Ekstraklasa: zwalnianie trenerów, a bzdurne tłumaczenia

Krzysztof Brede
Obserwuj nas w
Grzegorz Wajda Na zdjęciu: Krzysztof Brede

Pamiętacie taki model klubów Ekstraklasy? Trzy-cztery porażki, zwalniamy trenera, nowy w miarę możliwości prostuje sytuację, po czym za kilka miesięcy przegrywa trzy-cztery mecze i tak kręci się ten cyrk, przepraszam – cykl. Od tego czasu wiele się zmieniło, trenerzy są szanowani coraz mocniej. Oczywiście to dobrze. Nierozstrzygnięte pytanie jest jednak takie, czy w niektórych przypadkach nie idzie to znów zbyt daleko i trenerów usprawiedliwia się zbyt mocno.

Aż w dwunastu z szesnastu klubów Ekstraklasy pracują trenerzy, których zatrudniano ponad rok temu. To ogromna zmiana w porównaniu z szalonymi latami, gdy karuzela kręciła się tak szybko, że sztuką było z niej nie wypaść. Dziś już nie ma właścicieli jak Bogusław Cupiał, potrafiących podziękować szkoleniowcowi po jednej porażce, a taki Janusz Filipiak, przez lata przyzwyczajający do podobnej formy prowadzenia klubu, niedawno o kolejne dwa lata przedłużył kontrakt z Michałem Probierzem – szkoleniowcem, który prowadzi jego piłkarzy już czwarty sezon. Waldemar Fornalik zdobył z Piastem Gliwice mistrzostwo Polski i wywalczył trzecie miejsce, mimo że jego przygoda z tym klubem rozpoczęła się od serii porażek, podobnie zresztą jak obecny sezon. Dwóch ostatnich jest najlepszym dowodem na to, że warto być cierpliwym. Pod warunkiem, że są jakiekolwiek widoki na lepszą przyszłość.

Błyskawicznym zwalnianiom trenerów zawsze towarzyszył medialny walec krytykujący prezesów za nieprzemyślane decyzje. Być może to zmieniło nastawienie szefów, może też zadziałała psychologia tłumu na zasadzie “skoro tamten klub wytrzymał, ja nie mogę być gorszy, mi się nie może oberwać”. W Polsce zmienia się patrzenie na trenera do tego stopnia, że czasem trwa się przy nim, mimo że wszystkie znaki na niebie i ziemi sugerują, że trzeba się rozstać. Tak było z Arturem Skowronkiem, który od wielu miesięcy nie dawał nadziei na rozwój Wisły Kraków, a najpierw przedłużono z nim kontrakt, by później trwać w tym związku mimo mnożących się klęsk. Nie reagowano na żaden sygnał. Słyszałem taką historię: na jednym treningu piłkarz, który spokojnie mógłby grać co mecz w podstawowej jedenastce, nie potrafił zrozumieć polecenia trenera. Nie, że nie umiał go wykonać – po prostu nie wiedział, o co chodzi. Skowronek próbował wytłumaczyć, ale – podobno mimo chęci piłkarza – zawodnik wciąż nie rozumiał.

– Trenerze, ja naprawdę nie wiem, co ja mam zrobić.

– No to dla ciebie koniec treningu, idź do szatni.

Poszedł – jak słyszałem – niemal ze łzami w oczach, później miał problem z grą, mimo, jak wszyscy mówili, sporego potencjału.

Wyników nie było, atmosfery nie było, piłkarzom coraz trudniej przychodziła współpraca z tym szkoleniowcem, ale on trwał, bo nikt w Wiśle nie chciał podejmować decyzji niezgodnej z nowymi standardami. Później i tak można było przeczytać, że Skowronek stał się ofiarą fatalnej polityki kadrowej klubu, a kibice mieli wygórowane ambicje. Z tym, że w Krakowie nikt nie mówił o walce o czołówkę, nie akceptowano jedynie faktu, że Wisła od czasu zakończenia pandemii, była najgorszej punktującym zespołem Ekstraklasy (wyłączając spadkowiczów i beniaminków, którzy zagrali znacznie mniej spotkań na tym poziomie w ostatnim półroczu).

Teraz podobnie czytam o zwolnieniu Krzysztofa Brede z Podbeskidzia. Od razu zaznaczam – nie wiem, czy to dobra decyzja, a już zwłaszcza, skoro trudno wśród obecnych bezrobotnych znaleźć kandydata gwarantującego jakość i chęć do pracy w outsiderze ligi (a po włodarzach Podbeskidzia nie spodziewam się, by mieli doskonale przefiltrowany rynek i wiedzieli, trenera o jakiej charakterystyce szukają), nie o tym ma być ten tekst. Wiem tylko, że Brede nie może być kompletnie bez winy, gdy spojrzymy nie tylko na pozycję w tabeli, ale przede wszystkim wyniki jego zespołu. Nawet, jeśli pod uwagę weźmiemy marny potencjał kadrowy, seria meczów z przynajmniej czterema straconymi golami, nie jest do tej mizernej jakości proporcjonalna (na 13 meczów, Podbeskidzie w pięciu straciło cztery lub więcej bramek). Nikt mnie nie przekona, że 34 stracone gole – aż o osiem więcej od drugiej najsłabszej pod tym względem Stali Mielec – to wyłącznie wina słabych piłkarzy i zarządu (bo nie sprowadził lepszych), a już w żadnym wymiarze stosowanej pod nich taktyki. Ktoś musi być w lidze najgorszy, może dojść do tego nawet nie z powodu trenera, a najmarniejszego potencjału, ale gdy błędy szkoleniowca widać jak na dłoni, nie udawajmy, że problem jego nie dotyczy.

(…)

Cały tekst w serwisie ligapolska.pl

Komentarze