Olkiewicz w środę #10 Nasze rytuały, gesty, symbole

Kibice Lecha Poznań
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Kibice Lecha Poznań

Rytuały, symbole, gesty i konwenanse generalnie są bez sensu. Nihiliści doszli do tych wniosków dawno temu, ale świat z jakichś przyczyn ich nie zrozumiał, przechowując dużą część tych kompletnie irracjonalnych zachowań aż do XXI wieku. Przyjmując pozycję sceptycznego mędrca, który posiadł już pełną wiedzą o życiu i świecie, jesteśmy w stanie zlekceważyć i zdeprecjonować właściwie każdy symbol.

Weźmy na przykład taki absurdalny wynalazek jak ślub. Dwóch ludzi przed urzędnikiem w sukience albo garniturze recytuje jakieś formułki jak na szkolnym apelu, by następnie wymienić się prostą biżuterią. Cała rodzina zjeżdża się wspólnie nasypać, a jedyna techniczna różnica ze stypą po pogrzebie to tzw. oczepiny, podczas których wodzirej wymyśla najbardziej kuriozalne sposoby upadlania gości w zamian za kolejne “flaszeczki”. W dowolnym momencie tego “najbardziej wyjątkowego dnia” możemy wcisnąć stop i spojrzeć na całość oczami takiego nihilistycznego cynika. Zapauzujmy podczas przysięgi małżeńskiej. Co te słowa w istocie zmieniają w ich życiu? Cóż one znaczą w kontekście statystyki rozwodów? Czemu matka pana młodego płacze, skoro nikt nie umarł, po co te kwiaty, które i tak zwiędną pewnie gdzieś w holu sali weselnej? W ogóle po co do tego ślubowania urzędnik, czemu nie można tego zrobić u siebie w salonie, siedząc na krzesłach w asyście przygrywającego w tle serialu? Trzeba koniecznie pakować się w niewygodny garnitur? Trzeba koniecznie kupować suknię za kilkaset, albo i kilka tysięcy złotych? Trzeba zapraszać ludzi, których widujemy jedynie na pogrzebach i innych ślubach?

Kolejny stop. Dajmy na to – podczas oczepin. Kamera na wujka, który właśnie trzyma ugotowane jajko w lewej nogawce swoich spodni. Jaka droga myślowa, jaki tok przyczynowo-skutkowy zawiódł nas do miejsca, w którym dorosły człowiek rży jak koń podrzucając pokarm pochodzenia zwierzęcego? Dlaczego o 1:30 w nocy, ubrany w skrajnie niewygodne ciuchy, upokarza się na oczach rodziny i nieznajomych, by w zamian otrzymać butelkę z cieczą wartą jakieś 30 złotych, dostępną na każdej stacji benzynowej? Dlaczego po prostu nie wyjdzie z budynku, by dokonać zakupu? W imię czego maca to nieszczęsne jajo?

Znów zmieniamy scenerię, jesteśmy teraz obecni w Warszawie, podczas tradycyjnych przemarszów organizowanych 11 listopada. Żeby zachować neutralność światopoglądową, usadawiamy się tuż nad głowami policjantów rozdzielających tych, którzy chcą maszerować z tymi, którzy takiego marszu w stolicy nie chcą. Jedni i drudzy w mroźny listopadowy dzień stoją na brudnej ulicy, trwoniąc dzień wolny od pracy na czynność, która ani o centymetr nie zmieni otaczającego ich świata. Jedni wzięli sobie kijki z kawałeczkiem materiału w białym i czerwonym kolorze, drudzy dołożyli do tego drugi kijek z materiałem o tęczowych barwach. Stoją, dla efektowności sceny dodam jeszcze strugi deszczu. Stoją więc w strugach deszczu, patrząc się z nienawiścią na swoich kolegów ze szkoły, którzy wybrali stanie w strugach deszczu po drugiej stronie policyjnej barykady, z innym zestawem haseł na nieco większych prześcieradłach. Jedni i drudzy uważają, że ich moknięcie na deszczu jest bardzo ważne, a w dodatku jedni i drudzy uważają, że ich moknięcie na deszczu jest solą w oku tych drugich, którzy chcieliby decydować, kto może moknąć na deszczu, a kto nie ma takiego prawa. 

Szybkie przejście, przed nami kościół, pierwsza komunia. Po tygodniach przygotowań dzieciaki w odświętnych strojach czekają niecierpliwie, aż człowiek w długiej sukni da im śnieżnobiały wafelek. Przed nami meczet i człowiek, który cały dzień nie je pokarmu, bo uważa, że w ten sposób komukolwiek poprawi egzystencję. Ale nihilistyczne czepianie się wiary to trochę pójście na skróty, przecież w kwestii symboliki całe spektrum nonsensownych ruchów ma każda strona polityczna, każda grupa społeczna, każda subkultura. Jakie de facto znaczenie ma, czy kompletnie anonimowy człowiek po drugiej stronie świata zwróci się do użytkownika Kenny2832 poprzez zwrot “he” czy “she”? Jakie znaczenie ma, czy wprowadzi do wirtualnego świata, czyli innymi słowy do świata, który tak naprawdę i namacalnie nie istnieje, zestaw znaków kojarzony z płcią męską czy żeńską? W tym świecie – który przecież, nadal, namacalnie nie istnieje – miliony ludzi codziennie wyzywa swoje matki, używa najgorszych antysemickich obelg, zrównuje z ziemią innych, korzystając z anonimowości. Dodanie litery “s” w słowie “he” wydaje się w tym kontekście tak istotnym impulsem do działania, jak konieczność wygrania butelki wódki poprzez najbardziej oryginalny striptiz weselny. Nihilista, ale taki prawdziwy, nieskalany wiarą w cokolwiek, w kogokolwiek i w jakikolwiek porządek świata, byłby pewnie równie ubawiony widząc obie sceny.

Swoją drogą – jakim cudem karierę wciąż kontynuuje wśród ludzi zwyczajna trucizna, jaką jest alkohol? Jakim cudem ciągle go tolerujemy, jakim cudem ciągle uważamy, że w pewnych okolicznościach może być pomocny? Zresztą, kurczę, w jakich okolicznościach? Jak trzeba potańczyć i na trzeźwo nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Bo też kto na trzeźwo chciałby wykonywać jakieś podejrzane ruchy w dusznym pomieszczeniu pełnym nieznajomych ludzi? Panie nihilisto, zapraszamy do oceny, jaki jest sens w tym ocieraniu się o siebie, którego połowa z nas może nawet nie pamiętać następnego dnia? Jaki jest sens wymiany owoców 8-godzinnego klepania w klawiaturę na luksusową truciznę, która pomoże nam najpierw rozluźnić ciało podczas imprezy, a potem o niej zapomnieć?

Albo zwierzęta. Tępimy te wszystkie komary, szczury i krety, by potem czule opiekować się chomikami, królikami i pieskami. Przykuwamy się łańcuchami do bram fermy w walce o godny los kur, by potem pisać elaboraty odczłowieczające nielubiane grupy społeczne. Nie grupy kur, ale grupy ludzi. Toniemy w oceanach hipokryzji, to jest oczywiście banał, ale w tym wypadku ważny – bo liczą się tylko nasze symbole. Nasze rytuały. Nasze wartości, nasze uczucia i nasze postrzeganie świata. Jedni nie mogą wybaczyć muzykowi, który podarł biblię, idą do sądu skarżąc się na urazę uczuć religijnych, ale potem odmawiają transpłciowej osobie nazywania samej siebie w taki sposób, w jaki jej się podoba. I odwrotnie, nastolatki, dla których życiowym dramatem jest użycie niewłaściwego zaimka osobowego, beztrosko przesyłają sobie memy szargające pamięć ludzi, którzy dla wielu pozostają wzorcem, autorytetem, po prostu świętością. Jedni skaczą po kawałkach materiału z danym wzorcem graficznym, inni decydują się taki materiał spalić. Jeszcze kolejni wtykają go na szczyt wieżyczki ultra-nowoczesnego sprzętu wojskowego i jadą zabijać innych ludzi.

Gdybyśmy życie każdorazowo rozkładali za pomocą czysto pragmatycznych, niemalże matematycznych czynników, jego większa część okazałaby się bezcelowa. Obawiam się zresztą, że w ścisłym topie najbardziej irracjonalnych dziedzin życia znalazłby się nowoczesny sport.

Jeszcze raz wróćmy do naszego nihilisty idealnego, jakkolwiek to brzmi. Nihilista idealny zostaje wrzucony w sam środek meczu Ligi Mistrzów. Co widzi? Jak godzi się z faktem, że otaczają go multimilionerzy, których jedyną umiejętnością jest celne kopanie kawałkiem skóry? Jak godzi się z faktem, że ludzie żegnają się z 2-tygodniową pensją, by w zamian obejrzeć jak ci multimilionerzy biegają po trawie? Ludzie rezygnują z komfortu wygodnego obserwowania tych dokonań na ekranie telewizora, z powtórkami pod ręką, z możliwością spożywania w tym czasie ulubionych dań. Wolą przejechać kawał drogi, by zobaczyć to na żywo, tłocząc się przy wejściu, a w decydującym momencie widząc tylko skrawek boiska, gdzieś przez plecy skaczącego w górę człowieka w sąsiednim rzędzie.

Tak, zmierzam do finału Pucharu Polski. Tak, zmierzam do tematu flag, opraw, sektorówek, rac i całego tego kibolingu, który tak wielu pokochało, a tak niewielu w ogóle go rozumie. Nie zliczę, ile się naczytałem w ostatnich godzinach o “kawałku szmaty”, “marnym prześcieradle”, “głupawym świecidełku”. Dawno nie przeżyłem takiego szoku, bo przecież w tak lekceważącym tonie o kibicowskich świętościach wypowiadali się inni kibice. Ktoś wyśmiewał kibicowskie przywiązanie do flag, choć jego humor zależy od tego czy nieznajomy człowiek trafi okrągłym przedmiotem pomiędzy dwa aluminiowe słupki. Ktoś wyszydzał, że dla kibiców ważne są jakieś przestarzałe zasady, a samemu nie wyobraża sobie zmiany sympatii klubowych. Zadziwiające, że ludzie, których pasja opiera się od początku do końca na niewytłumaczalnych emocjach i pozbawionych sensu zachowaniach (wyściskać i wycałować obcego człowieka, bo inny obcy człowiek złapał przedmiot kopnięty z białej kropki na trawie przez jeszcze kolejnego obcego człowieka?!), nie rozumieją niewtłumaczalnych emocji i pozbawionych sensu zachowań.

Ja wiem, że dla niektórych chrześcijańska komunia to wafelek wręczany przez pana w sukience. I wiem, że dla niektórych kibicowska flaga to kawałek materiału w kolorowe wzorki. Ale rany, któż z nas nie ma takich sfer w życiu, gdzie ten sztywny racjonalizm, gdzie ten wiecznie dopytujący “po co” nihilizm idą daleko na bok? Na Twitterze napisałem coś, co dla mnie jest oczywiste – dla kiboli, takich jak ja czy część poznaniaków, jedną z najważniejszych części życia jest przeżywanie meczu. Przeżywanie, nie oglądanie. Przeżywanie na własnych zasadach, na trybunach, pośród ludzi, którym ufamy, choć czasem nawet nie znamy swoich imion. Pośród ludzi hołdujących podobnym ideałom, pośród tych, którzy podobnie wyobrażają sobie takie mgliste pojęcia jak lojalność, przyjaźń, może nawet wolność. Nigdy o to siebie nawzajem nie pytamy, a jednak – jesteśmy siebie nawzajem pewni. Rozumiem, że dla wielu to może wydać się głupie – mecz to mecz, wchodzisz, oglądasz, wychodzisz. Cieszysz się po golach twojej drużyny, smucisz po bramkach przeciwnika. Ale takie uproszczenia kibiców wobec kiboli brzmią jak uproszczenia wrogów sportu, gdy deprecjonują jakiekolwiek lokowanie uczuć w tak abstrakcyjnych pojęciach jak klub piłkarski. Ktoś spyta: bez flag nie możesz oglądać, to przecież wciąż ten sam klub, ten sam mecz. Ale przecież na miejscu byłoby kolejne pytanie – nie możesz sobie obejrzeć innego meczu, innej ligi? Przecież to ten sam sport, czasem nawet w lepszym wydaniu, o wyższej jakości. A jednak. Coś ciągnie nadal kibiców Lecha, by oglądać mecze Lecha, choć lepiej gra Liverpool. Zaczyna się drabina irracjonalności, na której końcu jesteśmy my – traktujący barwy jak relikwie, a prawo do opraw jak prawo do oglądania meczu.

Nie jestem psychologiem, nie opiszę pewnie tego dokładnie, za pomocą fachowych pojęć. Ale dla nas, w tym całym kibicowaniu, od wyników zawsze ważniejsze było to wszystko, co narasta wokół piłki. Potrzeba przynależności do grupy? Potrzeba dowartościowania poprzez udział w czymś wielkim – i to tak dosłownie wielkim, bo porządne oprawy są wielkoformatowe? Potrzeba bezpiecznego miejsca do ulokownia uczuć? Przecież klub cię nie zdradzi, flaga, za którą przemierzasz całą Polskę, nie znikinie. Nie wiem, jak to wszystko wyjaśniać, bo też chyba to są rzeczy do końca niewyjaśnialne. Wiem, że idę dopingować ŁKS. Jak grają siatkarki i nie rozumiem nic, jak grają koszykarze, gdy rozumiem połowę i jak grają piłkarze, gdzie rozumiem prawie wszystko (tylko nie zachowanie Corrala w derbach). W teorii jako fan futbolu powinienem pewnie preferować jakieś dobre granie w Premier League od meczu siatkówki żeńskiej. Ale jednak, jestem na tej irracjonalnej drabince na tyle wysoko, że staram się być z klubem nie tylko niezależnie od tego jak gra, ale i niezależnie od tego w co gra.

Wiele razy pytałem sam siebie, siedząc w autokarze jadącym do jakiegoś Morąga czy innych Kozienic. Jest niedziela, poranek. W Canal+ czekają na mnie najlepsi piłkarze świata, których mogę oglądać na zbliżeniach i powtórkach, zajadając pizzę i popijając przepyszną herbatę. Zamiast tego siedzę w autokarze, w którym spędzę resztę weekendu, po to by zobaczyć – albo i nie, nigdy nie wiadomo, w której minucie meczu uda się wejść do klatki gości – starcie III ligi. II ligi. Zaplecza Ekstraklasy. W warunkach urągających godności, w wykonaniu zawodników, którzy nie mają podejścia do najlepszych na świecie. Przecież to jest tak skrajnie głupie. A jeszcze machanie flagami na tym meczu? Doping? Pirotechnika? Po co to wszystko? Dlaczego?

No ale nie wyobrażam sobie bez tego życia, nie wyobrażam sobie bez tego obcowania z piłką. Bo jeśli faktycznie miałoby się liczyć tylko to, co na boisku, tylko tych 22 ludzi i futbolówka, to jakie argumenty miałbym za oglądaniem polskiej ligi? Element komediowy? Wykupiłbym abonament na ligę hiszpańską i angielską, finito. Chyba wszyscy się zgodzimy – decydując się na kibicowanie polskim klubom, decydując się na śledzenie losów Ekstraklasy, wchodzimy na ścieżkę wojny z logiką i rozumem. To, jak mocno będziemy z logiką i rozumem walczyć, zależy już od prywatnych upodobań. Ale nie widzę różnicy jeśli chodzi o sens podejmowanych działań pomiędzy kibicem Lecha, który przejechał pół Polski obejrzeć mecz i tym, który przejechał do Polski mecz przeżyć. I uznał, że przeżyć go bez flag, opraw i swoich przyzwyczajeń nie może.

Wątpię, by ktoś nas zrozumiał, zresztą ja sam wiem, że nasze zabawy są dziecinne, archaiczne, że świat nam odjechał, że momentami to może być nawet niebezpieczne. Ale to jest nasz kawałek życia, który nas definiuje, który dostarcza nam najpiękniejszych i najbardziej bolesnych chwil, który stanowi element bajkowości w tym nieznośnie pragmatycznym świecie. Możecie nam to zabrać, ale nie dziwcie się, że my chcemy to wszystko utrzymać.

Pewnie jesteśmy nienormalni, a już na pewno jesteśmy niereformowalni. Ale czy na pewno wszyscy, którzy nas krytykują, są tak pragmatyczni, racjonalni i wyważeni na co dzień? Rytuały, gesty, symbole i konwenanse przetrwały wieki, mimo odwiecznych utyskiwań pragmatyków i realistów. Nasze rytuały, gesty, symbole i konwenanse też pewnie jeszcze trochę przetrwają. Nasze, kibolskie. Nasze, kibicowskie. Ekscytowanie się kawałkami materiału nie leży wcale tak daleko od ekscytowania się posuwaniem kulistego przedmiotu po trawie. To my decydujemy, jaką wartość nadamy rzeczom z zasady bezwartościowym. Niezależnie czy będzie to szalik, raca czy nieco większy posrebrzany wazon.

Na pocieszenie tym, którzy są oburzeni: nasz gatunek, ten nadający wartość pirotechnice i flagom, i tak niedługo wyginie. Niestety, kolejny będzie wasz gatunek, na który czyha już e-sport. Spotkamy się na tym samym cmentarzu, z tym samym westchnieniem, że to już nie to samo, co przed laty.

Komentarze

Comments 3 comments

Niestety do “Waszych” rytuałów należy też:
– kradzieże szalików niewinnych kibiców
– napaści na niewinnych kibiców innych drużyn
– strzelanie do niewinnych ludzi z rakietnic
– siłowe zatrzymywanie innych kibiców przed wejściem na stadion.

Faktycznie, taki sam rytuał jak ślub. Rosja ma taki rytuał, że co jakiś czas najeżdża inny kraj. Też chyba nie jest zbyt racjonalny, no ale nie krytykujemy.