą grę w obronie – każdy gol brał się z własnego błędu, gdzie finezja Austriaków była jedynie dodatkiem. Nietrafioną jedenastkę, w której przeszacowana została rola piłkarzy z różnych względów przed tym spotkaniem podważanych – Pawła Dawidowicza (którego występ pod znakiem zapytania stawiała tygodniowa przerwa w treningach), czy Jakuba Piotrowskiego. Niewiele wnoszące zmiany. I wreszcie – zaskoczenie czymś, co zaskoczyć nie mogło.
W Berlinie dostaliśmy danie wyjątkowo niesmaczne, które niezły posmak pozostawiało w ustach tylko pomiędzy 20., a 45. minutą całego posiłku. Nie zgadzało się zbyt wiele – na czele z szokiem, że Austria gra dokładnie to, o co od tygodni ją podejrzewaliśmy. Momentami sami próbowaliśmy odpowiadać tym samym – na przykład bezpośrednio po wejściu na boisko Roberta Lewandowskiego i Karola Świderskiego – tyle, że przypominało to pojedynek ucznia, który dopiero łapie podstawy, z doświadczonym nauczycielem, który zjadł na tym zęby.
Czytaj także: Czy Polska ma szansę wyjść z grupy?
Austria, gdy wyłączała intensywność, podpinała nam tlen, natomiast trudno było nie mieć wrażenia, że ona tym dotlenianiem Polaków doskonale steruje. Gdy trzeba było udowodnić w drugiej połowie, że różnica 30 godzin w odpoczynku między meczami nie ma żadnego znaczenia – robiła to z wielką przyjemnością. Patrząc na styl, o jakim marzy Michał Probierz – była dokładnie tym, czym my chcielibyśmy się stać.
Probierz sprawił, że ta reprezentacja odzyskała kibiców. W piłkarzach zaszczepił wiarę, awansował na Euro 2024 po eliminacjach niegodnych znacznie słabszych drużyn od Polski, jednak uważanie, że da się pokonać pewną drogę na skróty, w ciągu dziewięciu miesięcy, z perspektywy przebiegu meczu z Austrią jawi się jako naiwność. Selekcjoner musiał ją sprzedawać, by mieć drużynę, jednak na końcu zwykle wszystko rozbija się o jakość. Nam jej zwyczajnie brakuje, ale robienie nerwowych ruchów i tak byłoby najgorszym, na co można się zdecydować. Przecież ta Austria, do której umownie dążymy, też potrzebowała czasu, by odpalić. Przecież taktyka z nowym selekcjonerem co rok na zimę sprawdziła się jeszcze gorzej od tej przyjętej na dzisiejszego rywala. Dlatego przyjmijmy tę lekcję z pokorą i idźmy dalej. Tą samą drogą. Do końca czteroletniego cyklu, którym powinno się toczyć życie w reprezentacyjnej piłce, jeszcze trochę brakuje, a mimo wszystko pierwszy raz od dawna jest nadzieja, że zakończenie obecnego etapu nie jest równoznaczne ze spaleniem ziemi.
Komentarze