Najtrudniej być sędzią we własnym kraju

Szymon Marciniak
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Szymon Marciniak

Oczy piłkarskiego świata były wczoraj zwrócone na Camp Nou i najciekawszy mecz 4. kolejki Ligi Mistrzów. Mam jednak nieodparte wrażenie, że wielu Polaków patrzyło uważniej na innego rodaka niż większość kibiców z całej Europy. Obaj poradzili sobie jednak doskonale.

To był mecz prawdy dla Barcelony i Roberta Lewandowskiego, ale także wielkie, a przynajmniej bardzo duże, spotkanie dla dla prowadzącego ten mecz Szymona Marciniaka. Ustalający sędziowskie obsady w Lidze Mistrzów muszą mieć spore poczucie humoru a jednocześnie bardzo cenić polskiego arbitra jeśli dali mu takie spotkanie. Pierwsze w sezonie, w którym jeden z wielkich klubów stawał na krawędzi odpadnięcia z najważniejszych rozgrywek w Europie, a jednocześnie takie, w którym wiele było w nogach Polaka. Spotkanie, następujące tydzień po tym, w którym Barcelona miała prawo czuć się przez arbitra skrzywdzona i takie, w którym było wiadomo, że sytuacji stykowych z udziałem Roberta Lewandowskiego nie zabraknie. Myślę, że w UEFA nie było jednak świadomości, co by się stało w kraju nad Wisłą, gdyby Szymona Marciniak nie podyktował po akcji z udziałem rodaka karnego z gatunku tych, które „cała Polska widziała”, a który zgodnie z klipami, wysyłanymi sędziom do podyktowania się nie nadają. Szum oczywiście byłby też ogromny w sytuacji odwrotnej, czyli gdyby arbiter przyznał jedenastkę Barcelonie, choć ta wcale nie musiała się jej należeć. Zgodnie ze starym polskim przysłowiem: jak chcesz uderzyć psa, kij zawsze się znajdzie.

Szymona Marciniak bardzo dobrze sędziował na Camp Nou. Miał też szczęście – w klipach, o których wspominam, a które również my w Canal+Sport oglądamy regularnie, by nadążać za nowymi wytycznymi przepisów jest strefa nazywana „borderline”, oznaczająca granicę między kartką żółtą a czerwoną. To właśnie to słynne, tak znienawidzone przez kibiców miejsce, po którym tyle słyszy się komentarzy „Sędzia się wybroni”, „mógł pokazać czerwoną, ale nie musiał”. To miejsce jednak realnie istnieje, gdzieś pomiędzy 7, a 8 w szkolnej skali od 0 do 10.

Myślę, że do powyższej grupy ma szansę wejść sytuacja Ousmane Dembele, który w 78. minucie ostro – za ostro! – wyprostowaną nogą zaatakował Matteo Darmiana. Krzyk Włocha słychać było lepiej przed telewizorami niż na Camp Nou, bo ten upadł bardzo blisko stojącego na płycie mikrofonu – dlatego tak dobrze było też słychać to, co piłkarz Interu wykrzykiwał potem po angielsku do rywala. Dla mnie też, zwłaszcza gdy zobaczyłem ten faul na powtórkach, było to zagranie na kartkę czerwoną, ale nie oznacza to wcale, że do Szymona Marciniaka pretensje będą mieć jego szefowie. Tam, na boisku, każda decyzja bardzo dużo waży. Darmian szczęśliwie nie ucierpiał, co pozwala w pewien sposób brak czerwonej kartki uzasadnić. Polskiego sędziego nie wezwali też przed monitor koledzy pełniący rolę arbitrów VAR, więc i oni stuprocentowej pewności, że to powinna być czerwona kartka nie mieli. Mamy więc „borderline” – choć bezdyskusyjnie w kierunku pomalowanej na czerwono ósemki a nie żółtej siódemki – i świetny materiał do kolejnego zestawu klipów szkoleniowych.     

Szczęście Szymona Marciniaka polegało też na tym, że po tej sytuacji Dembele nie strzelił nagle dwóch bramek, zapewniających wygraną jego klubowi. Jeden z sędziów opowiadał mi kiedyś o sytuacji, gdy puścił jakiś faul przy linii, w środkowej strefie boiska, bo uznał, że młody zawodnik za dużo „dodał od siebie”. Zespół młodego stracił piłkę, nastąpił szybki przerzut i za moment napastnik rywala biegł sam na sam z bramkarzem. VARu nie było, wrócić do sytuacji sprzed kilku chwil się nie dało i jedyne co mógł zrobić ten arbiter to biec sprintem za plecami napastnika i modlić się w duchu, by gola jednak nie było. – Gdyby strzelił, wszyscy mówiliby o tamtej sytuacji przy ławkach rezerwowych. Nastąpiłoby zamieszanie, ja wypaczyłbym wynik, a piłkarze do końca mieliby pretensje o każdy mój gwizdek – wspominał arbiter. Opowiadał mi to ze śmiechem, bo gola wtedy nie było, ale te parę lat wcześniej do śmiechu mu nie było. Nauczkę z tamtej akcji zapamiętał jednak do dziś.

Wracając jednak do Szymona Marciniaka na Camp Nou – świetnie poradził sobie też w sytuacjach stykowych. Długo nie pokazywał kartek, by potem nie postawić się w sytuacji bez wyjścia, gdy żółtą już na sto procent będzie musiał wyciągnąć. Świetnie odróżniał twardą walkę od złośliwości, obustronne trzymanie od przytrzymywania rywala, który wygrał pozycję. To są niuanse, których nie widać, a które doskonale czują piłkarze, zwłaszcza ci najlepsi. I dlatego na wielkich piłkarskich scenach tak ceni się Szymona Marciniaka. Ceni się też w Barcelonie, choć akurat klub z Katalonii szczęścia do niego nie ma: w sezonie 2016/17 prowadził mecze Blaugrany w Paryżu (0:4) i Turynie (0:3). Dwa lata później: 1:1 z Interem Mediolan w grupie i 5:1 z Olympique Lyon w fazie pucharowej. No i wczorajsze 3:3, po którym też trudno w Barcelonie o radość.

Polski arbiter w poprzednim sezonie prowadził aż 8 meczów w Lidze Mistrzów w tym ćwierćfinał i półfinał, obecny sezon jest dla niego dziewiątym z rzędu w elitarnych rozgrywkach. Należy do absolutnej elity europejskich sędziów, którego mniej ceni się chyba tylko w jednym miejscu: na polskich stadionach. Nie od dziś wiadomo, że najtrudniej być prorokiem we własnym kraju, ale mam dziwne wrażenie, że sędzią jest być jeszcze trudniej. Gdy jesteś najlepszy – sędziujesz mecze w Ekstraklasie wzbudzające najwięcej emocji. W takich spotkaniach zawsze zdarzają się kontrowersje, a gdy prowadzisz ich wiele – będzie rosła też liczba sytuacji, co do których nawet eksperci w studio mają wątpliwości. Kibic nie zrozumie. Zawsze wyciągnie te, które są na niekorzyść jego zespołu i wraz z kolegami krzyknie, że sędzia… wiadomo co. Gdy w domu ogląda mecz Ligi Mistrzów, tych emocji jest trochę mniej, jest czas na obejrzenie powtórek, posłuchanie komentarza i na odrobinę refleksji. W kibicowskim młynie ocena jest natychmiast jednoznaczna – łysy znów nas oszukuje.

Częściowo to rozumiem, taka jest istota kibicowania. Kto nie z nami, ten jest wrogiem, a cały świat na pewno czeka, by rzucić nam kłody pod nogi. Pokażcie mi kibica, który uważa, że jakiś sędzie zawsze gwiżdże dobrze dla jego klubu, zna ktoś takiego? Wielu jest natomiast takich, którzy nie lubią większości panów z gwizdkiem i na każdego znajdą jakąś sytuację, gdy skrzywdził ich w ostatnim sezonie.

W Polsce jest to nawet bardziej uzasadnionej i łatwiejsze do zrozumienia. Fryzjer i jego ludzie przez lata ustawiali ligę i starsi kibice są po prostu przyzwyczajeni, że sędzia grą z jego drużyną lub przeciwko niej – zależenie od tego, kto więcej w tym konkretnym tygodniu zapłacił. Trudno myślenie takie z głów wyrzucić, choć czasy są zupełnie inne. Sędziowie to zawodowcy, zarabiający za swoją lepszą lub słabszą czasami pracę bardzo dobre pieniądze – im po prostu oszukiwać się nie opłaca. Opłaca się natomiast i to bardzo, dobrze wykonywać swoją robotę. Tak, jak robi to Szymon Marciniak i to nie tylko na europejskich i światowych boiskach, ale także na tych polskich. Po prostu tu kibic ocenia go z utrudniającą realną ocenę przesłoną z negatywnych emocji.

Oczywiście Marciniak i inni też się mylą. Są tylko ludźmi, a piłka jest trudnym do sędziowania sportem. Marciniakowi też czasem skórę może uratować VAR – lub nie uratować, gdy komuś na wozie braknie charakteru, by zasugerować doświadczonemu koledze wizytę przy monitorze. Ale jest Szymon Marciniak ważną postacią w europejskim futbolu, sędzią, który setkami meczów zapracował sobie na swoją pozycję. Jako Polacy powinniśmy mu kibicować w wielkich meczach i wielkich imprezach, bo dzięki niemu pozycja naszych arbitrów w Europie będzie rosła. A może więcej nastolatków, którzy zmarnowali już szansę na karierę piłkarską, ruszą w ślady Marciniaka, by usłyszeć z boiska hymn Ligi Mistrzów w takiej roli? 

Komentarze