Mapa wstydu

Piłkarze Legii Warszawa
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Piłkarze Legii Warszawa

Pamiętam jak mając pewnie naście lat na finiszu Ekstraklasy zawsze kibicowałem temu mocniejszemu. Miało nie być żadnych niespodzianek, bo przecież co jakiś Groclin lub inny Bełchatów zdziała w eliminacjach Ligi Mistrzów. Jakby zamiast nich o fazę grupową biła się na przykład taka Legia, to co innego. Otóż nie, nie i – parafrazując klasyka – już dawno nie.

Czytaj dalej…

Legia jest dziś najbardziej rozpoznawalną polską drużyną w Europie, z finansowymi możliwościami przebijającymi każdego innego w lidze. Miała wszystko, by zbudować nawet nie tyle zespół poza zasięgiem lokalsów, ale konkurencyjny w Europie, powiedzmy taki na poziomie regularnego wychodzenia z grupy LE, przy dobrym losowaniu lub słabej formie rywali przeskakującym przez jeszcze jedną rundę. Warszawa (pokażcie mi piłkarza, który przed transferem nie googluje miasta) mogła przyciągać Vadisów i Ljubojów, tyle że od jakiegoś czasu zaprasza się do niej Pekhartów i Lopesów.

No właśnie. Tomas Pekhart. Chyba symbol miotania się władz Legii.

Obiektywnie nie najgorsze CV, ale pamiętam, że po jego transferze napisałem na Twitterze, że nie strzeli dla Legii ani jednego gola, takie przeczucie podparte charakterystyką zawodnika – wysoki od wygrywania główek, stroniący od szybkiej, kombinacyjnej gry, jaką na logikę lokalny potentat powinien wybijać innym myśl o zwycięstwie. Z golami oczywiście mocno się pomyliłem, ale nie przypuszczałem, że Legia może stać się tak brzydka, jak styl tego napastnika. Ba, ona się stała zespołem skrojonym pod Pekharta. Teraz nawet myślę, że może nawet specjalnie dla niego. To nie przypadek, że do czwartej kolejki Czech był jedynym strzelcem Legii w Ekstraklasie, tak jak przypadkiem nie jest, że w pucharowej kampanii nie trafił ani raz. Co działa na poziomie 30. ligi w Europie, nie zadziała na rywali z 15-20.

Ja naprawdę nie chcę nikogo linczować, bardziej zmusić odpowiedzialne za kolejną klęskę osoby do choć odrobiny autorefleksji. Bo raz to przypadek, dwa może pech, może zbieg niekorzystnych okoliczności. Ale dziewięć? Tylko w ostatnich trzech latach (z niewielkim okładem), Wojskowi notowali takie wyniki:

Astana (w) 1:3
Sheriff (d) 1:1
Sheriff (w) 0:0
Trnawa (d) 0:2
Dudelange (d) 1:2
Dudelange (w) 2:2
Europa FC (w) 0:0
Omonia (d) 0:2
Karabach (d) 0:3

Jeśli to nie jest błąd w zarządzaniu, to ja nie wiem, co nim jest. Mapa wstydu Legii rozrasta się w szokującym tempie, a można powiedzieć, że ta wciąż podejmuje i wygrywa kolejne challenge’e. Kiedyś pisałem, że jedynym, co ogranicza polskie kluby w kompromitacjach, jest losowanie. Legia dorzuca coś ekstra – jakby było dla niej istotne już nie jest tylko z kim, ale w jakim stylu odpadnie. Brawo, w tak fatalnym, jak z Karabachem nie żegnała się z Europą jeszcze nigdy, choć jak widzimy powyżej byłoby z czego wybierać.

Patrzę na Legię i nie widzę żadnego planu. Żadnego: “jesteśmy Legią, musimy naszą ofensywą rozwalać te miernoty” albo chociaż “nasza defensywa jest tak twarda, że już w tunelu oni mają dość od samego patrzenia”. W zamian zbudowano drużynę na wskroś przeciętną, niemal wymarzonego ambasadora hasła “Męczy nas piłka”, który w warunkach polskiej ligi może nawet zapewnić sobie sukces, ale wyściubienie nosa poza nią jest doświadczeniem tak przyjemnym, jak wizyta u dentysty.

No i o co chodzi z tymi trenerami? Jakiś czas temu Leszek Milewski z Weszło napisał świetny tekst, w którym zmiany szkoleniowców w Ekstraklasie przyrównał do placu budowy, gdzie każdy kolejny majster miał inną wizję. Z tego wszystkiego powstał dom po części nowoczesny, ale ze staromodnymi wieżami rodem z zamków. Gdzieś tam w tle gołe pustaki i schody, ale skończone tylko w połowie, bo wizja następcy zawierała windę. W Legii szkoleniowca, którego drużyna była imponująca, zwolniono przy pierwszym kryzysie, a później mieliśmy trenera, który tak naprawdę nie był trenerem, trenera kobiet, twardziela, który na wejściu do szatni uwalił wesele jednej z najważniejszej w niej postaci (w sensie sprawił, że nie było tak udane, jak mogło być) oraz zamordysta ziejący ogniem w kierunku dziennikarzy i widzący w nich przyczynę swoich porażek. Ten ostatni w żadnym klubie nie zabawił dłużej niż rok, wszędzie palił za sobą mosty, ale w Legii – a jakże – dostał trzyletni kontrakt, który rozwiązano po ośmiu miesiącach. Gdzie tu logika?

Dlatego jeśli przed czwartkowymi meczami ktoś powiedziałby mi, że do fazy grupowej awansować może tylko jedna polska drużyna, chciałbym widzieć tam budowanego z sensem Lecha, w dodatku nie prezentującego rozrywki na poziomie kina klasy D. Jakiś czas po ostatnim spotkaniu Legii z Lechem miałem okazję porozmawiać z pewną czołową postacią w polskiej piłce. Delikatnie mówiąc – nie była fanem Dariusza Żurawia, nasłuchałem się, jak to przegrał tamten mecz jeszcze przed gwizdkiem fatalnie ustawiając zespół taktycznie, jak nie reagował na ławce na wydarzenia, jak był spokojny w momencie, gdy powinien wybuchać i tknąć jakąś nową siłę w zespół. Nawet jeśli przyjmiemy, że to wszystko prawda i Żuraw faktycznie nie udźwignął tamtego starcia, dziś widzę w nim faceta, który chce grać w piłkę. Który jedzie do Szwecji, na Cypr i do lidera ligi belgijskiej jak po swoje. Którego szefostwo, tak przez ostatnie lata wyszydzane (słusznie), zbudowało zespół, jakiego nie musimy się wstydzić.

A Legia? Mam wrażenie, że jej największym problemem nie był ani Vuković, ani tym bardziej Michniewicz (do doraźnej roboty, jaką było awansowanie w jakimkolwiek stylu, trudno było znaleźć lepszego człowieka), ani Pekhart, ani korki przy Łazienkowskiej, a “nieomylność” prezesa i jego najbliższego otoczenia.

Ile jeszcze musi się zdarzyć Karabachów, by sami przestali w nią wierzyć?

Komentarze