Futbol na Wyspach Owczych 25 lat temu? “To była totalna amatorka” [WYWIAD]

Krzysztof Popczyński 25 lat temu wyjechał na Wyspy Owcze. Choć szybko chciał stamtąd wracać, to spędził tam 9 lat, które zwieńczył m.in. dwoma mistrzostwami. Jak wyglądał futbol w kraju Farerów w latach 90.? Jak łączył role piłkarza i trenera? I dlaczego pojawił się w ogóle temat wyjazdu w tak odległe miejsce?

Krzysztof Popczyński
Obserwuj nas w
fot. archiwum prywatne Na zdjęciu: Krzysztof Popczyński
  • W 1998 roku Krzysztof Popczyński zdecydował się na wyjazd na Wyspy Owcze. Dwa lata później świętował pierwsze z dwóch mistrzostw kraju.
  • – Pierwsze półtora roku upłynęło na wprowadzaniu nowych rzeczy, głównie pod kątem techniki i taktyki, bo z tym były duże problemy – mówi w rozmowie z Goal.pl Krzysztof Popczyński.
  • Krzysztof Popczyński najlepsze lata kariery spędził w Hutniku Kraków, gdzie grał m.in. z Tomaszem Hajtą, Kazimierzem Węgrzynem czy Mirosławem Waligórą.
  • Obecnie Popczyński mieszka w Danii, gdzie przez lata pracował jako trener piłkarski.

Praca u podstaw

Rok 1998. W Polsce niewiele wtedy wiedziano o Wyspach Owczych, a Pan zdecydował się tam mieszkać i grać w piłkę. Jak to się stało, że trafił Pan do kraju Farerów?

To był przypadek. Byłem piłkarzem duńskiego Esbjerg. Razem ze mną w ataku grał reprezentant Wysp Owczych. Zapytał mnie, czy byłbym zainteresowany pracą w miejscowości, w której się wychował. Tamtejszy klub szukał wtedy trenera. Dwa lata wcześniej, w 1996 roku, w Grecji odniosłem ciężką kontuzję. Gdy leczyłem się, zrobiłem sobie podstawowe uprawnienia trenerskie. Potem otrzymałem wspomnianą propozycję wyjazdu na Wyspy Owcze. Pomyślałem, że może czas zająć się pracą szkoleniową, że trzeba powoli kończyć z zawodową grą w piłkę. Zaryzykowałem. Przyjąłem posadę grającego trenera i spędziłem tam 9 lat.

Wyobrażam sobie, że początki były niełatwe?

Po 2-3 miesiącach chciałem stamtąd wracać, bo w końcówce lat 90. futbol na Wyspach Owczych to była totalna amatorka. Ale w klubie prosili mnie, żebym został. Obiecywali, że będę mógł poukładać to sobie po swojemu. Powoli zacząłem wpajać chłopakom, jak wygląda profesjonalna piłka nożna. Pierwsze półtora roku upłynęło na wprowadzaniu nowych rzeczy, głównie pod kątem techniki i taktyki, bo z tym były duże problemy. Mieli za to świetne zdrowie i ogromne zaangażowanie. Praca przyniosła efekt, bo w 2000 roku zdobyliśmy mistrzostwo.

Co drugi dzień padał deszcz

Pogoda nie doskwierała? Wyspy Owcze to bardzo wietrzne miejsce…

Ja akurat trafiłem tam w sierpniu, więc pogoda była wtedy dobra. Ale im sezon bardziej zbliżał się do końca, tym dzień stawał się coraz krótszy. Musieliśmy zatem coraz wcześniej zaczynać treningi, by zdążyć przed zmrokiem. Mocno wiało, co drugi dzień padał deszcz. Ciężko mi było się zaaklimatyzować, ale klub stworzył mi możliwie najlepsze warunki.

A kwestia języka?

W 1994 roku wyjechałem do Szwecji grać w piłkę. Umiałem wtedy mówić jedynie po rosyjsku, bo tego języka uczyło się w szkole. Zresztą to były inne czasy. Niewielu ludzi zawracało sobie głowę językami obcymi. Gdy trafiłem dwa lata później do Grecji, zrozumiałem, że koniecznie trzeba się uczyć angielskiego. Kupiłem sobie słowniki, jakieś podręczniki i próbowałem sam się czegoś nauczyć. Byłem w tym wytrwały, bo w Danii już się trochę dogadywałem, a na Wyspach Owczych potrafiłem nieźle się porozumiewać. Nie unikałem kontaktów, rozmawiałem z zawodnikami, z sąsiadami.

Nie tylko futbol

Polscy piłkarze, którzy grali na Wyspach Owczych, wspominali, że musieli łączyć grę w piłkę z pracą zawodową. Czy w Pana przypadku było podobnie?

Jeśli chodzi o finanse, to praca trenera i piłkarza wystarczyłaby mi. Ale po półtora roku stwierdziłem, że jeszcze gdzieś się zatrudnię. Treningi były wieczorami, bo w dzień wszyscy piłkarze pracowali lub byli w szkole. W międzyczasie zdołałem zwiedzić całe Wyspy Owcze. Co więc miałem robić w oczekiwaniu na trening? Pracowałem w przetwórniach rybnych, trochę w budowlance.

Vagur to maleńkie miasteczko. Wcześniej mieszkał Pan w Krakowie. Wyobrażam sobie, że musiał Pan całkiem zmienić swoje życie.

Jak wspomniałem, na początku był dramat. Ale na Wyspach Owczych spotkała mnie ogromna życzliwość. Nie tylko w klubie. Sąsiedzi przychodzili i pytali, jak się czuje, czy wszystko w porządku. Przynosili mi ryby, krewetki, piliśmy razem kawę. Nigdzie nie spotkałem tak życzliwych ludzi jak tam.

Polacy na Wyspach Owczych

W 1999 roku na Wyspy Owcze przyjechał kolejny polski piłkarz Tomasz Przybylski. Trzymaliście się tam razem?

Początkowo nie, bo on grał w klubie z innej wyspy. Poznaliśmy się, gdy graliśmy przeciwko sobie. W tym samym klubie co on był także Robert Cieślewicz. Później mieliśmy bliższy kontakt. Ja zresztą potem przeniosłem się na tą wyspę, gdzie mieszkali Tomek i Robert.

Pomagał Pan znaleźć zatrudnienie polskim piłkarzom na Wyspach Owczych?

W roku, w którym sięgnęliśmy po mistrzostwo, ściągnąłem do Vagur Roberta Cieślewicza, grającego wcześniej w Fuglafjørður. Potem przyszedł do nas Marek Wierzbicki. Pomogłem w transferze na Wyspy Owcze Zdzisławowi Janikowi, z którym kiedyś występowałem w Garbarni. Do mojej drużyny dołączyli także Marek Węgiel, były zawodnik Cracovii, oraz Jacek Przybylski, brat Tomka. To nie byli zawodnicy z przypadku. Każdy z nich coś osiągnął w polskiej piłce. Na przykład Zdzisław Janik grał nawet w reprezentacji, Jacek Przybylski bronił w Lechu, Robert Cieślewicz występował w Stilonie.

Polacy uczyli Farerów

Był Pan grającym trenerem. Wiem, że wtedy było to bardziej popularne, bo nawet w profesjonalnych klubach zdarzała się taka sytuacja (np. Gianluca Vialli w Chelsea). Jak się łączy te dwie funkcje? To chyba nie jest takie proste, bo trzeba wtedy samemu siebie oceniać.

Przez kilka lat swoim poziomem górowałem nad resztą zespołu, dlatego dość łatwo było pogodzić te dwie role. Zawodnicy sami chcieli, żebym grał. W 2000 roku, gdy zdobyliśmy mistrzostwo, zostałem wybrany nie tylko najlepszym trenerem, ale i najlepszym piłkarzem, do tego zająłem drugie miejsce w klasyfikacji strzelców. Potem przeniosłem się do GI Gota. Tam grałem coraz mniej. Często było tak, że grałem tylko jedną połowę, albo wchodziłem na końcówki. Poświęcałem coraz więcej czasu na analizy przedmeczowe i pomeczowe, niż na zajmowanie się swoją grą.

A zdrowie? Był Pan po ciężkiej kontuzji, a Farerzy potrafią grać twardo. Nie miał Pan obaw, że jakiś ostry faul może pogłębić jeszcze te problemy zdrowotne?

Miałem już 30 lat i spore doświadczenie. Wiedziałem jak radzić sobie z zawodnikami słabymi technicznie, którzy bazują na sile i wybieganiu. Uciekałem od gry kontaktowej, starałem się zagrywać z pierwszej piłki. Na Wyspach Owczych nie miałem ani jednej poważnej kontuzji. Dopiero po latach wyszły problemy z kolanami, które są efektem meczów na sztucznej, twardej nawierzchni.

9 lat na Wyspach Owczych to sporo. Jak ta liga się zmieniała przez ten czas?

Piłka na Wyspach Owczych powoli się rozwijała. Dużo w tym zasługi obcokrajowców. Byli tam Polacy, Duńczycy, Serbowie, Rumuni, Chorwaci, swego czasu przyjeżdżali też Rosjanie. Farerzy uczyli się od nas i coraz bardziej profesjonalnie podchodzili do gry w piłkę. Zwiększyła się częstotliwość treningów, więcej czasu poświęcano na zagadnienia taktyczne. Korzystali z naszej wiedzy, ale i sami też bardzo się przykładali.

Żar z nieba na Białorusi

Gra na Wyspach Owczych dała Panu także możliwość gry w europejskich pucharach. Słynne mecze Hutnika z Monaco Pana ominęły…

Tak, nie zagrałem z Hutnikiem w pucharach, bo byłem wtedy na wypożyczeniu w Grecji. Gdy pracowałem w Vagur, miałem okazję poprowadzić zespół w eliminacjach do Champions League w dwumeczu z białoruską Sławiją Mozyrz. Pamiętam, że na Białorusi przegraliśmy 0:5, a na naszą dyspozycję wpłynęła wtedy pogoda. Żar lał się z nieba, 40 stopni Celsjusza. Dla ludzi z Wysp Owczych, gdzie temperatura latem nie przekracza 15 stopni Celsjusza, to był szok. Dodam jeszcze, że spotkanie odbywało się w środku dnia. W rewanżu u siebie mierzyliśmy się jak równy z równym. Padł wynik 0:0, a na Wyspach odebrano to za duży sukces, bo był to pierwszy punkt zdobyty przez farerski zespół w eliminacjach Ligi Mistrzów.

Miał Pan okazję zagrać też przeciw Dacii Kiszyniów. Mołdawia 20 lat temu to musiało być ciekawe miejsce…

Tak, pamiętam ludzi żebrzących na ulicach. Ale już hotel, w którym mieszkaliśmy, był bardzo luksusowy. Marmury, klimatyzacja. Trochę baliśmy się wyjść na ulicę, poza tym było bardzo gorąco, więc to też nie zachęcało do wycieczek. Nasz przedmeczowy trening odbył się na jakimś boisku, na którym były kretowiska. Wtedy nie obowiązywała zasada, że zespół gości może odbyć trening na płycie głównej.

Powroty do Polski

W Pana CV jest także epizod w Skawince Skawina. Trafił Pan tam w międzyczasie swoich występów na Wyspach Owczych.

Sezon na Wyspach kończył się w październiku. A w Polsce wtedy liga jeszcze grała. Wróciłem na zimę do kraju i chciałem być cały czas w ruchu. Mogłem iść do Borku Kraków, ale mieszkałem wówczas bliżej Skawiny. Mój przyjaciel śp. Marian Stolczyk namówił mnie, żebym pograł w Skawince. Zgodziłem się. W listopadzie kończyła się runda w Polsce, w grudniu odpoczywałem, a w połowie stycznia wracałem na Wyspy Owcze.

Każdej zimy opuszczał Pan Wyspy Owcze?

Tylko raz zostałem na święta na Wyspach. Zawsze chętnie wracałem do Polski. Zawsze było kogo odwiedzić: rodziców, teściów, brata, przyjaciół…

Widział Pan grindadrap [masowe polowania na grindwale długopłetwe. Mieszkańcy zabijają wówczas dla mięsa i tłuszczu kilkaset tych waleni]? Wielu ludzi kojarzy Wyspy Owcze właśnie z tym krwawym i bardzo kontrowersyjnym wydarzeniem.

Widziałem, ale zdecydowanie nie popieram. Swoim dzieciom nie pozwalałem tego oglądać. Dla Farerów jest to coś normalnego, podtrzymywanie tradycji…

Od Borka do Hutnika

Może porozmawiajmy o tym, jak zaczęła się Pana przygoda z piłką. Już jako dzieciak marzył Pan o karierze piłkarza?

Miałem piłkarskich idoli. Chodziłem na mecze Wisły, Cracovii, Garbarni, ale mi było dobrze grać w Borku. Miałem tam przyjaciół, grał tam mój ojciec. Do Białej Gwiazdy koniecznie chciał mnie ściągnąć Lucjan Franczak. Ja jednak nie paliłem się do tego. Dopiero jak skończyłem 17 lat to ktoś – nie pamiętam kto – namówił mnie, bym poszedł do Cracovii. Pojechałem na obóz z Pasami. Podobało się profesjonalne podejście w tym klubie. Ostatecznie jednak trafiłem do Garbarni, bo byli konkretniejsi i przekonali moich rodziców. Cracovia i Garbarnia występowały wtedy na tym samym poziomie, więc tak naprawdę było mi obojętne, gdzie pójdę.

Szczyt Pana kariery to występy w pierwszoligowym Hutniku Kraków.

Zostałem królem strzelców III ligi w barwach Garbarni. Po tym sukcesie rozpocząłem przygotowanie do kolejnego sezonu. Zgłosiła się po mnie Wisła i dogadałem się z nimi. Miałem jechać na obóz przygotowawczy, ale tuż przed sezonem Biała Gwiazda dogadała się z Hutnikiem w sprawie transferu Mateusza Jelonka. W zamian Wisła oddała mnie do Hutnika. Nie żałuję, że tak wyszło. Na Suchych Stawach była kapitalna ekipa: Marek Koźmiński, Krzysiek Bukalski, Tomasz Hajto, Mirek Waligóra, Kazio Węgrzyn.

Wspinaczki na Giewont

Przyjaźnie z tamtych lat zostały?

Oczywiście. Cały czas jestem w kontakcie z Jurkiem Kowalikiem, Mirkiem Waligórą, Krzysiem Bukalskim, Markiem Koźmińskim czy Kazkiem Węgrzynem. Jak tylko możemy, to się spotykamy. Jeszcze jak razem graliśmy, to mieszkaliśmy obok siebie. Piłkarze, ręczni, koszykarze – wszyscy w jednym bloku. Wiele rzeczy można byłoby powiedzieć o tamtych czasach, ale te historie wolałbym zostawić dla siebie. Mogę jedynie wspomnieć o wspinaczkach na Giewont w zimie podczas obozów przygotowawczych. Niektórzy chowali się za drzewami. Jednemu się chciało biegać, innemu nie. A trener nie mógł tego sprawdzić, bo nie biegał z nami.  

Pierwszy Pana zagraniczny transfer to przejście do szwedzkiej Kiruny w 1994 roku.

Spędziłem tam jeden sezon. Byłem najlepszym strzelcem, ale spadliśmy do II ligi. W takiej sytuacji klub nie chciał lub nawet nie mógł zatrudniać obcokrajowców. Dlatego wróciłem do Hutnika. Ale wyjazd do Szwecji to naprawdę ciekawe doświadczenie. Warto było spróbować czegoś nowego.

Kontrakt i kontuzja

A potem był kolejny zagraniczny wyjazd. Tym razem do Panioniosu.

W transferze pomógł mi Janusz Kowalik, który wtedy był moim menedżerem. Dzięki niemu później trafiłem także do Danii. Zanim poszedłem do Panioniosu, pojechałem także na testy do Izraela, ale tam się nie dogadaliśmy.

Duża była różnica poziomów między 1. ligą w Polsce, a 1. ligą w Grecji?

Dominowały tam Panathinaikos i Olympiakos. Miały pieniądze na dobrych piłkarzy. Zresztą w tamtym czasie w Grecji grali Krzysztof Warzycha, Józef Wandzik czy Andrzej Juskowiak, którego miałem okazję poznać w Atenach. Uważam jednak, że nasz Hutnik bez problemu poradziłby sobie w lidze greckiej. Polska liga w tamtym czasie była mocniejsza.

Niestety, Pana pobyt w Grecji naznaczony był ciężką kontuzją.

To był najgorszy okres w mojej karierze. Rano miałem spotkanie z prezesem Panioniosu. Podpisałem kontrakt, a potem trening. Zaczęliśmy grać „w dziadka”. Wtedy zerwałem mięsień dwugłowy. Leczyłem się przez 2 miesiące, ale nie przynosiło to spodziewanego efektu. Grałem na środkach przeciwbólowych, na blokadach, bo klub płacił i wymagał. W ten sposób udało mi się tam uzbierać 11 czy 12 spotkań, m. in. przeciw Olympiakosowi, AEK-owi czy PAOK-owi. Nie byłem jednak zdrowy, nie czułem się dobrze.

Po przygodzie w Grecji wróciłem najpierw do Borka, gdzie mogłem trenować i powoli dochodzić do zdrowia. Przeszedłem operację, ale niestety poddałem się jej za późno. Mięsień źle się zrósł. Do dziś zresztą na mięśniu dwugłowym mam taką gulę.

W jednym z wywiadów wspominał Pan, że rozstał się Pan z Hutnikiem w niemiłych okolicznościach.

Ale wracając do pytania. Hutnik dobrze na mnie zarobił, wypożyczając mnie do Szwecji, Grecji i Danii. Ale jak wróciłem z Aten, to powiedzieli mi, że skoro tam złapałem kontuzje, to niech Grecy mnie wyleczą. Dlatego najpierw poszedłem do Borka. Marek Koźmiński polecił mi dobrego lekarza. Na własny koszt leczyłem ten uraz. A co gorsza, jak już wyjechałem na Wyspy Owcze, to Hutnik odezwał się do mnie, że pasowałoby coś zapłacić za moją kartę zawodniczą. Powiedziałem im wtedy, że gdy potrzebowałem pomocy, to odwróciliście się do mnie plecami, a teraz jeszcze chcecie pieniędzy od kaleki. Niemiło się rozstaliśmy, a zwłaszcza z dyrektorem Stanisławem Łachem.

“Polacy są zmanierowani”

Teraz mieszka Pan w Danii. Nie żal było opuszczać Wysp Owczych?

W końcowej fazie mojego pobytu na Wyspach Owczych już nie grałem, zajmowałem się tylko prowadzeniem drużyny. Zdobyłem tam wszystko i jako szkoleniowiec już bym się rozwinął. Trafiła się okazja pracy w II lidze duńskiej, w Aarhus Fremad. Skorzystałem i nie żałuję.

To już był chyba poziom profesjonalny?

No właśnie nie do końca. Niektóre kluby drugoligowe są zawodowe, ale większość jest amatorska. Zawodnicy pracują i uczą się, a trenują popołudniami. Kontrakty nie są duże. Ja też w Danii musiałem iść do pracy, bo nie utrzymałbym się z tego, co zarobiłem w klubie, a życie tam jest bardzo drogie. Pracowałem jako kierowca albo w pakowałem towary w magazynie sklepu internetowego.

W polskiej II lidze da się tyle zarobić, że nie trzeba już nigdzie więcej pracować.

Jestem Polakiem, ale zawsze mówię, że Polacy są zmanierowani. Polskim zawodnikom brakuje miłości do piłki. Jest tak, że „jak nie dostanę pieniędzy, to nie zagram”. W Skandynawii zawodnicy grają, bo to kochają i nie myślą w pierwszej kolejności o pieniądzach. Jeśli coś za to dostaną, to tylko dla nich na plus.

W Aarhus Fremad pracował Pan 5 lat. Czy w tym czasie prowadził Pan jakiegoś zawodnika, który potem trafił do duńskiej ekstraklasy?

Tak, przez 2 sezony bronił u mnie Thomas Nørgaard, który później trafił do Superligi, do Silkeborgu. Z kolei Nicolas Gotfredsen poszedł do Aalborg BK, a Ruben Nygaard potem został zawodnikiem Hobro.

Zadra

Czym teraz Pan się zajmuje?

Ostatnio pracowałem w Thisted, w II lidze. Niestety, była to krótka przygoda, bo trwała zaledwie 3 miesiące. Rozstaliśmy z powodu niezadowalających wyników. Byliśmy w środku tabeli, a włodarze klubu chcieli być w czołówce. Rozstaliśmy się w niezbyt miłych okolicznościach, bo zwolnili mnie tuż przed meczem ćwierćfinału Pucharu Danii przeciw FC Kopenhaga. Straszna zadra mi została. Teraz potrzebuje trochę dystansu. Do południa pracuję, potem mogę poświęcić się rodzinie. Obserwuje postępy mojego syna i córki w piłce ręcznej.

Dzieci wolą piłkę ręczną?

Dania to topowa reprezentacja w piłce ręcznej. Mieszkamy w Voel, skąd pochodzi drużyna kobiet występująca w najwyższej lidze duńskiej. Obok, w Silkeborgu, jest zespół z męskiej ekstraklasy. Poziom jest bardzo wysoki. Miło jest spędzać czas z rodziną w hali i obserwować, jak się dzieci rozwijają. Syn radzi sobie bardzo dobrze, bo grał ostatnio w mistrzostwach Danii w swojej kategorii wiekowej U-14, natomiast córka dopiero zaczyna. Jestem więc bliżej piłki ręcznej niż nożnej. Ale oczywiście wiem, co się dzieje w futbolu. Oglądam mecze Ekstraklasy, europejskie puchary, śledzę też wyniki swoich byłych ekip.

Komentarze