Olkiewicz w środę #65. Piłka, czyli kraina zapracowanego jutra

"Jutro to najbardziej zapracowany dzień w roku" - głosi podobno hiszpańskie przysłowie, które bez problemu moim zdaniem można dopasować do polskiej piłki. Jutro zostaną zatrudnione dodatkowe osoby w akademii, jutro ruszy się marketing, jutro sprawdzimy, ile właściwie kosztuje ten cały sprzęt, który jest niezbędny do dalszego rozwoju sztabu szkoleniowego. Najlepszym przykładem, choć chyba jednocześnie też dość smutnym, jest właśnie zakończona przygoda Mateusza Dróżdża z Widzewem Łódź.

Mateusz Dróżdż (były prezes Widzewa Łódź)
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Mateusz Dróżdż (były prezes Widzewa Łódź)
  • Istnieje właściwie w każdym polskim klubie dość długa lista wydatków z napisem “pilne”, które niestety najczęściej są odkładane, bo nagle wjeżdżają koszty z adnotacją: “pilniejsze”
  • Układanie listy priorytetów, gdzie potrzeby pierwszego zespołu są kilkanaście pięter wyżej niż podstawowe wymagania akademii czy administracji niestety jest w naszych realiach dobrze uzasadnione
  • Dlatego tak nieliczne są okienka, podczas których można sobie pozwolić na jakiekolwiek grubsze inwestycje – stąd też ból, że za przepracowanie takiego “okienka” Mateusz Dróżdż otrzymuje głównie słowa krytyki

“Później” – magiczne słowo w polskiej piłce

Piłka nożna, nie tylko w Polsce, to studnia bez dna. Nikt na całym świecie, od szczytów europejskiej piłki, aż po lokalne drużyny z jednym młodzieżowym zespołem, nie może o sobie powiedzieć: nam już nic więcej nie potrzeba. Nawet w potężnych organizacjach, gdzie pracowników liczy się w tysiącach, a działy i departamenty w dziesiątkach, zawsze gdzieś kogoś brakuje. Zawsze gdzieś jest jakiś przepracowany skaut, któremu przydałby się ktoś z obsługi biura do bukowania biletów, zawsze jest gdzieś szalenie ambitny trener, który chciałby odbyć kolejny staż, zawsze gdzieś jest bardzo przestarzały zestaw ciężarków na siłowni, gdzie aż prosi się o inwestycje w którąś z nowoczesnych technologii. Klub z A-klasy, nawet najbardziej syty, będzie się zastanawiał, czy zimą nie postawić na regularny wynajem sztucznego boiska, zamiast biegania w śniegu po kolana. I-ligowiec rozważy zgrupowanie zagraniczne w miejsce wysłużonego Gutowa Małego czy Cetniewa. Zespół ze szczytów Ekstraklasy rozważa inwestycję w balon, średniak Premier League sprawdza swoje partnerskie szkółki w odległych zakątkach świata a klub walczący o mistrzostwo – czy na pewno marketing zadbał o zatrudnienie odpowiedniej rangi rapera do umilania wieczoru mistrzowskiej drużynie podczas nieoficjalnej części fety.

Polska piłka – trochę jak nasz kraj, trochę jak nasze społeczeństwo – od lat jest w grupie “goniących”. Gonimy wytrwale świat zachodni, próbujemy mu dorównać na każdym polu, choć mamy świadomość, że gonimy na skuterze, podczas gdy on cały czas porusza się na wypasionym motocyklu. Natomiast znamy kierunek, bo widzimy go w telewizji, widzimy go podczas występów w europejskich pucharach, ale przede wszystkim – widzimy go na stażach, kursach, wycieczkach. Polscy trenerzy mniej więcej wiedzą, jak pracuje akademia Watfordu, polscy skauci mijają się ze swoimi kolegami pracującymi dla gigantów, polscy dyrektorzy – choć ten fach w sumie dopiero raczkuje – mają kontakty do swoich odpowiedników z lig o większych tradycjach. Wiemy, do czego dążymy, wiemy, co mniej więcej powinno być ideałem.

Jestem przekonany, że po rozmowie z osiemnastoma prezesami w osiemnastu klubach Ekstraklasy, mielibyśmy osiemnaście fajnych planów na rozwój całego klubu. To przecież nie jest fizyka kwantowa, to są odpowiedzi właściwie instynktowne. Tak, wiemy, że to nie jest dobra sytuacja, gdy nasi zawodnicy w połowie marca po raz pierwszy trenują na naturalnej murawie, planujemy poszerzyć naszą infrastrukturę. Owszem, trochę nas denerwuje, że o zawodnikach z klubu oddalonego o 15 kilometrów dowiadujemy się dopiero po tym, gdy otrzymują powołania do reprezentacji województwa – chcemy porządnie potraktować temat skautingu młodzieżowego i zatrudnić tutaj etatowych pracowników. Marketing? Drogi panie redaktorze, my wiemy, jak ważny jest w dzisiejszym świecie konsumentów i klientów. Nasz ambitny plan “Klubowianka 2030” zakłada podwojenie zatrudnienia w tych działach, by zoptymalizować kontakty ze sponsorami, partnerami oraz naturalnie naszymi kibicami.

Teoretyczne przygotowanie jest na naprawdę wysokim poziomie, bo przecież wszyscy widzimy niektóre namacalne efekty. Widzimy jak Wisła Płock zyskuje swoimi dziełami filmowymi, które stają się viralami nawet w zagranicznych portalach. Widzimy jak Lech korzysta ze swoich wychowanków, wyprodukowanych dla pierwszego zespołu za sprawą świetnej kooperacji akademii jako zespołu trenującego młodych piłkarzy i akademii jako organizacji specjalizującej się w skautingu młodzieży. Widzimy jak wiele może zdziałać sztab analityków i jak fajne znajdźki jest w stanie zagwarantować mądrze zbudowany dział skautingu.

Wiemy. Jesteśmy świadomi. Posiadamy wiedzę. Ale wiecie, kochani, co jeszcze posiadamy? Wnioski z wezwaniem do zapłaty od dwóch piłkarzy, którzy za 12 dni będą mogli rozwiązać kontrakt z winy klubu, mamy też 5 punktów straty do bezpiecznego miejsca, mamy dwóch lewych obrońców, z czego jeden nie ma lewej nogi (metaforycznie), a drugi nie ma lewej nogi (bo aktualnie zerwało się w niej więzadło). Te wszystkie ambitne plany, te wszystkie mocarstwowe koncepcje zakładające dogonienie zachodu pod względami infrastruktury, jakośći i liczebności struktur klubu oraz akademii – to wszystko zrobimy. Ale później. Najpierw trzeba…

Błędne koło – czy kiedyś się wydostaniemy?

I tutaj pojawia się ta bardzo długa lista rzeczy, które trzeba zrobić, albo po prostu klub rozpadnie się na drobne kawałeczki. Lwią część, porażającą większość, pochłaniają oczywiście potrzeby pierwszego zespołu, jak można to nazwać eufemistycznie, albo gigantyczne kontrakty przepłacanych gwiazdorków, jak można by było to określić w sposób nieco bardziej zgryźliwy. To jest ten moment, w którym jeszcze panuje zgoda – są pewne pomysły na zbudowanie bardziej profesjonalnego klubu, ale niestety muszą ustąpić pomysłom na płacenie wcześniej zakontraktowanym zawodnikom. Rozdźwięk następuje chwilę później.

Naturalną reakcją na taki stan rzeczy jest bowiem protest – słuchajcie, LUDZIE (koniecznie musi tutaj paść słowo LUDZIE, oddające rewolucyjny nastrój autora zawołania), przecież musimy z tej matni się wydostać. Przestańcie wydawać na pierwszą drużynę, budujcie akademię, budujcie struktury, to się spłaci. Tu jednak zaprotestować może księgowy. Bo fakty są takie, że większość budżetu robi pierwsza drużyna. To ona napędza frekwencję, to ona budzi emocje, a przez to zainteresowanie sponsorów, wreszcie to ona zgarnia te dwie najcenniejsze rzeczy w polskiej piłce: premie od UEFA za Europę i premie od telewizji za prawa.

Bez trudu jestem w stanie sobie wyobrazić rozmowy w korytarzach klubowych.

– Słuchaj, Mariusz, bardzo fajny pomysł z tym boiskiem pod balonem, kapitalny wręcz, dzieci nie zmarzną, ale jeśli nie zainwestujemy obecnie w tego oto 23-letniego Tristana Delvazhenriqueza z trzeciej ligi hiszpańskiej, to spadniemy. A wówczas nie będzie nas stać nie tylko na boisko pod balonem, ale nawet na sam balon napełniony helem na dniu dziecka.
– No dobrze, ale to kiedy te inwestycje, nie uciekniemy od tych potrzeb?
– Mariusz, jak będzie troszkę spokojniej.

  • Zobacz także: Wisła Płock – niejadek na punkty

Nie muszę być pod każdymi drzwiami w każdym klubie Ekstraklasy, by wiedzieć, że prawie każdy dział słyszał te magiczne słowa wiele razy. “Jak się trochę uspokoi sytuacja”. Jak się utrzymamy, jak się ustabilizujemy w górnej połówce, jak awansujemy do europejskich pucharów, jak uporamy się z długami po poprzednim prezesie. Strategia jest słuszna – jak już przestanie nam wisieć nad głową widmo spadku (albo innego niepowodzenia piłkarskiego), to się zajmiemy inwestycjami.

Tylko kto w piłce jest dłużej niż od wczoraj, ten wie – praktycznie bez przerwy nad głowami wisi jakieś widmo. Lech Poznań swoje największe inwestycje prowadził w latach, gdy naprawdę mógł na serio kolekcjonować trofea i występować regularnie w Europie (a dopiero premie z Europy przeznaczać na inwestycje!). Sam wtedy krytykowałem ich minimalizm, a kibice zarządzali bojkot meczów mniej więcej raz na rundę. Poznaniacy byli jednak bardzo odporni i choć zapłacili za to wysoką cenę – faktycznie pod wieloma względami organizacyjnymi i strukturalnymi odjechali konkurentom. Ile jednak jest odwrotnych przypadków? Trzeba zwijać kolejne działy, trzeba zwalniać kolejnych pracowników, by pierwszy zespół działał? W Legii swego czasu przy porządkach zrezygnowano nawet z psychologa w akademii. O wycofywaniu rezerw nawet nie wspominam, bo temat powraca właściwie co roku – na przykład wczoraj w Krakowie.

Sposób na wyrwanie się z błędnego koła jest tak naprawdę tylko jeden – stworzyć wokół klubu atmosferę pozbawioną presji szalenie wysokiego wyniku (ani słowa o pucharach czy mistrzostwie!), a następnie punktować tak, by nie groziły ani puchary, ani tym bardziej spadek. Wtedy istotnie otwiera się króciutkie okienko pogodowe, podczas którego można lwią część budżetu przekierować w skrajnie niedoinwestowane miejsca – od akademii po marketing. Uważam, że w to okienko właśnie trafił Mateusz Dróżdż jako prezes Widzewa. Widziałem – na boiskach młodzieżowych, w mediach społecznościowych i w paru innych miejscach, gdzie Widzew jako klub rywalizuje z Łódzkim Klubem Sportowym, jak dużego rozmachu nabierają ich niektóre działania. Analitycy w akademii, skauting już nawet poza granicami województwa, rozszerzające się projekty komercyjne dla najmłodszych dzieciaków – to wszystko kosztuje, to wszystko pompuje budżet akademii. Podobnie w marketingu, gdzie profesjonalny klub nie może już sobie pozwolić na rzecznika prasowego, który pomiędzy konferencjami robi też w pojedynkę media społecznościowe i całe kontakty ze sponsorami i partnerami. Może sobie na to pozwolić Lechia Gdańsk, no ale klub Ekstraklasy niekoniecznie. Tu również Widzew nie szczędził grosza, a efekty było widać.

Widzew Łódź wybrał nowego prezesa, wygrał scenariusz bez rewolucji
Michał Rydz

Widzew z wariantem oszczędnościowym Widzew Łódź po rozstaniu z Mateuszem Dróżdżem, pełniącym obowiązki prezesa klubu, nie pozostawał długo bez sternika. Po zwołanej we wtorek 23 maja Radzie Nadzorczej klubu podjęto kluczowe decyzje. “Stanowisko prezesa Zarządu Widzew Łódź S.A. obejmie Michał Rydz. Zarząd będzie współtworzył Maciej Szymański, który obejmie stanowisko wiceprezesa” – czytamy w oficjalnym komunikacie.

Czytaj dalej…

Czy te wszystkie złotówki wydane na wspomniane czynności dało się przekierować na transfery zimowe? Otóż tak. Czy transfery zimowe sprawiłyby, że klub znajdowałby się wyżej w tabeli? Pewnie tak. Ale kiedy inwestować w przyszłość, jeśli nie właśnie w takim sezonie, właśnie w takim momencie? Nie chcę oceniać całej kadencji Mateusza, zresztą jako kibicowi ŁKS-u pewnie nie do końca mi wypada. Ale w tym pojedynczym aspekcie wiem, co zrobił: postanowił dużą część budżetu wydać na niezbyt efektowne, ale przyszłościowe rozwiązania. Wiem też, co się następnie stało: zebrał za to po głowie, nawet nie tyle od właściciela, z którym poróżniły go inne kwestie, ale od kibiców.

Ha, ale najgorsza jest puenta. Bo Widzew przecież nie jest jedynym klubem bez specjalnie wysokich oczekiwań wobec obecnych rozgrywek oraz z szalenie dobrymi wynikami po jesieni. Jest jeszcze Wisła Płock, która też pomyślała, że to jest sezon na uporządkowanie pewnych spraw – dlatego hajs z transferów m.in. Davo poszedł na uzdrawianie klubowych finansów, a nie nowych zawodników, którzy zwiększyliby jakość zespołu. I w Wiśle Płock też moment wydawał się sprzyjający, działania uzasadnione. Finalnie? Ładuj wszystko w pierwszy zespół, albo drżyj o utrzymanie do ostatnich sekund sezonu.

Dlaczego w ogóle ten temat poruszam? Bo do tej pory byłem niemal pewny – nigdy nie wydostaniemy się z błędnego koła. Nigdy nie przestaniemy inwestować wyłącznie w pierwszy zespół, bo nigdy nie będziemy mieć klubów w sytuacji na tyle komfortowej, by pozwolić sobie na inwestycje. Nigdy nie będziemy mieć klubów w sytuacji komfortowej, bo nigdy nie zajmiemy się na poważnie przyszłością: czyli szkoleniem, skautingiem oraz budowaniem marki. A wtedy wracamy do punktu wyjścia – nigdy nie przestaniemy żyć od jednej pensji pierwszego zespołu, do drugiej.

Byłem tego pewny – karuzela, z której nie da się zeskoczyć. Po tym sezonie widzę, że są tacy, którzy próbowali. I już ich na naszej karuzeli nie ma.

Nigdy nie ma dobrego czasu na myślenie o przyszłości. Ale nawet jak jest dobry czas na myślenie o przyszłości, to właściwie też nie za dobrze.

Komentarze