Olkiewicz w środę #6 Klasa Kieresia, cenna lekcja

Kamil Kiereś
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Kamil Kiereś

Niestety, nie byłem w gabinecie Veljko Nikitovicia, niestety, nie mam dostępu do systemu Pegasus, dzięki któremu mógłbym podsłuchać, o czym rozmawia przez telefon Kamil Kiereś. Nie potrafię przyłożyć ucha do żadnej futryny w gmachu Górnika Łęczna, być może również dlatego, że Łęczna leży ponad 300 kilometrów od Łodzi i zwyczajnie nie zdążyłbym dojechać ze szklanką pod drzwi gabinetów najważniejszych ludzi w klubie.

Mogę bazować tylko na tym, co przeczytałem – między innymi od Kuby Białka z Weszło oraz Janekx89 z Twittera – oraz na tym, co sam widziałem w wypowiedziach ludzi związanych z Górnikiem. I bazując zwłaszcza na tym ostatnim, na klasie dostrzegalnej w kolejnych rozmowach z udziałem wszystkich ludzi związanych z Łęczną, opieram wniosek: jeśli się rozstawać, to właśnie w taki sposób, właśnie w takim momencie.

Nie ukrywam: początkowe wiadomości o zaplanowanym spotkaniu zarządu Górnika z jego trenerem wywołały we mnie klasyczny ciąg skojarzeń. Klub niezadowolony z wyników, bo też jak być zadowolonym, gdy strata do bezpiecznego miejsca w tabeli zamiast topnieć powoli zaczyna rosnąć. Klub bez jakiejś wiarygodnej recepty na wyjście z kryzysu, a więc klub pod ścianą – skoro nie wiemy co zrobić, to zróbmy cokolwiek. W polskiej rzeczywistości “zrobienie czegokolwiek” to najczęściej zwolnienie trenera i to słynne “liczenie na nowy impuls”, ewentualnie jeszcze bardziej klasyczny “efekt nowej miotły”. Takie działanie – czyli decyzja Górnika Łęczna o zwolnieniu Kamila Kieresia pachniałaby totalnym konfliktem z rzeczywistością. Rzeczywistość jest bowiem bezlitosna, można ją oprzeć na suchych liczbach, z którymi trudno dyskutować. Górnik od początku odstawał od peletonu Ekstraklasy budżetem, jakością składu, którą mniej więcej można oszacować za pomocą oceny wartości poszczególnych ogniw na rynku transferowym, nawet takim banałem jak komfortem przygotowań.

Mieliłem to wielokrotnie, ale naprawdę: gdy niektórzy pucharowicze już domykali swoje kadry, bo za rogiem były pierwsze fazy gry w Europie, Górnik jeszcze biegał po murawie w barażowym meczu, będąc o 90 minut od Ekstraklasy, ale też o 90 minut od pozostania na poziomie I ligi. Przygotowywanie się w tak specyficznych warunkach, w rekordowo krótkim czasie przy jednoczesnym braku pewności, na jaki poziom właściwie szykować kadrę – to wszystko stawiało Górnika w roli murowanej czerwonej latarni ligi. Wszystko ponad serię kompromitacji zakończoną spadkiem, powinno się uznawać za sukces. A więc wynik punktowy po 27 meczach, gdy Górnik wciąż może sie utrzymać, należy uznawać za sukces, również sukces Kamila Kieresia.

Tu zresztą trzeba raz jeszcze podkreślić, gdzie był Górnik, gdy Kamil Kiereś do Łęcznej przyjechał po raz pierwszy. Przejmował zespół, który zakończył rozgrywki na dziewiątym miejscu na trzecim szczeblu rozgrywkowym. Jak bardzo dawno to było? Cóż, awans do I ligi uzyskały wówczas Olimpia Grudziądz (obecnie III-ligowa) oraz GKS Bełchatów (obecnie nieistniejący, szykujący się do reaktywacji od niższych klas po bankructwie). Kiereś w Łęcznej dokonał… Dokonał cudów, po prostu, nie ma tutaj miejsca na jakieś eufemizmy. Wygranie II ligi w pierwszym sezonie jego pracy nie brzmi może jak mistrzostwo świata, dopóki nie zobaczymy, jak wyglądała konkurencja Górnika. Przede wszystkim – z drugiego miejsca, i chciałoby się tutaj dopisać: dopiero z drugiego miejsca, awansował Widzew. Trzeci zakończył rozgrywki GKS Katowice, który miał przecież chwilę wcześniej mocarstwowe ambicje sięgające awansu do Ekstraklasy. Niżej były m.in. obie rzeszowskie drużyny, obie z nowymi, bogatymi sponsorami oraz śmiałymi planami szybkiej promocji do wyższej ligi. Górnik zdobył 63 punkty w 34 meczach, nad Widzewem i GieKSą trzymał cztery punkty przewagi, nad siódmym, pierwszym nie-barażowym miejscem, wypracował 13-punktową przewagę. Już wtedy to nie był jakiś wyjątkowo seksowny futbol – Górnik strzelił ledwie  47 goli, to był dziesiąty wynik w lidze, bardziej bramkostrzelny był nawet spadkowicz, Elana Toruń. Ale solidność defensywna, konsekwencja, zdolność do wygrywania meczów “o 6 punktów” wystarczyły, by ogarnąć pierwszą z dwóch promocji.

O tym jak Górnik awansował do Ekstraklasy wolałbym nie opowiadać szerzej, bo te rany w moim sercu są jeszcze zbyt świeże. Dość napisać, że bardzo długo wydawało się, że Kamil Kiereś może w ogóle wypaść poza baraże. Nastawiony na twardą defensywę i przepychanie meczów kolanem przez moment wyraźnie się zaciął. Górnik długo kręcący się blisko podium, ostatecznie ligę zakończył na 6. miejscu, niemal do końca drżąc o obecność w fazie play-off. Ale w barażach zrobił już dokładnie to, czego nauczył go Kamil Kiereś. Zrobił to, co potrafi najlepiej. 1:1 i wygrana po karnych w Tychach. 1:0 w Łodzi na ŁKS-ie.

Dwa awanse nieco na kredyt, nieco na wyrost, z utarciem nosa mocniejszym, bogatszym i bardziej utytułowanym konkurentom. Najpierw wyprzedzony Widzew i GKS Katowice, potem pozostawione za sobą papierowe potęgi tej klasy rozgrywkowej, Arka, ŁKS, znów Widzew, Miedź Legnica. Gdy ta cała czwórka biła się jesienią na zapleczu Ekstraklasy, Górnik mógł im machać serdecznie z wysokości transmisji Canal+.

Znając tę całą historię i te wszystkie okoliczności – trudno byłoby w jakikolwiek sposób usprawiedliwić zwolnienie Kamila Kieresia przez Górnik Łęczna. Tu jednak dochodzimy do sedna. Jak zgodnie twierdzą i Kiereś, i klub – to właśnie trener podjął decyzję. Pewnie atmosfera wokół niego gęstniała, natomiast ostatecznie werdykt co do dalszej pracy miał zapaść w sypialni trenera Kieresia, gdzie on sam przespał się z problemami i stwierdził, że nie da rady ich samodzielnie rozwiązać.

Im dłużej o tym myślę, tym bardziej widzę jakąś przedziwną… normalność? Nie wiem, czy to jest na pewno dobre słowo, biorąc pod uwagę, że nawet w mocniejszych ligach takie zachowania są mocno niestandardowe. Kamil Kiereś na pożegnalnej konferencji mówił wprost – zrzeknie się pieniędzy, bo nie jest darmozjadem, trochę pocierpi, bo trzeba córce opłacić studia, ale utrzymanie Górnika jest dla niego bardzo ważne, a jego zdaniem – ktoś inny niż on jest w stanie tego dokonać. Kurczę, to tak się da? Trener, który dojeżdża do ściany i stwierdza: panowie, nie ma co czekać, ratujcie co się da z tego pożaru, mnie możecie spokojnie poświęcić? Od razu oczywiście pachnie mi to jakimś drugim dnem, pragnieniem uniknięcia wpisu o spadku w CV, ew. nakręconą robotą już w jakimś odrobinę mocniejszym klubie tej samej ligi. Natomiast na ten moment nie mam podstaw, by po prostu nie uwierzyć w szczere intencje Kieresia – dalej już bym nic nie wymyślił, więc po prostu schodzę z drogi.

Górnik Łęczna imponował tą cierpliwością wobec Kieresia, jakby po raz pierwszy w historii futbolu beniaminek nie zapomniał od razu, kto go wprowadził na poziom elity. Bardzo się bałem, że ktoś to popsuje, że gdy zacznie w oczy zaglądać widmo spadku, znowu odkurzy się jakiegoś dyżurnego strażaka. Stawka, jaką jest utrzymanie, jest zbyt duża, by nie zaryzykować. Szczególnie teraz, gdy Dawid Szulczek w Warcie Poznań udowadnia, że nawet zwolnienie takiego fachowca jak Piotr Tworek, z takimi niezaprzeczalnymi zasługami dla Zielonych, może ostatecznie nie tylko się obronić, ale wręcz opłacić. Wisła zmieniła trenera, Zagłębie, Jagiellonia zmieniły trenera, oczywiście Bruk-Bet też zmienił trenera, a de facto, to nawet dwukrotnie.

Tu naprawdę działa prosta matematyka. Jeśli jest szansa zrobić cokolwiek, i choćby o pół procent zwiększyć swoje szanse na utrzymanie kroplówki telewizyjnej na kolejny sezon – to lepiej to zrobić, niż bezczynnie czekać na spadek. Natomiast obok takich historii jak Szulczek w Warcie mamy też setki historii takich jak choćby Stawowy w ŁKS-ie czy nawet w tym sezonie – szkoleniowcy przynajmniej dwóch klubów, które spadną z ligi mimo wymiany szkoleniowca w którymś momencie sezonu. Idealną sytuacją wydaje się ta, gdy trener chowa dumę do kieszeni, rachunki za prąd przerzuca gdzieś głęboko do szuflady i tak jak Kamil Kiereś mówi:

Coś niedobrego dzieje się z nami od czterech, pięciu tygodni. Stawiam sprawę uczciwie i często do prezesa mówię, że nie lubię być w klubie darmozjadem i sam od siebie oczekuję, że wszystko musi być poparte wynikiem. W meczu z Pogonią oglądaliśmy obraz drużyny, która oddaje walkę o utrzymanie walkowerem. Przegrany sparing z Resovią (0:4 – przyp. red.) też bardzo słabo wyglądał. Ja w tej chwili poczułem ścianę i energię, która się wyczerpała.

Kurczę, to są naprawdę mocne słowa i bardzo mocna decyzja, bo to jest w pewnym sensie uznanie porażki. Żyjemy w świecie pełnym rycerzy z pamiętnego filmu Monty Pythona, który bez rąk i nóg proponuje: “uznajmy wynik naszej walki jako remis”. Dopóki jesteś w stanie udawać przed wszystkimi, że jeszcze nie przegrałeś, że wcale nie poniosłeś klęski – to jesteś w stanie udawać to również przed samym sobą. Z zachowania Kamila Kieresia zupełnie nieoczekiwanie można wyciągnąć jakieś wnioski życiowe. Kiedy ostatni raz mieliśmy na tyle jaj i odwagi, by otwarcie przyznać: jestem na to za słaby. Nie potrafię tego zrobić. To mnie przerasta.

Nie chcę zabrzmieć jak rasowy boomer-dziaders, który narzeka na wymuskany świat Instagrama i retuszowanych fotek, ale naprawdę – chyba nigdy w historii nie było tak trudno przyznać się do słabości, do własnych błędów czy wad. Wyobrażam sobie Kamila Kieresia, który trwa do końca sezonu, spada z ligi, dostaje propozycję odbudowy zespołu na zapleczu. Bez trudu wyobrażam też sobie, że zostaje zwolniony, bo zarząd, jak już wspomniałem, “pragnie dać drużynie nowy impuls”. Ale do tej pory nie wyobrażałem sobie, że Kamil Kiereś czy którykolwiek z ligowych trenerów będzie tak boleśnie szczery, rozpali tak mocne ognisko pod własnym ego.

Ostatnio wiele razy rozmawiałem o tym z żoną, psychologiem, który dobrze zna świat sportu i z młodymi sportowcami sporo pracuje. Programowanie na zwyciężanie, programowanie na wieczną pogoń wyłącznie za sukcesami ma pewnie zbawienny wpływ na rozwój sportowy. Natomiast w życiu, które składa się przede wszystkim z porażek, klęsk, rozczarowań i mozolnych prób wyjścia z kryzysu, może stanowić przeszkodę. Nauki upadania i związanej z nią nauki wstawania nikt nie ujmuje ani w programach szkolnego nauczania, ani w modelach gry poszczególnych akademii. Jesteśmy skazani, by uczyć się jej samodzielnie, sprawdzając kształt własnych siniaków.

Kiereś pokazał nam swoje siniaki, pokazał, że to żaden wstyd: być za słabym. Wierzę, że wróci szybko i wróci w takim stylu, w jakim wywalczył z Górnikiem dwa kolejne awanse. Bo na to zasługuje jako niezły trener z porządnym warsztatem i pomysłami taktycznymi, ale też jako człowiek. Udowodnił to w pełni.

***

A tu utwór traktujący z grubsza o tym samym.

Pjus 31 marca kończyłby 40 lat, niestety… No właśnie. Czasem pisze się “przegrał walkę z chorobą”, ale jak nazwać porażką prawie dwie dekady mężnego boksowania się z o wiele silniejszym rywalem? Poza tym, jak to ujął Norm MacDonald, komik, który zmarł na białaczkę – gdy umierasz, twój rak umiera razem z tobą, to chyba remis?

Pjus, mam nadzieję, że uczysz ich tam na górze tak, jak uczyłeś nas tutaj.

Komentarze

Na temat “Olkiewicz w środę #6 Klasa Kieresia, cenna lekcja