W Legii coś nie działało, ale ws. Michniewicza nie idźmy w absurd

Czesław Michniewicz
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Czesław Michniewicz

Od 1998 roku Liverpool miał sześciu trenerów. Celtic Glasgow – przy odliczaniu wstecz od obecnych czasów – szóstego dorobił się 12 lat po pierwszym. W Manchesterze United tylu nawet nie było od czasu zakończenia ery Alexa Fergusona, mimo że marka tego klubu zmusza do bycia na szczycie, a jak wiemy, jest z tym różnie. Tymczasem Legia zatrudniła właśnie szkoleniowca numer sześć za samodzielnych rządów Dariusza Mioduskiego.  

  • Czesław Michniewicz w poniedziałek przestał pracować w Legii Warszawa
  • Dariusz Mioduski miał do wyboru dwie decyzje, z których każda by się wybroniła
  • W zwolnionego trenera Legii wycelowano teraz lufy, ale jeden z felietonów przekracza granicę przyzwoitości, choć rzekomo zamiarem autora jest jej bronienie

Były powody

Michniewicz podobnie jak Sa Pinto miał być trenerem na lata, był trenerem na rok. Ale trudno jednoznacznie ruch Dariusza Mioduskiego oceniać krytycznie, bo o ile wcześniejsze jego wybory były absurdalne, o tyle trudno nazwać tak wskazanie Michniewicza i jego późniejsze zwolnienie. Legia ma dziś na koncie siedem porażek w dziesięciu meczach, a po czwartej Mioduski na spotkaniu z kilkoma dziennikarzami mówił, że nie ma już miejsca na kolejną. Nie można zatem stwierdzić, że nie dał trenerowi czasu na wyjście z kryzysu. Właściciel Legii znalazł się w miejscu, w którym z jednej strony nie było dobrych decyzji, z drugiej – takich, z których by się nie wybronił. Jako że Legia nie ma w hymnie “you’ll never walk alone”, zdecydował, że Michniewicz będzie teraz kroczył osobną drogą. I miał do tego podstawy, choć osobiście wybrałbym inaczej.

Decyzja w gabinetach to ciche przyznanie zwycięstwa piłkarzom, którym z trenerem nie było po drodze. Ale z tego też trudno robić zarzut. Szef firmy wybrał niełatwe rozwiązanie, które jego zdaniem szybciej wyprowadzi jego biznes na prostą, sytuacja jakich tysiące. Michniewicz stał się ofiarą własnego sukcesu, bo nikt nie miałby mu za złe odpadnięcia ze Slavią Praga i gry w Lidze Konferencji. Teraz to tylko gdybanie, ale pewnie po pojedynkach z Florą Tallin, CSKA Sofia czy Lincoln Red Imps piłkarze mieliby mniejszy kłopot z mentalnym powrotem do gry w Ekstraklasie niż po całej napince związanej z walką przeciwko Spartakowi, Leicester i Napoli.

Trudno mieć poczucie, że Michniewicz był największym winnym tego, co się działo w Legii, co z kolei sprowadza się do wątpliwości, czy jego następca jest kluczem do wyjścia z kryzysu. Tym bardziej, że nie da się w ciągu dwóch czy trzech miesięcy stać nagle gorszym trenerem. Michniewicz – jak się spodziewam – był taki sam, a zmieniły się okoliczności wokół niego. Nowy trener może liczyć na efekt nowej miotły, który sam zresztą tworzy mówiąc o czystej karcie wszystkich odsuniętych zawodników (nawet Jurgena Celhaki, który dopiero co odmówił mu gry w zespole rezerw), ale chwilę później przyjdzie mu się mierzyć z tym samym, na czym poległ jego poprzednik.

Strzały kapiszonami

Czesław Michniewicz jest mi postacią obojętną – na zasadzie: życzę mu dobrze, jak każdemu człowiekowi, ale nie czerpię żadnej satysfakcji ani z jego zwycięstw, ani porażek. Uważam za bardzo dobrego fachowca, któremu do doskonałości w tym fachu wciąż trochę brakuje – Legia grała w lidze słabo od pół roku, czyli na długo przed dotarciem do Warszawy piłkarzy zwanych dziś grupą bankietową. Ale już dawno nie czułem takiego absmaku do tekstu napisanego przez innego dziennikarza, który pewne fakty podsyca, o innych nie wspomina, by w ostatecznym rozrachunku zaspokoić tylko jedno pragnienie – dać ujście swojej osobistej niechęci do Michniewicza.

Przez kilkanaście lat pracy w mediach nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się publicznie polemizować z czyimś felietonem, ale doszedłem do momentu, w którym trudno utrzymać język za zębami (palce za klawiaturą?).

Dariusz Tuzimek swoim tekście pisze tak:

„Czesław Michniewicz zostawia po sobie w Legii spaloną ziemię. Przed nim żaden trener nie doprowadził do tak totalnego rozkładu drużyny z Łazienkowskiej. I to pod każdym względem: sportowym, taktycznym, fizycznym, etycznym”.

„Pod każdym”, ale że finansowym nie pasowało do koncepcji, nie zmieściło się w tej wyliczance.

Dalej nie kryje satysfakcji, że jego przepowiednia sprzed roku się sprawdziła, co puentuje: „A jakie owoce dla Legii przyniósł ten niewątpliwy geniusz taktyki i współczesnej myśli szkoleniowej?”. Zapominając w odpowiedzi o wymienieniu kilku marnych sukcesów, jak choćby bardzo pewne zdobycie mistrzostwa Polski z wykręconą po drodze średnią 2,23 punktu na mecz, czy pierwszym od czterech lat awansie do właściwej fazy europejskich pucharów, gdzie na półmetku zostawia zespół na pozycji lidera najsilniejszej grupy. Oczywiście przypomina, że Dariusz Żuraw też rok temu awansował z Lechem, więc to żadna sztuka, ale nie wspomina o wynikach osiąganych tam przez Kolejorza.

Kpiny ze zmiany taktyki na trójkę w obronie i wahadłowych po bokach przemilczę, wszak nic z tego dobrego nie wynikło oprócz tego, że wypaliła, podobnie jak słowa o trafianiu w głowę Pekharta, bo pisanie tego w kontekście zarzutu, gdy ubiegłoroczna Legia kadrowo nie miała zbyt wielu opcji w ofensywie, jest śmieszne samo w sobie. Ale hitem są te słowa:

„Trener dalej miał dobrą prasę, bo w pucharach – gdzie wrócił do swojego dania firmowego, czyli obrony autobusem – fart mu sprzyjał”.

W pierwszym przypadku autobus w bramce był zaparkowany do tego stopnia, że od 50. minuty Michniewicz przeprowadził cztery zmiany: ofensywny Kastrati zastąpił defensywnego Charatina, napastnik Pekhart wszedł za napastnika Emrelego, nastawiony na atak Muci zmienił rozgrywającego Luquinhasa oraz inny napastnik – Lopes – pojawił się za pomocnika Josue. Doprawdy kwintesencja taktyki z autokarem i bronienia korzystnego przy takim nastawieniu 0:0. Z Leicester długimi fragmentami to Legia wyglądała na bardziej aktywny zespół, posiadanie piłki w pierwszej połowie było mniej więcej równe (co mocno kłóci się z tezą Tuzimka), podobnie jak aż dziesięć oddanych strzałów na bramkę rywala.

Jest też o 711 połączeniach Michniewicza, czyli sprawie – mimo braku wyroku skazującego – wciąż chyba nie do końca jasnej, ale przytoczonej tutaj w kontekście zgniłego kompromisu, którego „zawierać nie wolno, szczególnie jeśli się jest odpowiedzialnym za projekt, który budzi takie emocje tysięcy ludzi”. Śledzę dziennie tysiące opinii, nigdy chyba nie trafiłem u kibiców Legii na taką, która wyrażałaby oburzenie tymże „kompromisem”.

Zawsze mnie zastanawia, że skoro są powody, by kogoś skrytykować merytorycznie – bo przecież w przypadku Michniewicza są, na czele z nieistniejącą od miesięcy kreatywnością w ofensywie oraz brakach na poziomie motywacji – ktoś ucieka w takie wbijanie szpil, które ośmiesza jego samego.

Co dalej?

Legia znalazła się w położeniu, w którym nawet przywoływane od początku sezonu „dwa zaległe mecze” nie stanowią już tak wielkiej wartości dodanej. Nawet wygranie obu pozwoli podnieść się mistrzom Polski na zaledwie 12. miejsce. Marek Gołębiewski dostał największą szansę w życiu, na której – jeśli wszystko wypali – będzie mógł budować swoją karierę na lata. Tyle, że to zadanie znacznie wykraczające poza wszystkie jego szkolenia i wiedzę taktyczną. Bardziej przypomina to wejście all in, po którym zostanie albo obrzucony złotem, albo na dłuższy czas będzie musiał odejść od stołu.

Komentarze