Polska – Estonia. Nie umiem się cieszyć, nie umiem kogokolwiek pochwalić

Trudno przypomnieć sobie mecz, w którym Polska tak bez trudu przedzierała się w pole karne rywala atakiem pozycyjnym. Ale też trudno przypomnieć sobie rywala, który byłby słabszy. Dlatego z wnioskami trzeba bardzo ostrożnie, bo wszystkie powinny być podszyte wątpliwością, czy aby na pewno są słuszne. O ile w ogóle powinny być wyciągane.

Polska - Estonia
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Polska - Estonia
  • Polska pokonała Estonię 5:1 i zagra w finale barażów o Euro 2024
  • Tu powinna być postawiona kropka, bo wyciąganie wniosków, gdy ich podstawą jest starcie z najgorszym rywalem od kadencji Adama Nawałki, jest nadużyciem
  • Jakub Piotrowski zagrał świetnie, ale jego przydatność była zweryfikowana już wcześniej. Podobnie w przypadku kilku innych zawodników. Kadra nie wysłała żadnego złego sygnału, natomiast przestrzegałbym przed uważaniem, że wysłała dobry. Ona po prostu zrobiła to, co z rywalami bardzo wątpliwej klasy powinna robić

Polska – Estonia. Dlaczego nie widzę powodów do radości?

To, że Estończycy nie potrafią grać w piłkę, wiedział każdy, kto choć zerknął na ich wyniki. Punkt w eliminacjach Euro i bilans bramek 2:22 wystarczająco mocno sugerowały, że nie przyjdzie nam ustawić się jak na Brazylię, a przyjedzie do nas drużyna świadoma swoich niedoskonałości. A skoro tak, to okopie się gdzieś w okolicy 30. metra, a połowę przekroczy tylko przy niezwykle sprzyjających okolicznościach. Co z kolei mogło stanowić powód do niepokoju, bo przecież upłyną pewnie jeszcze długie lata, zanim atutem polskich piłkarzy stanie się atak pozycyjny. Dobrze, że niesłusznie, ale jeśli ktokolwiek uważa, że to powód do optymizmu, zasługuje na wiadro zimnej wody.

Mecze z Estonią i Walią to dwie różne dyscypliny sportu. Punktów wspólnych nie będzie właściwie żadnych, bo ani Walia nie zagra tak głęboko, ani nie będzie miała tak ubogiego arsenału w operowaniu piłką, gdy już ją przejmie. Niemoc w złamaniu zasieków złożonych z całego zespołu rywala wcale by nie oznaczała, że na Wyspach – przy skrajnie innym nastawieniu gospodarzy – bylibyśmy na pozycji straconej. Tak samo jak pięciokrotne złamanie nie oznacza, że jesteśmy lepsi niż byliśmy.

Bo czy realnie poznaliśmy jakiekolwiek odpowiedzi na pytania? Wątpię. Doceniam – jak dziś każdy – Jakuba Piotrowskiego, ale przede wszystkim za to, że już wcześniej pokazał swoją przydatność dla reprezentacji, gdy rozegrał dobry mecz przeciwko Czechom. Podobnie z Nikolą Zalewskim – fajnie, że jesienią pokazał się z niezłej strony, a teraz wyglądał świetnie, ale czy zaliczenie trzech asyst w meczu z Estonią daje gwarancję, że piłkarz Romy faktycznie jest w wysokiej formie? Co najwyżej nadzieję.

Nie potrzebowaliśmy też gola Przemysława Frankowskiego, by wiedzieć, że jest dla kadry wartością dodaną. To, że Estończycy oddali przez cały mecz jeden strzał na bramkę, nie oznacza też, że doczekaliśmy się wreszcie obrony, wokół której można budować przyszłość.

Tylko u nas

To nie jest tekst, w którym krytykuję reprezentację Polski lub jej selekcjonera, bo za mecz z Estonią ani jedni, ani drugi na krytykę nie zasłużyli, wręcz przeciwnie. Ale jest to tekst, w którym apeluję o umiar w wyciąganiu wniosków, bo przejechać się będzie można brutalnie. Aspirując do udziału w mistrzostwach Europy, punktem odniesienia nie może być jedna z najgorszych reprezentacji na kontynencie, która przywilej grania w barażach wywalczyła wyłącznie dzięki pokonaniu Malty i San Marino. Estonię trzeba było pokonać i zapomnieć, bo to mecz bez historii i bez znaczenia.

Fajnie, że nie było męczarni i że awans ani przez sekundę nie był zagrożony. Ale przepraszam, że nie umiem się cieszyć z niczego więcej. Cokolwiek byśmy zrobili na tle najgorszego rywala, z jakim przyszło nam grać od kadencji Adama Nawałki, byłoby za mało, by być pewnym, że idziemy w dobrą stronę. Może idziemy – nie mówię, że nie – ale na pewno nie wynika to z osiągnięcia takiego rezultatu z Estonią. Bo już przed meczem było jasne, że będzie można z niego wyciągnąć albo wnioski negatywne (gdyby coś poszło nie tak), albo żadne (w każdym innym przypadku).

Kiedyś – gdy już było wiadome, że formuła z Leo Beenhakkerem jako selekcjonerem wyczerpała się na dobre i z Holendrem nie czeka nas już nic dobrego – reprezentacja wygrała z San Marino 10:0. Beenhakker przed tym meczem był już na wylocie, ale uratował posadę, bo jak później sam przyznawał Grzegorz Lato, opinia publiczna by go zjadła, gdyby zwolnił trenera po zrobieniu dwucyfrówki. Mogliśmy czuć radość obserwując, jak Polacy pakują rywalom gola za golem, tylko jak bezsensowna była to satysfakcja, pokazała niedaleka przyszłość ze smutnym upadkiem reprezentacji. Tamten mecz z San Marino nie powinien mieć żadnego wpływu na ocenę rzeczywistości, bo ją zakrzywiał. Podobnie jest teraz z Estonią.

Umiem docenić łatwość, z jaką uporaliśmy się z tym rywalem, ale nie umiem się cieszyć z tego 5:1. Choć zgadzam się, że nie ma kogo krytykować, nie umiem kogokolwiek chwalić. Nie, gdy trzeba by chwalić za bycie lepszym od takiego przeciwnika. Nie po takich eliminacjach. Dziś jestem tym Szczęsnym, który chciałby Estonię po prostu wymazać już z pamięci.

Oglądaj także: Polska – Estonia. Domówka z barażu

Komentarze