Magiczne 365 minut Polaków. Doceńmy ten czas, bo lepiej może nie być

Piotr Zieliński
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Piotr Zieliński

7 września stał się niewątpliwie dniem, który przeszedł do historii polskiej piłki nożnej i polskiego sportu. Doceńmy ten fakt i zapamiętajmy każdą godzinę, to za kilka lat będziemy mieli o czym opowiadać młodym ludziom w naszym kraju, którzy mogą wtedy patrzeć na nas z niedowierzaniem, że naprawdę mieliśmy tyle powodów do zadowolenia i narodowej dumy w tak krótkim czasie. Obawiam się bowiem, że niebawem po tych tłustych latach przyjdą znacznie gorsze – może nie takie, jak lata dziewięćdziesiąte, gdy polski kibic skazany był na liczenie minut Polaków w Bundeslidze i nadzieję, że zobaczy bramkę któregoś z nich w legendarnym magazynie “ran”, ale jednak takie, gdy Polacy w Lidze Mistrzów będą tylko tłem.

365 minut – tyle dzieliło pierwszego gola strzelonego przez Piotra Zielińskiego w Neapolu i wygraną przez Igę Świątek piłkę meczową w ćwierćfinale nowojorskiego US Open. W tak zwanym międzyczasie pomocnik Napoli dorzucił jeszcze gola i asystę, a Robert Lewandowski trzy trafienia na Camp Nou, co oznaczało, że Polacy zgodnie jak nigdy rozbłyśli niemal równocześnie w najbardziej prestiżowych rozgrywkach najpopularniejszych sportów świata. Ta ostatnia uwaga jest konieczna, bo przecież wiele razy zdarzały się nam cudowne złote dni na igrzyskach olimpijskich i niespodzianki na największej sportowej imprezie globu, ale to wyniki piłkarzy i tenisistów działają najbardziej na wyobraźnię ludzi na całym świecie. Wszędzie na świecie porozmawiasz z obcokrajowcem o Lewandowskim i Świątek, podczas gdy złotymi bohaterami igrzysk olimpijskich znacznie trudniej jest zainteresować kogoś spoza Polski. Mają tam swoich, w swoich dyscyplinach w Polsce mniej lub bardziej znanych. Futbol i tenis są zaś globalne.

Żyjemy w pięknych czasach i powinniśmy je docenić, póki jest czas. Lewandowski i Zieliński to nie piłkarze, którzy trafili tam gdzie są – na szczyty europejskiej piłki – dzięki polskiemu systemowi szkolenia, a idąc własną drogą. Cztery lata piłkarza Napoli w Zagłębiu Lubin trzeba docenić, tam naprawdę dobrze się pracuje, ale kluczowy był jednak wyjazd w wieku 17 lat do Włoch. W przypadku Lewandowskiego zdecydował niesamowity talent nie tylko do piłki, ale zwłaszcza do pracy oraz determinacja, by wejść na szczyt. Oczywiście obaj potrzebowali też szczęścia, tego by znaleźć się we właściwym miejscu w idealnym czasie, by nie trafić na kogoś, kto karierę bezdusznie zahamuje, czy to brutalnym wślizgiem czy jeszcze ostrzejszą polityką, ale jednak bardzo temu fartowi pomogli (podobnie zresztą jak Iga Świątek, co sama przyznała po nocnym meczu z Jessiką Pegulą. Szczęście w sporcie zawsze się przydaje).  

Wczorajsze mecze oglądałem z ośmioletnim synem, zwariowanym na punkcie futbolu. W przerwie wysłałem spać i jakoś to zrozumiał, ale idąc do łóżka rzucił jeszcze, że rano przed szkołą chce obejrzeć skrót z następnymi bramkami Polaków i Robertem z piłką za hattricka pod pachą. – A Iga spokojnie wygra, luzik – rzucił jeszcze, uznając to wszystko, co dzieje się na jego oczach w światowym futbolu i tenisie za coś zupełnie naturalnego, mając podejście niczym bohater “Miasta utrapienia” Jerzego Pilcha: “Urodziłem się w roku 1976 – dwa lata po największym w dziejach tryumfie polskiego futbolu i dwa lata przed wyborem polskiego Papieża. Przez całe dzieciństwo, a może i później, byłem absolutnie pewien, ze Polska jest odwieczną piłkarską potęgą oraz że Papież zawsze jest Polakiem…”

On urodził się w 2014, miesiąc przed wygraną Polski z Niemcami… Ale my też, podobnie chyba jak Żywek, przyzwyczailiśmy się do dobrego i bardzo dobrego. Półfinał Wielkiego Szlema Igi? No nieźle, ale powinna chyba wygrać, prawda? Niemal pewne pierwsze miejsce w rankingu WTA na koniec roku? Super, ale warto by utrzymała dużą przewagę, a najlepiej powiększyła. Lewandowski strzela? No pewnie, latem świeci słońce, a dni w czerwcu są najdłuższe. I tak dalej, i tak dalej. Tak się rozbestwiliśmy, że nawet transfer i dobre występy Arkadiusza Milika w Juventusie traktujemy jako coś zwyczajnego, o błyszczącym w Holandii Sebastianie Szymańskim nie wspominając – bo przecież można było tego oczekiwać, prawda?

Mam jednak dziwne wrażenie, że docenimy to wszystko najbardziej za kilka lat. Drugiej takiej tenisistki jak Iga zapewne nie doczekamy, podobnie jak drugiego Lewandowskiego. Zachęceni sukcesem Świątek trafią się rodzice, którzy poświęcą oszczędności na karierę dzieci i kilkoro pewnie wejdzie do pięćdziesiątki, dwudziestki lub nawet dziesiątki na świecie, ale kogoś o takiej pozycji nie oczekuję. Dlatego zamierzam cieszyć się każdym meczem Igi przez najbliższe lata i każdym tygodniem na czele listy WTA, oczekując jednak nadchodzących lat chudszych. Podobnie mam z Lewandowskim – daleko mi do tych, którzy denerwują się, że jest go wszędzie za dużo i wyskakuje nawet z lodówki oraz niedzielnego rosołu. Niebawem będziemy mogli tylko tęsknić za czasami, gdy Polak jest na szczytach światowego futbolu, a zamiast zachwytów rodziny, której wcześniej piłka nie interesowała, zamiast pytań taksówkarzy i ekspedientek w sklepach oraz ludzi w kolejkach (“Dobry ten Lewandowski, prawda? Ile strzeli w następnym meczu?”) wrócimy do polskiego narzekania na tych “dziadów, co to tyle zarabiają za bieganie po boiskach”.

Będzie pewnie paru Polaków w czołowych ligach Europy za kilka lat, ale takich o pozycji Lewandowskiego, a nawet Zielińskiego w przebudowanym Napoli prędko raczej nie doczekamy. Błędy systemu tak często się nie zdarzają, a ten nasz polski, szkolenia, wciąż dobrze nie działa. Mamy coraz lepsze akademie, coraz lepszych trenerów młodzieży, ale świat też idzie do przodu. W Lotto też wygrywa się raz w życiu, a nie każdego dnia. My tego pamiętnego 7 września 2022 i w ogóle w ostatnich latach trafiliśmy szóstkę (do goli dorzucam asystę Zielińskiego z zachwytem i zapartym tchem podziwianą nawet przez stojących jak wryci obrońców Liverpoolu), więc mam przekonanie, że w przyszłości powinny nas cieszyć nawet trójki i czwórki.   

Kibice często wspominają, jak to kiedyś z zapartym tchem czekaliśmy na każdego gola Andrzeja Niedzielana w NEC Nijmegen, a nawet informację o kolejnym tytule króla strzelców Łukasza Sosina na Cyprze. Niby tak. Przypominam jednak, że Niedzielan strzelił 20 bramek w 87 meczach, co na ligę holenderską nie było jakimś wybitnym osiągnięciem, a nasze nadzieje związane z rodzimym futbolem były wtedy znacznie większe. 

Ja wspominam bardziej czasy, gdy w naszych blokach na początku lat 90-tych montowano telewizje kablowe i zyskiwaliśmy dostęp do zagranicznych telewizji. Czuję się staro opowiadając, jak w mojej młodości telewizja – czasem! – pokazała jeden pucharowy mecz z Europy co drugą środę (i drugie połowy wybranych meczów I ligi polskiej w niedzielę, ale to inna historia). Wiem, że nikt młodszy ode mnie o 10 lub więcej lat nie zrozumie, jaką ucztą był dla mojego pokolenia serwowany w weekendy magazyn “ran” na SAT 1, w którym Reinhold Beckmann a potem Joerg Wontorra (częściej obecny przy niedzielnych podsumowaniach, ale oba nazwiska zostały w głowie do dziś) zapowiadali kolejne skróty Bundesligi. Chcecie zobaczyć, jak było? Tu na przykład znajdziecie gola i asystę jednego z naszych z sezonu 1993/94:

Marzyliśmy wręcz, by podczas tych kilkudziesięciu minut wielkiego piłkarskiego święta zobaczyć jakiegoś gola Henryka Bałuszyńskiego – strzelił ich dla Bochum w Bundeslidze 6 w latach 1994-2001. Albo by na ekranie mignął Tomasz Zdebel, lub Ryszard Cyroń, ewentualnie Dariusz Szubert. Dopiero potem, wraz ze Sport+ na antenie Canal+Sport zyskaliśmy większy dostęp do meczów, w których więcej było też Polaków. Żyliśmy Celtikiem Glasgow i uwielbianymi tam Borucem oraz Żurawskim. Ale takich ról jak Lewandowski i Zieliński (i Świątek, rzecz jasna), przez tak długi czas, w takich ligach i takich drużynach, nie grali chyba nigdy, nawet gdy też pokazywali się w ważnych meczach na największych sportowych scenach. Owszem, mieliśmy Jerzego Dudka i występy w Liverpoolu, a przede wszystkim magiczny finał LM w Stambule, ale potem w Realu z magią było już gorzej. Pamiętaliśmy, że Robert Warzycha zdobył w Anglii gola w Premier League jako pierwszy Europejczyk spoza Wysp, ale w głowie siedziało, że na kolejnego gola Polaka czekaliśmy ponad 20 lat, aż do trafienia Marcina Wasilewskiego. Dziś jest inaczej i dlatego nie narzekajmy na popularność piłkarzy w Polsce a cieszmy się nią jak najdłużej. Tłumaczmy kolejnym ciociom i wujkom, co to jest spalony, czym różni się system 1-4-4-2 od grą na trzech stoperów i co oznacza fakt, że Robert Lewandowski stał się w Barcelonie prawdziwym liderem nie tylko z powodu umiejętności piłkarskich i liczby strzelanych bramek. Aż do mistrzostw świata w Katarze powinniśmy mieć jeszcze wiele możliwości, by dzięki Lewandowskiemu i Zielińskiemu budować markę polskiego piłkarza i zarazić jak najwięcej ludzi naszą wspólną pasją. Zarazić teraz, w czasach wyjątkowych. Lepszych naprawdę może nie być.

Żelisław Żyżyński, Canal+Sport  

Komentarze