Chłód, deszcz, raj i tytuły mistrzowskie. Jak Polacy zawojowali ligi nieoczywiste

Michał Przybylski
Obserwuj nas w
Archiwum prywatne Na zdjęciu: Michał Przybylski

Michał codziennie wstaje do pracy. Z piłki by się utrzymał, ale w czasie wolnym padłby z nudów. Zaraz odwiedzi znajome sklepy, pogada z ich właścicielami, sprzeda im piwo i oranżadę. Ale najpierw włączy radio, posłucha jakichś nordyckich kawałków. Jeszcze kawa z rana, nie za szybka, bo kultura kraju, w którym żyje, wymaga braku pośpiechu. Adrian nie musi pracować, treningi i mecze co weekend przynoszą wystarczająco dużo pieniędzy. Poza tym ktoś musi opiekować się czteroletnim synkiem zanim po południu podzielą się tym z dziewczyną. Co łączy Michała i Adriana? Prawie całe życie spędzili poza Polską. Aha, jeszcze jedno. Są piłkarzami mistrzów swoich krajów.

Jedziemy!

Rok 1999. Tomasz Przybylski odbiera telefon. – Naprawdę? – oczy paradoksalnie zdradzają większe zaskoczenie, niż głos. Właśnie otrzymał propozycję gry na Wyspach Owczych. Ponoć przy okazji będzie można się zaczepić w miejscowej stoczni, robią chyba łodzie i wysyłają je na Grenlandię. Nie brzmi to standardowo. Zwłaszcza, że życie ma raczej ułożone. W chwili gdy rozmawia, za ścianą uwagi domaga się dwuletni Michał.

Ale co ma do stracenia? Piłki nie szkoda, po co mu kolejny sezon w III-ligowej Flocie Świnoujście? Zresztą na tych jakichś wyspach też będzie mógł kopać. Pieniądzeteż się zgodzą. Wyjedzie na rok-dwa lata, wróci do Polski z wypchanym portfelem, wszystkim będzie się żyło łatwiej. Ale jeszcze nie wiedział, że zostanie tam do dziś i to nie on wróci do rodziny, a rodzinę sprowadzi do siebie.

Michał Przybylski z ojcem Tomaszem (fot. archiwum prywatne)

Życie nie potoczyło się jednak idealnie. Drogi rodziców Michała rozeszły się już na obczyźnie. Mama wróciła do Polski, tata kupił na Wyspach dom. Michał wybrał pozostanie w nowym kraju. No, nie takim nowym. Tutaj chodził do szkoły, poznał język, spędzał czas z kolegami. I jak tata zaczął grać w piłkę. Na tyle mocno przesiąkł farerstwem, że zaczęła się o niego upominać drużyna narodowa.

Michał opowiada: – Byłem powołany do młodzieżowych reprezentacji Wysp Owczych, choć nikt wtedy nie wiedział, że nie mam papierów. To się wiąże z ciekawą historią. W kraju wszyscy znali mojego tatę, ale nikt nie znał mojej mamy, bo byli już długie lata po rozwodzie. Ona ponad 10 lat temu wróciła do Polski. Gdy zacząłem wchodzić do piłki, każdy myślał, że jestem synem mojego ojca i jego partnerki z Wysp. Że mam obywatelstwo. Dopiero po powołaniu dowiedzieli się, że mam tylko polski paszport. Ale federacja naciskała na mnie, bo ich kadra juniorów miała grać eliminacje mistrzostw świata. Próbowaliśmy podziałać w tym temacie, ale odbiłem się od ściany. Usłyszałem, że dopóki nie skończę 18 lat, nawet nie spojrzą na mój wniosek. Teraz staram się ponownie o paszport.

Problem w tym, że wszystko idzie przez Danię. Papiery Michała są gdzieś pomiędzy wnioskami imigrantów, których w Danii nie brakuje. Gdyby wszystko szło przez Wyspy, obywatelstwo dostałby od razu, w końcu mieszka tam 20 lat. – Bardzo mi zależy, chcę grać w reprezentacji Wysp Owczych. To zawsze ciągnie w górę. Muszę czekać, ponoć może to trwać nawet dwa lata.

Z Wysp Owczych do Liverpoolu i Man City

– Bracia! – spróbujcie rzucić na Wyspach Owczych nazwiskiem “Cieślewicz” i niemal na pewno usłyszycie taką odpowiedź. Cieślewiczowie też wyjechali przed laty całą rodziną i zostali na dłużej. Tata również grał w piłkę, a wraz z mamą pracował w fabryce ryb. Łukasz, starszy syn, jest prawdziwą legendą farerskiej piłki. Przez pewien czas był w Danii, ale teraz ma już dzieci, wyrobione nazwisko i zapuszczone na Wyspach korzenie. Adrian swoich sił spróbował dalej.

“Jak coś to jestem już dostępny” – otrzymuję wiadomość od Adriana na kilkadziesiąt minut przed umówioną rozmową. Czas ma istotne znaczenie, bo rytm dnia wyznacza czteroletni synek. W czasie naszego spotkania raz próbuje mu wejść na kolana, innym razem musimy na chwilę przerwać, bo go woła do zabawek. Wiadomo, jak to dzieci. Dzięki temu, że tata gra w piłkę, mogą spędzać ze sobą mnóstwo czasu. Liga walijska nie wymaga przestawiania priorytetów.

Nawet, jeśli jesteś jednym z najmocniej rozpoznawalnych piłkarzy w tych rozgrywkach i wielokrotnym mistrzem kraju. Adrian opowiada swoją historię: – Gdy wyjeżdżałem na Wyspy Owcze, miałem siedem lat. Mieszkałem tam przez kolejnych dziewięć. Z reprezentacją Wysp Owczych U-15 pojechałem na turniej towarzyski w Szkocji. Tak się złożyło, że dostałem tam nagrodę dla najlepszego zawodnika turnieju i przyszło kilka ofert na testy. Na czele z Liverpoolem, Manchesterem City i Abredeen. Wybrałem Liverpool, spędziłem tam dwa tygodnie, po czym zaprosili mnie następne dwa. Równolegle City cały czas podtrzymywało swoją propozycję, chciałem spróbować czegoś innego, więc wybrałem Manchester. Po dwóch tygodniach testów zaproponowano mi kontrakt na dwa lata i go podpisałem. W City skończyłem 18 lat akurat w momencie, gdy w klubie pojawiły się wielkie pieniądze. Musiałem się ewakuować, właściciele wyrzucili zresztą prawie wszystkich młodych. Z klubem rozstało się wtedy 17 piłkarzy. Miałem oferty z Bradford City i Motherwell w Szkocji, ale niestety zwolnili obu trenerów w tym samym czasie i temat upadł. Zadzwoniło Wrexham. Przyjechałem z tatą, warunki były bardzo dobre, mimo że to V liga angielska. Podpisałem dwuletni kontrakt, ale spędziłem tam pięć lat.

Aż w 2014 roku trafił do The New Saints, etatowego mistrza Walii.

Adrian Cieślewicz (fot. archiwum prywatne)

Mistrz chciał Polaka

Piłkarzem mistrza kraju, choć w tym wypadku Wysp Owczych, jest teraz Michał. Kontrakt podpisał niemal równo miesiąc temu.

– Grałem w B36, które z HB dzieli to samo boisko. Mieliśmy tylko oddzielne budynki klubowe. Generalnie chciałem całkiem opuścić Wyspy Owcze, by sprawdzić się na lepszym poziomie. Stąd piłkarze najczęściej wyjeżdżają do Danii albo Norwegii. Widziałem się w tym drugim kraju. Kultura i klimat są podobne, wydawało się to najłatwiejszym kierunkiem. Mój najlepszy kolega podpisał z takim klubem. Nawet rozmawialiśmy ostatnio i powiedział, że też by mnie tam widział. Pojawiło się wielu agentów, którzy mogli mi w tym pomóc. Przez koronawirusa nie udało się jednak załatwić żadnych testów poza krajem, więc skoro zgłosiła się też najlepsza drużyna w lidze, zdecydowałem się na transfer. To jedyny klub, w którym są profesjonalni trenerzy. Jako jedyni ściągnęli trzech szkoleniowców z Danii, którzy pracowali w tamtejszej ekstraklasie. Zajmowali się tylko piłką. Na Wyspach trenerzy mają papiery, ale równolegle pracują w zupełnie innym zawodzie. To mnie przekonało, do tego HB bardzo naciskało. Poza tym w B36 zmienił się trener i nie czułem za bardzo tego, co chciał tam robić. Wolałem zejść z pieniędzy, bo B36 płaciło lepiej, żeby mieć profesjonalne otoczenie – mówi.

Michał Przybylski (fot. archiwum prywatne)

Pieniądze zresztą nie są problemem. Zagraniczni piłkarze i najlepsi ligowcy mogą spokojnie wyżyć z piłki, ale wszyscy pracują, bo na Wyspach… nie ma co robić. Michał pracuje jako przedstawiciel handlowy w firmie produkującej piwo i oranżady. On jest miejscowy. Obcokrajowcy raczej unikają pełnych etatów, dorabiają dwie-trzy godziny dziennie.

Michał jest Farerem pełną gębą. W swoich social mediach pisze po farersku, żyje w rytmie miejscowych. Bezstresowo – jak podkreśla kilka razy w czasie rozmowy. I wyjaśnia, co to znaczy w praktyce. – Obcokrajowców może zaskoczyć styl życia. Na Wyspach chwalą Polaków, którzy przyjeżdżają do pracy. Uchodzimy za bardzo pracowitych, podczas gdy tu podejście do obowiązków jest bezstresowe. Jeśli ktoś się spóźni pół godziny do pracy, dostaje prośbę, by postarał się nie spóźnić następnego dnia. A jeśli i tak się spóźni, znów słyszy to samo: postaraj się być jutro trochę wcześniej. W czasie pracy jest dużo przerw na kawę. Jeśli projekt się spóźni miesiąc-dwa, to nie ma problemu. Opóźnienie zakończenia jakiejś budowy jest czymś normalnym. Farerzy wszystko robią w wolnym tempie. Dla przyjeżdżających tu Polaków, którzy przywykli do innego stylu pracy, może to być lekkim szokiem.

Z Polakami, poza Łukaszem Cieślewiczem, nie szuka wspólnego języka. – Wielu przyjeżdża na trzy-sześć miesięcy i szybko wyjeżdżają. Osobiście z nimi nie trzymam. Nie mam potrzeby łapać kontaktu z osobami, których za chwilę tu nie będzie.

Tylko tych kibiców szkoda

Michał dopiero pozna smak wygrywania ligi. Adrian, po wyjeździe z Wysp, okazję do świętowania ma dość często. Choć teraz brakuje kibiców i to wcale nie tylko przez pandemię. Właściciel The New Saints jakiś czas temu przeniósł klub z Walii do Anglii. Niedaleko. Gdyby ktoś się uparł, na jego mecze na nowym stadionie dojedzie rowerem. Ale musi przekroczyć granicę. Walijczyk ma swój honor i nie będzie kibicował drużynie z Anglii. – Gdy obecny właściciel kupował klub, na nasze mecze regularnie przychodziło po dwa tysiące fanów – wspomina Adrian. Gdy się przenieśliśmy, nie poszli za klubem. Prezes jest milionerem, ale z kibicami dobrze nie żyje. Finanse w klubie są bardzo dobre. Tylko tych fanów brakuje. Wygraliśmy ligę siedem razy z rzędu, szkoda, że nie możemy świętować wszyscy razem. A bywało fajnie, trwało to nawet dwa-trzy dni…

Adrian Cieślewicz (fot. archiwum prywatne)

I opowiada dalej: – W przeszłości ciągnęło mnie trochę do Wysp Owczych. Było mi tam dobrze. Po miesiącu-dwóch w Manchesterze City dzwoniłem do rodziców, że chcę wracać. Styl angielski jednak jest trochę inny, nie przywykłem. Ale później poznałem kilku kolegów, strzeliłem jakieś bramki, po sześciu miesiącach nie chciałem się już ruszać. Ustatkowałem się w Anglii, mieszkam wciąż we Wrexham, bo to 15 minut jazdy od klubu.

Adrian ma wyraźnie angielski akcent, sam podkreśla, że polski stał się dla niego językiem drugiego wyboru. Dziewczyna jest Walijką, w klubie każdy mówi tylko po angielsku. – Złożyłem papiery na stały pobyt. Anglia to mój kraj, tyle lat tu już jestem. Do Polski zawsze staramy się przyjechać na wakacje. Wiadomo, rodzice chcą wnuka zobaczyć.

Raj na ziemi. Ale pada i jest nudno

Musielibyście to zobaczyć. Gdy zaświeci słońce, Wyspy Owcze stają się najpiękniejszym miejscem na ziemi. Szerokie zielone pola, czyste powietrze, przejrzysta woda dookoła. I te niskie budynki z dachami pokrytymi mchem. Ludzie? Zawsze odpowiedzą “dzień dobry”. Nie opłaciło się tu nawet postawić więzienia. Przestępców, których można policzyć na palcach jednej ręki, wysyła się bezpośrednio do Danii.

To prawie tak, jak wielu młodych, którzy wybierają studia na kontynencie. – Życie jest tu trochę nudne. Kino, kręgle, kluby są tylko w stolicy. Spotyka się codziennie tych samych ludzi, robi się te same rzeczy. Brakuje atrakcji. Dlatego wiele osób wyjeżdża się uczyć poza Wyspami, chłopaków z klubu też ciągnie poza kraj. Treningi kończę o 19, po nich nie ma alternatyw. Idziemy do któregoś z kumpli obejrzeć mecz, zagrać w karty, albo po prostu wracamy do domu – mówi Michał.

Wyspy Owcze mają specyficzny klimat. Mimo, że do koła podbiegunowego nie brakuje wiele, zimy są bardzo łagodne. Rzadko kiedy temperatura spada poniżej zera. Problemem jest wiatr i deszcz przez niemal 300 dni w roku. Wymowne, że to pierwsze zjawisko w języku farerskim można określić za pomocą 350 słów, drugie – 250.

Michał: – Gdyby nie pogoda, byłby to raj na ziemi. Pandemia jest tu kompletnie niewidoczna. Przez cały rok ludzie nie chodzili w maskach. Na tę chwilę są trzy albo cztery chore osoby. Wszystko jest otwarte, a na lotniskach każdemu robi się test. Wszystkie zakażone osoby są od razu wyłapywane.

Polska? Była taka szansa

Michał i Adrian spotkali się niedawno na boisku. Akurat w Lidze Europy B36 grało z TNS. – Przypomnij mu, że nie strzelił karnego – śmieje się Adrian słysząc, kto będzie drugim bohaterem reportażu. Ale w meczu więcej powodów do uśmiechu miał Michał, który karnego w serii jedenastek faktycznie nie wykorzystał, ale wcześniej w regulaminowym czasie trafił do siatki. – Było wielkie fetowanie, a oni przegrali, więc się szybko zawinęli. Zamieniliśmy tylko kilka słów na boisku, poza tym nie było okazji – wspomina Michał.

Była jednak szansa, że obaj spotkają się też na polskich stadionach.

Michał: – Dostałem swego czasu powołanie do polskiej kadry U-20. Był to dla mnie szok, bo grałem przecież w lidze Wysp Owczych. Miałem dobry sezon, zostałem młodzieżowcem roku, co jest rzadkością, gdy grasz w dole tabeli, a wtedy w takim klubie występowałem. Pewnie dzięki temu mnie zauważono. Po meczu w kadrze pojawiło się wiele zapytań z agencji menedżerskich, ale postawiłem warunek – podpiszę umowę z tą, która najpierw przedstawi mi gotową ofertę. Byłem akurat w Łodzi u mamy i jej nowego partnera. Dostałem propozycję z Widzewa, nie wiedziałem, czy III liga to dobra opcja dla mnie, ale coś musiało w tym być, skoro się zgodziłem.

Przygoda długo nie trwała, bo Michał już po kilku miesiącach wrócił na Wyspy Owcze.

Adrian: – Polska zawsze była dla mnie kierunkiem otwartym. Miałem kontrakt podpisany z agentem na sześć miesięcy. Niektóre kluby z kraju zgłosiły się wtedy po mnie i zapraszały na testy, ale jednocześnie miałem gotowy kontrakt tutaj, na miejscu. Gdybym pojechał na testy, w moim klubie mogło wszystko nie wyglądać już tak fajnie. To duże ryzyko. Podjąłem decyzję, że podziękuję, a dyskutować możemy, jeśli ktoś będzie chciał podpisać kontrakt bez testów. Realistycznie patrząc najważniejsza jest rodzina i w pierwszej kolejności muszę patrzeć na jej dobro.

I dobrze. W Polsce Michał i Adrian byliby jednymi z wielu. U siebie mają nazwiska, które otwierają drzwi. Choć na Wyspach Owczych o to nie trudno, bo kto je tam zamyka?

Komentarze