Praca w Portoryko i Nepalu? To spełnienie moich marzeń!

Nasz rozmówca ma nieszablonowy życiorys. Zaczynał od pracy trenerskiej na uniwersytecie, ale potem los rzucił go m.in. do Portoryko i Nepalu. Jego klub grał w półfinale Ligi Mistrzów, potrafił pokonać ekipę Davida Beckhama, natomiast nie udało mu się ograć Jurgena Klinsmanna. Jakby tego było mało był pracownikiem Carmelo Anthony’ego. Zapraszamy na wycieczkę po przystankach kariery pochodzącego z Mazur Jacka Stefanowskiego.

Obserwuj nas w
Na zdjęciu:
  • Jacek ‘Jack’ Stefanowski ma polskie korzenie, ale urodził się już w Stanach Zjednoczonych. To tam przez chwilę grał na profesjonalnym poziomie
  • Drużyna, w której Stefanowski był asystentem, dotarła do półfinału Ligi Mistrzów CONCACAF. Miejsce w finale przegrała jednak o włos
  • Po kilku latach spędzonych na Portoryko Jacek przeniósł się do Nepalu, gdzie miał okazję pracować jako selekcjoner reprezentacji
  • Stefanowski fachu uczył bramkarki klubu Washington Spirit występującego w NWSL, najlepszej kobiecej lidze soccerowej w USA

Początki

Jak zaczęła się Twoja przygoda z piłką nożną?

Interesowała mnie, od kiedy pamiętam. Przypominam sobie, jak z mamą chodziliśmy do parku w Nowym Jorku i graliśmy w piłkę. Lubiliśmy też z bratem gry video o tematyce piłkarskiej. Przygodę z futbolem zacząłem, mając 7 lat. Bardziej poświęciłem się temu sportowi w czasach szkoły średniej. Dołączyłem wówczas do klubu. I wreszcie na uniwersytecie przez rok grałem profesjonalnie w Long Island Rough Riders. Od czasów licealnych czułem jednak, że to zawód trenera jest tym, co chcę robić. Skończyłem fizykoterapię i skupiłem się na trenowaniu bramkarzy. Jak pokazała przyszłość, zrealizowałem swoje marzenia. Marzyłem bowiem o tym, by być profesjonalnym trenerem i kiedyś poprowadzić jakąś reprezentację.  

Czy urodziłeś się w Polsce? W internecie można znaleźć takie informacje, ale powiedziałeś o grach video, których nad Wisłą przecież nikt nie znał, gdy byłeś dzieckiem.

Nie, urodziłem się w Nowym Jorku. Parę lat jako dziecko jednak w Polsce spędziłem, ale wróciłem do Stanów Zjednoczonych. Moja mama pochodzi z Ełku, a tata z Augustowa. Mam też rodzinę w Warszawie. Potem kilka razy Polskę odwiedziłem. Wspominam, kiedy jako dziecko spędzałem czas nad jeziorem.

Wychowywałeś się w Stanach Zjednoczonych, gdzie popularne są choćby futbol amerykański czy baseball. Nie ciągnęło Cię, by spróbować sił w tych dyscyplinach?

Podobała mi się koszykówka. Lubiłem w nią grać. Brakowało jednak na to czasu, bo poświęcałem się piłce nożnej.

Jacek Stefanowski jako dziecko w bluzie bramkarskiej (fot. archiwum prywatne)

Co podobało Ci się w zawodzie trenera?

Jak wspomniałem, było to moje marzenie. Czułem, że to coś dla mnie. Zawsze miałem pasję do trenowania. Aczkolwiek nie jest to prosta robota, ale mi jest łatwiej ją wykonywać właśnie dzięki tej pasji.

O włos od finału

Pracowałeś na uniwersytetach. Nagle pojawiła się przed Tobą szansa wyjazdu na Portoryko. Skorzystałeś z tej propozycji i dołączyłeś do klubu Sevilla FC Puerto Rico.

W tym czasie oni szukali trenera bramkarzy. Jednym z kryteriów była znajomość hiszpańskiego, a tak się składa, że ja ten język znam. Oprócz tego na naszym uniwersytecie staż odbywał trener z Portoryko. I on mnie polecił.

Praca w Portoryko to był czas sporych sukcesów.

W Sevilli FC Puerto Rico, która była partnerskim klubem hiszpańskiej Sevilli, zostałem pierwszym trenerem. To było moje pierwsze trenerskie doświadczenie na poziomie profesjonalnym. Chciałem się uczyć. Początki nie były łatwe. Nie uważano nas za faworyta rozgrywek, ale zdobyliśmy mistrzostwo. W finale pokonaliśmy River Plate Ponce, klub partnerski argentyńskiego River Plate. Po sezonie, pamiętam, polecieliśmy do Hiszpanii na mecz Sevilli z Barceloną. Spotkanie oglądaliśmy z loży VIP. Spotkałem tam Jesusa Navasa, który wówczas miał kontuzję, oraz Joana Laportę.

Bardzo ciekawym doświadczeniem był też udział w Lidze Mistrzów CONCACAF, gdy byłem asystentem w Puerto Rico Islanders. Dotarliśmy tam do półfinału, gdzie trafiliśmy na Cruz Azul. U siebie wygraliśmy 2:0, a w rewanżu było 0:2 dla rywali. W dogrywce objęliśmy prowadzenie, potem gospodarze wyrównali. Lekarz naszej drużyny cieszył się, że awansowaliśmy dzięki większej liczbie bramek strzelonych na wyjeździe. Ale zapomniał, że ta zasada nie obowiązywała w dogrywce. Musieliśmy więc strzelać karne i niestety przegraliśmy.

Ten mecz odbywał się na słynnym Estadio Azteca?

Nie, graliśmy na obiekcie Cruz Azul [Estadio Azul – red.].

Wygrana z Beckhamem, porażka z Klinsmannem

W Puerto Rico Islanders był asystentem Colina Clarke’a, byłego reprezentanta Irlandii Północnej, człowieka z doświadczeniem w trenowaniu w MLS. Jak Wam się razem pracowało?

To był facet z dużym doświadczeniem i wiedzą. Jako piłkarz grał w angielskiej Division One, a potem trenował w MLS. Umiał utrzymać dyscyplinę i potrafił wiele wyciągnąć z tego zespołu. Bardzo profesjonalnie podchodził do pracy na Portoryko.

Z uśmiechem opowiadasz o pracy na Portoryko.

To prawda, bardzo się cieszę, że tam trafiłem i dzięki temu wiele przeżyłem. Odwiedziłem wiele krajów karaibskich, Meksyk, Honduras, Gwatemalę, Salwador… Mój klub zmierzył się z Los Angeles Galaxy, w którym występował David Beckham. Portoryko to zresztą piękne miejsce. Czułem się tam, jakbym był emerytem (śmiech). Słońce, plaża, jedzenie, otwarci ludzie…

A poziom piłkarski?

Tam też są talenty, ale pytanie, jak je oszlifować. Portoryko to wyspa i każdy wyjazd z niej to duży koszt. Ciężko więc o międzynarodową rywalizację. Bardzo trudno to przeskoczyć. Kto chce zrobić karierę, musi wyjechać albo do USA, albo do Europy. Liga, w czasach, gdy w niej pracowałem, była zorganizowana profesjonalnie. Zarówno trenerzy, jak i piłkarze otrzymywali pensje.

Pracowałeś też jako selekcjoner reprezentacji Portoryko.

Federacja poprosiła mnie, bym przez jakiś czas popracował jako selekcjoner. Wcześniej to stanowisko zajmował Colin Clarke. Znali mnie z pracy w klubie, miałem już doświadczenie i kilka sukcesów na koncie. Zgodziłem się na ich propozycję i przez jakiś czas prowadziłem kadrę. Musiałem jednak odejść, bo nie mogłem pogodzić jednocześnie pracy w drużynie narodowej i klubie. Potem jeszcze raz, w 2016 roku, zostałem selekcjonerem Portoryko. Wtedy miałem okazję m.in. zmierzyć się z ekipą Stanów Zjednoczonych prowadzoną przez Jurgena Klinsmanna. Przegraliśmy 1:3.

Stefanowski na dachu świata

Kolejnym przystankiem w Twojej karierze był Nepal.

Wróciłem z Portoryko do Nowego Jorku i zacząłem szukać pracy. Dzięki moim kontaktom pojawiła się propozycja z Nepalu. Uznałem, że spróbuję. Poleciałem do Katmandu. Chciałem poznać inną kulturę, zdobyć nowe doświadczenie. Nie myślałem, że na lotnisku będą czekać na mnie dziennikarze… Miałem tam okazję poznać smak dużej presji – jako selekcjoner odpowiadałem za całą drużynę narodową. Wielkim sukcesem była wygrana z sąsiednimi Indiami. Pamiętam ten dzień – nie było podziałów, polityki. Wszyscy czuliśmy jedność.

Niewątpliwie w Nepalu musiałem zmienić nieco podejście. Tam nie da się wszystkiego robić szybko. Nepalczycy nie spieszą się. Na wszystko potrzeba tam więcej czasu.

Miałeś trudności, by trafić do tych zawodników? W rozmowie z Leszkiem Milewskim mówiłeś, że krzyczenie na Nepalczyków nie jest dobrym pomysłem.

To prawda. Trzeba szukać innych dróg dotarcia do nich. W Portoryko, przed ważnym meczem, by zmotywować piłkarzy, czasami krzyczałem. W Nepalu to nie działa. Jak krzykniesz, to zawodnik jest przestraszony, zamiast być bardziej zmotywowanym. Musiałem z nimi dużo rozmawiać indywidualnie. Pozytywnie działała na nich świadomość, że reprezentują swój kraj.

Jacek i jego podopieczni z reprezentacji Nepalu (fot. archiwum prywatne)

Niestrzelony karny

Czy piłka nożna to popularny sport w Nepalu? Czy tam też dostrzegłeś utalentowanych zawodników?

Bardzo popularny. W Nepalu to sport numer 1. Uważam, że tam też są talenty, ale znowu: jak je rozwijać? Liga, ze względu na warunki atmosferyczne, gra tam tylko przez 4-5 miesięcy. Nie ma tam wystarczająco dużo odpowiedniej infrastruktury. Próbują, starają się, ale trudno powiedzieć, co z tego wyjdzie. Jednak liga jest profesjonalna, zawodnicy otrzymują wypłaty.

A jak Ci się tam żyło? Wcześniej mieszkałeś w Nowym Jorku, w Portoryko. Nie da się tych miejsc nawet porównać z Nepalem.

Katmandu, gdzie mieszkaliśmy, to miasto bardzo górzyste. Portoryko czy Nowy Jork to tereny płaskie, więc była ogromna różnica  w krajobrazie. Żyło mi się tam dobrze. Miałem własnego kierowcę, normalne mieszkanie. Może nie luksusowe, ale wystarczające. Życie i praca w Katmandu była spełnieniem moich marzeń.

Czytaj także: Alexander Gorgon: miałem mentalne problemy. Czasem musiałem się “wyrzygać”

W 2013 roku zagraliście w Mistrzostwach Azji Południowej (SAFF Championship). Dotarliście tam do półfinału, pokonując po drodze Indie.

To były piękne chwile. Mogliśmy wejść nawet do finału. W półfinale graliśmy z Afganistanem. Przegrywaliśmy 0:1, ale mieliśmy rzut karny. Do wykonywania „jedenastki” był wyznaczony doświadczony gracz. Jednak młodszy zawodnik koniecznie chciał strzelać i to w końcu on podszedł do piłki. Nie trafił. Na stadionie, na którym było 40 tys. osób, zapanowała całkowita cisza.

Trzęsienie ziemi

Z pewnością pamiętasz trzęsienie ziemi, które nawiedziło Katmandu w kwietniu 2015 roku. Byłeś wtedy w mieście.

Byłem wtedy z rodziną w apartamencie i szykowaliśmy się do jedzenia lunchu. W pewnym momencie poczuliśmy drgania. W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Odruchowo wyszliśmy na korytarz. Nie wiem, jak długo to wszystko trwało. Nie mieliśmy nad tym wszystkim żadnej kontroli. Potem przenieśliśmy się do mieszkania znajomej, które znajdowało się w budynku wstrząsoodpornym. Spędziliśmy tam tydzień, ale wciąż był niepokój, bo odczuwaliśmy wstrząsy wtórne. Po tym wszystkim zdecydowałem, że wyjeżdżamy z Nepalu.

W Nepalu pracowałeś z polskim trenerem Ryszardem Orłowskim. Jak wspominasz ten czas?

Bardzo miło. Ma świetny kontakt z piłkarzami i dużo mi pomógł. Posiada „nosa” do zawodników.   Poznaliśmy się wiele lat wcześniej, w Nowym Jorku. Ja wtedy jeszcze byłem czynnym zawodnikiem. Organizował dla naszego klubu wyjazdy do Brazylii.

Po Nepalu znów zakotwiczyłeś w Portoryko.

Tak, najpierw jako selekcjoner, a potem w Puerto Rico FC. Co ciekawe, właścicielem tego klubu był gwiazdor NBA Carmelo Anthony. Ja pracowałem tam jako asystent Adriana Whitebreada [były piłkarz m.in. West Hamu i Portsmouth – red.].  

Poznałeś Anthony’ego osobiście?

Tak. Wspaniale było się z nim spotkać i porozmawiać, gdy byliśmy w Nowym Jorku na paradzie z okazji Dnia Portorykańskiego i meczu towarzyskim. Nasza drużyna brała udział w tym wydarzeniu razem z nim.

Jacek i gwiazda NBA Carmelo Anthony (fot. archiwum prywatne)

Trener kobiet

W 2018 roku wróciłeś do Stanów Zjednoczonych. Tam podjąłeś się kolejnego wyzwania.

Najpierw dołączyłem do akademii klubu MLS DC United. Gdy już tam pracowałem, odezwał się do mnie klub Washington Spirit, który poszukiwał trenera bramkarzy. Było tak, że rano prowadziłem zajęcia w Spirit, a wieczorem w DC.

Dodajmy dla niezorientowanych, że Washington Spirit to klub kobiecy, grający w NWSL, najlepszej amerykańskiej soccerowej lidze kobiet. Jak Ci się pracowało z paniami?

Nie miałem żadnych problemów. Spirit to profesjonalny klub. Rozumienie gry i różnych jej aspektów wśród zawodniczek jest na bardzo wysokim poziomie. Czy pracujesz z mężczyznami czy kobietami, musisz przede wszystkim podejść do każdej osoby indywidualnie. Zrozumieć, jaki to jest człowiek. Na jednego zawodnika krzykniesz i to daje efekt, a do drugiego, bardziej wrażliwego, trzeba podejść inaczej.

Czym teraz się zajmujesz?

Jestem dyrektorem i trenerem dzieci w młodzieżowym klubie The St. James w Wirginii. Daje mi to dużo satysfakcji. Nasza drużyna dziewcząt ma spore sukcesy. Wygrała w ubiegłym roku ogólnokrajowy turniej.

Teraz pewnie więcej czasu możesz poświęcić rodzinie.

Mam 12-letnią córkę. Chce poświęcać jej czas, chce widzieć, jak dorasta. A ten czas już nie wróci. Mam nadzieję wrócić do pracy w profesjonalnym klubie, ale nie wiem, kiedy to nastąpi. Ale patrząc na to, co już osiągnąłem, jestem zadowolony. Odwiedziłem wiele krajów, zdobyłem ciekawe doświadczenie. Teraz ze spokojem mogę koncentrować się na rodzinie.

Twoja córka lubi piłkę nożną?

Jako kibic – tak. Ale grać – nie. Jest bardzo żywiołową kibicką. Gdy oglądaliśmy finał Mistrzostw Świata, była bardzo zaangażowana w dopingowanie Argentyny. Czasem też chodzimy na mecze DC United.

Najlepszy? Ederson!

Śledzisz trochę polską piłkę? Niedawno do DC United dołączył Polak Mateusz Klich.

W tym sezonie obowiązki klubowe nie pozwoliły mi jeszcze być osobiście na meczu DC United. Ale zerkam na to, co tam się dzieje. Jeśli chodzi o Ekstraklasę, to jak mieszkałem w Nowym Jorku, mój kuzyn miał wykupiony dostęp do transmisji polskiej ligi i czasem oglądałem. Teraz patrzę po prostu na wyniki. Wiem, że mistrzem jest Raków Częstochowa. To dla mnie spore zaskoczenie, bo historycznie ten klub nie liczył się w walce o najwyższe lokaty w Polsce.

Na koniec zapytam Cię, jako trenera bramkarzy, o najlepszego – Twoim zdaniem – bramkarza na świecie?

Zawsze podziwiam pracę Pepa Guardioli, więc wybiorę Edersona. Poza tym bardzo cenię Marca-Andre ter Stegena. Podoba mi się styl Manuela Neuera. Cenię, gdy bramkarz gra nogami niczym zawodnik z pola.

Komentarze