Polska – Walia. Pochwała przeciętności. Być przeciętnym to nic złego

Polska - Walia
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Polska - Walia

Jesteśmy skazani. Nie mam złudzeń. Reprezentacja Polski – jeśli będzie wygrywać mecze z drużynami krążącymi swoim poziomem w jej okolicach – to w ten sposób. Siłą, sprytem, taktyką, podwajaniem, ustawianiem, kasowaniem, przeszkadzaniem, wślizgiem. Dobrymi momentami. Nie dominacją, nie graniem piłką. Ale zaczynam mieć wątpliwości, czy jest w tym coś złego.

  • Polska pokonała Walię 2:1 w meczu Ligi Narodów
  • Gra Biało-Czerwonych pozostawiała wiele do życzenia, ale czy jest to rzecz, którą powinniśmy się w ogóle przejmować?
  • Wciąż trudno mieć wrażenie, że reprezentacja doszła do ściany swoich możliwości, a mimo to wygrywa

Był sobie wizjoner

Dawno, dawno temu, gdy po każdym meczu najważniejszej drużyny w kraju wskazana była kąpiel oczu, w ramach reakcji posłano po wizjonera. Wizjoner ów nieprzypadkowo swoją audiencję rozpoczął od wspomnienia papieża-Polaka, jakby sugerując zdanie, które powinno pojawić się w domyśle: nie lękajcie się.

Nie lękajcie się ofensywnej gry.

Przez następne miesiące przekonywał, że nie ma czegoś takiego, jak schematy zakorzenione w DNA. Że polski piłkarz nie jest stworzony do gry z czteroosobowym blokiem obronnym, podobnie jak do innego nastawienia niż na husarskie kontry. Swoje pomysły więc wdrażał w życie. Obudował je nowocześnie brzmiącymi słowami: proces, progres, mentality (musiało być po angielsku, tak brzmi lepiej). Nauczył nas, czym jest bajera, wielu – w tym mnie – pociągnął za sobą. Okazało się, że reprezentacja mająca od dwóch lat problem ze stworzeniem więcej niż jednej okazji na mecz, teraz nie tylko je stwarzała, ale w każdym strzelała bramkę. Często więcej. Jej problemem było jednak to, że nie wygrywała meczów. Jeśli trafiała do siatki trzy razy w Budapeszcie, tyle samo razy wyjmowała piłkę z własnej. Gdy dwa razy ugodziła Szwedów, nie było opcji, by ci nie odwinęli się z nawiązką. Ale przecież już za moment przyszłyby zwycięstwa. Naturalną fazą procesu jest zrobienie kroku wprzód. No chyba, że wizjoner w Bardzo Ważnym Meczu postanowiłby ograć rezerwy, a Roberta Lewandowskiego nie zmieścić nawet na ławce, to nie.

Wizjoner miał na nazwisko Paulo Sousa i przez rok próbował udowodnić, że ofensywnie grająca reprezentacja Polski nie jest mrzonką. I w sumie udowodnił. A że przy wysokim posiadaniu piłki i równie wysokim ustawieniu na boisku na jedenaście meczów z poważnymi rywalami wygrała dwa? Skutek uboczny procesu.

Nie możemy mieć wszystkiego

Doświadczenie z reprezentacją Paulo Sousy nauczyło mnie jednego, w sumie mało odkrywczego – będąc reprezentacją Polski, drużyną na wskroś przeciętną w porównaniu z całą Europą – łapanie wielu srok za ogon nie może skończyć się dobrze. Połączenie ofensywnej gry, prób jej prowadzenia nawet z rywalami teoretycznie poza naszym zasięgiem, kończyło się tym, że nie wygrywaliśmy ani z lepszymi, ani z gorszymi. Gdy Czesław Michniewicz pokonał Szwecję w meczu, w którym zupełnie nie interesował mnie styl, zapytałem sam siebie: po co nam ta ładna gra? Gdy dwa miesiące później pokonał Walię, wyzbyłem się złudzeń. Pewnie będą momenty, gdy z rywalem z tej półki będziemy wyglądać odrobinę lepiej, ale na liście moich oczekiwań przestało być to priorytetem. Trafiło do rubryki “mile widziane”.

Byłem wyznawcą ładnej gry, bo uważałem, że nie da się w dłuższej perspektywie grać ładnie i nie wygrywać. Tak jak nie da się grać brzydko i ciągle być do przodu. Z tego powodu nie zmartwiła mnie dymisja Jerzego Brzęczka na pół roku przed Euro 2020, bo po jego dwóch i pół roku z reprezentacją pragnąłem czegoś więcej niż constansu nędznej jakości gry. Do tego stopnia, że grając z dużo lepszymi nie oczekiwałem już wyniku, a tego, że ze dwa razy przekroczymy połowę. Nauczony tą bolesną przeszłością zmieniłem swój top oczekiwań na grę prowadzącą do zwycięstw, gdzie po meczach nie ściga mnie zabójcza myśl, że przyszło to z taką pomocą szczęścia, iż następnym razem na pewno się nie uda. Bo właściwie czemu ma się nie udać?

Reprezentacja seniorów składa się z gotowych produktów

Nie chcę męczyć tu truizmami, że chcąc, by reprezentacja Polski porażała kreatywnością, potrzebna jest praca u podstaw. Zmiana nastawienia w szkoleniu dzieci, gdzie wciąż – mimo interwencji PZPN likwidującej wyniki w meczach najmłodszych – ważniejsze od tego, by wykształcić przebojowego piłkarza, jest wbicie mu do głowy: przede wszystkim nie strać piłki. Zastaw się, odegraj do najbliższego, poszukaj prostych rozwiązań. Efekt takiego szkolenia widzieliśmy na niedawnych mistrzostwach Europy do lat 17, gdzie młodzi Polacy nawet nie udawali, że potrafią grać w piłkę. Skupili się na przeszkadzaniu i wybijaniu, dzięki czemu z Francją nie przegrali 1:12, a zaledwie 1:6. To jednak temat na zupełnie inną dyskusję, która nota bene staje się coraz głośniejsza.

Seniorska reprezentacja to drużyna złożona z produktów już gotowych. Nie mam wrażenia, że obecność Piotra Zielińskiego, piłkarza bardzo kreatywnego, może zagwarantować kreatywność ogólną. Drużyny, które przyzwyczaiły do tego, że prowadzą grę, mają najczęściej takich Zielińskich ze czterech, a do tego stoperów wyprowadzających piłkę. Uciekających spod wysokiego pressingu serią krótkich podań, a nie wybiciem do przodu. Ciekawych, jak wyglądałoby czerpanie z nich wzorców, odsyłam do akapitów o wizjonerze.

Nawet jak gra słaba, są momenty

Ocenianie Czesława Michniewicza po dwóch meczach – bezstawkowej kopaniny ze Szkocją nie wliczam – byłoby sporym nadużyciem, ale mając taką próbkę, jaką do tej pory dostaliśmy, pierwsze wnioski da się wyciągnąć. W stosunku do kadry Jerzego Brzęczka, progresem jest stwarzanie znacznie większej liczby sytuacji nawet przy grze pozostawiającej uczucie niesmaku. W pierwszej połowie, na którą słusznie się narzeka – robił to na konferencji nawet sam trener – powinniśmy zdobyć trzy gole, z czego dwa w sposób niezależny od Roberta Lewandowskiego, na którym opiera się nasza ofensywa. Po zmianie stron Polacy dorzucili dwie następne okazje, już wykorzystane. Znów tylko z marginalną rolą najlepszego piłkarza tej drużyny. Dwa miesiące wcześniej na Stadionie Śląskim możliwości na zdobycie gola także było co najmniej pięć.

Progres w stosunku do Sousy jest oczywisty – żeby odnieść dwa ważne zwycięstwa, Michniewicz potrzebował dwóch meczów. Sousa jedenastu.

Trudno nie widzieć rezerw

Mecz z Walią nie był dobry, ale nie był tak zły, jak się o nim mówiło w jego najtrudniejszych momentach. Nie wiem, czy powinniśmy narzekać, skoro kadra nie tylko wygrywa, ale i ma widoczną rezerwę w swoich możliwościach. Wspomnieniem z czasów Jerzego Brzęczka jest dotarcie do ściany. Przekonanie, że nie da się zrobić więcej, że jeśli będziemy wygrywać, to już zawsze brzydko, jeśli przegrywać, to z zabiciem marzeń o czekających nas lepszych czasach. Dziś tego przekonania nie mam. Wiele mówi się o ograniu drugiego garnituru Walii, zapominając, że i u nas nie wystąpił ten najbardziej szykowny. Jakub Moder jest dla reprezentacji Polski co najmniej tym, kim Aaron Ramsey dla Walii, a poza tym zabrakło Wojciecha Szczęsnego, Matty’ego Casha, Krystiana Bielika, czy Arkadiusza Milika jako alternatywy w ataku, bo przecież całkiem możliwe, że gdyby był zdrowy, to on wybiegłby w jedenastce, a nie Aleksander Buksa.

Michniewicz spróbował także ustawienia bez skrzydłowych, jakby zwiększając liczbę środkowych pomocników chciał zabić dysproporcje w jakości naszych boków i centrum. Pomysł nie wypalił i nie jest powiedziane, że będzie próbowany po raz kolejny – oby nie. Nie mam poczucia, że wygrana nad Walią opierała się wyłącznie na szczęściu. Bardziej na planie. Przecież dzień przed meczem selekcjoner zapowiadał przetestowanie trzech różnych ustawień. Jedno z nich, z włączeniem skrzydłowych, zdało egzamin. Gdybym miał obstawiać, co się wydarzy w przyszłości, będziemy odrobinę lepsi w kontrolowaniu wydarzeń. Niewiele lepsi – o ile w ogóle – w kreatywności.

Plan w przypadku reprezentacji Polski to słowo-klucz. Jego realizacja – narzędziem do zwycięstw. Przestańmy się łudzić, że Biało-Czerwoni mogą dominować przez 90 minut, pewnie to niemożliwe nawet przez 60. Ale jeśli ktoś uważa, że jest to rzecz najważniejsza, niech podliczy sobie, przez jaki łączny czas Real Madryt, zespół bijący nas kreatywnością, jak Francuzi Polaków w starciu U-17, dominował nad Paris Saint-Germain, Chelsea, Manchesterem City i Liverpoolem. I jakie osiągnął tam wyniki.

Komentarze