Puchary na początku lipca, czyli nie ma przypadków, są tylko znaki

Sparing Lecha z Pogonią
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Sparing Lecha z Pogonią

Nie minął pierwszy tydzień lipca, a polskie kluby zaczynają walkę w europejskich pucharach. To nic nowego i przynajmniej w najbliższym czasie się nie zmieni, ale warto pochylić się nad tematem, co tu jest przyczyną, a co skutkiem.

  • Myśl, że już w pierwszym tygodniu lipca polskie kluby muszą grać jedne z najważniejszych meczów w sezonie jest uwłaczająca
  • Zwłaszcza, że nie mówimy o piłkarskim trzecim świecie i lidze pozbawionej finansów. Dysproporcja między wynikami w Europie, a wpływami zatrważa – mamy ligę z pogranicza pierwszej i drugiej dziesiątki na kontynencie pod względem wartości praw telewizyjnych, a jednocześnie sportowo zamykającą czwartą dziesiątkę
  • Za obecny stan rzeczy odpowiadają decyzje podejmowane przez dwie ostatnie dekady – najpierw dotyczące korupcji, później inwestowania w nie te sektory, w które się powinno

Wystarczyło zainwestować w polski klub

Kiedy byłem dzieckiem, jednym z moich ulubionych filmów była komedia “Miliony Brewstera”. Tytułowy bohater, będący nota bene podrzędnym sportowcem, otrzymał w spadku 300 mln dolarów, ale pod jednym warunkiem – że w ciągu miesiąca wyda 10 proc. tej kwoty. Zasady były takie, że 30 mln musi się rozpłynąć, nie może być wydane na nic trwałego jak dom, samochód czy jacht. Montgomery Brewster kupował więc obiady w najwykwintniejszych restauracjach i nocował w najdroższych hotelach, ale z każdym dniem przekonywał się, że wydawanie miliona dolarów dziennie może okazać się zadaniem ponad siły. A wystarczyłoby, by przekazał te pieniądze pod inwestycję polskim klubom piłkarskim.

Było dawno, ale wpływ ma na dzisiaj

W czasach, które dziś uważamy za zamierzchłe, co sprzyja linii obrony osób zamieszanych w korupcję sprzed 20 lat (“to było już tak dawno, że właściwie nie ma znaczenia!”), polskie kluby wolały wydawać pieniądze na szybki wynik osiągany bez żadnego wysiłku zamiast inwestować je w realny rozwój. Prawdziwy krótkotrwały efekt był taki, że kluby, które nieuczciwie awansowały do europejskich pucharów, szybko z nich odpadały – poziomem przecież nie pasowały do stawki złożonej nawet z europejskich przeciętniaków. Długotrwały natomiast powodował, że brakowało piłkarskiego narybku, który w kolejnych latach wyciągałby Ekstraklasę z bagna. Spirala została nakręcona i mocno przyczyniła się do sytuacji, w której polskie zespoły stały się planktonem. Dziś – gdy korupcji już nie ma, a i pojawiły się jednostkowe przypadki sprzedaży piłkarzy z Ekstraklasy na Zachód za bardzo wysokie kwoty – częściowo zbieramy żniwo tego, co działo się dwie dekady temu.

Zatrważająca dysproporcja

Oczywiście sprowadzanie wszystkiego do korupcji to zbyt duże uproszczenie, bo to tylko jedna z przyczyn rozpoczynania przez polskie kluby sezonu w chwili, gdy – jeśli mistrzostwa świata odbywałyby się w normalnym terminie – powinny trwać ćwierćfinały mundialu. W przeciągu ostatnich 20 lat zmieniło się bardzo wiele. Korupcja, przynajmniej w najwyższych ligach, została wycięta i gdyby dziś ktoś próbował kupić mecz, pewnie miałby zgryz, jak się do tego w ogóle zabrać. Kiedyś Bogusław Cupiał, właściciel najpotężniejszej Wisły Kraków w historii, wzbraniał się przed postawieniem akademii z prawdziwego zdarzenia, dziś najlepszy aktualnie w Polsce klub inwestuje na potęgę w szkolenie, co zresztą przynosi skutek w postaci najwyższych w kraju transferów na Zachód. Jedno natomiast pozostaje bez zmian – w polskich klubach przepala się pieniędzmi w piecach.

Wartość nowego telewizyjnego kontraktu Ekstraklasy wyniesie ok. 300 mln zł za sezon, co pozwoli zachować jej miejsce w okolicach czołowej dziesiątki lig w Europie (prezes Ekstraklasy Marcin Animucki swego czasu podzielił się faktem, że jest to miejsce ósme, choć ranking nie zawierał informacji o ligach tureckiej i rosyjskiej – zatem możemy przypuszczać, że mowa o dziesiątej lokacie). Na kontynencie nie ma rozgrywek z większą dysproporcją pomiędzy wpływami do klubowych kas, a miejscem danej ligi w europejskim rankingu. Jednocześnie prezesi polskich klubów narzekają, że problemem polskiej piłki jest brak wystarczających pieniędzy. Wśród nich Zbigniew Boniek dzielący się niedawno na Twitterze spostrzeżeniem, że tyle, co cała polska liga musi podzielić na 18 klubów, dostaje w Anglii najgorszy zespół Premier League.

Można jednak przypuszczać, że gdyby w Polsce pojawiły się pieniądze dwa razy większe i o tyle też zwiększyły się budżety każdego klubu, i tak zostałyby przepalone w piecu. Zmieniłaby się jedynie spektakularność tego zjawiska. Pośrednik kasujący do tej pory milion złotych, skasowałby dwa. Piłkarz przepłacony dwukrotnie, zostałby przepłacony cztery razy mocniej niż na to zasługuje. Problemem nie są zatem pieniądze, a to, co się z nimi później robi. Przy zwiększających się możliwościach finansowych – przecież każdy telewizyjny kontrakt jest wyższy od następnego – liga stoi w miejscu, zaliczając co najwyżej rankingowe swingi na pograniczu trzeciej i czwartej dziesiątki.

Wciąż – patrząc na ligę szerzej, niż na czołowe kluby, które są godnie zarządzane – priorytetem jest tu i teraz, jakby jutra miało nie być. Inna sprawa, że jutro priorytety się nie zmienią i wciąż za najlepszą drogę do ich realizacji uzna się działania doraźne. Czyli sprowadzenie przeciętnego piłkarza gwarantującego kilka goli w sezonie – opłacając przy okazji pośrednika – będzie ważniejsze niż inwestycja w akademię, która, przy solidnej pracy u podstaw, kiedyś spłaci się i sportowo, i finansowo.

PZPN i jego pomysły

Nie pomaga PZPN podejmując coraz to bardziej absurdalne decyzje. Przywykliśmy już do zmian formatu ligi co kilka lat, jakby nikt nie zauważył, że na podniesienie jej poziomu to nie wpływa. Kombinuje się więc z batem, jakim jest przepis o młodzieżowcu, który w teorii ma zapewnić dopływ świeżej, zdolnej krwi do ligi, a w praktyce blokuje rozwój piłkarzy poniżej 21. roku życia. Aby klub zapewnił jednemu młodzieżowcowi miejsce na boisku, musi mieć w kadrze pięciu – w praktyce czterech siedzi na ławce, podczas gdy przynajmniej część z nich mogłaby się ogrywać gdzieś na zapleczu Ekstraklasy. Idealnie to widać na przykładzie letniego okienka transferowego Radomiaka, w którym – skoro został zmuszony przepisami – ktoś wpadł na prosty pomysł. Problem młodzieżowca rozwiąże bramkarz. Walkę o bluzę z jedynką mieliby przez rok toczyć będą sami piłkarze U-21, co oznacza, że dwóch zdolnych chłopaków – skoro w zamyśle przystosowanych do gry w Ekstraklasie – zawsze będzie przyklejonych do ławki. Możliwe, że jeden z nich na cały sezon.

Rankingowa szansa

Czy jest szansa na wyjście polskich klubów z marazmu? Dość nieoczekiwanie los nam taką zgotował. W rankingu krajowym UEFA na starcie obecnego sezonu widać jak na dłoni, że w najbliższym czasie w trzeciej dziesiątce żaden kraj nie straci tak niewielu punktów, jak Polska. Podczas gdy Słowacy w ciągu dwóch najbliższych sezonów będą musieli odliczyć ponad osiem punktów, my odliczymy zaledwie niespełna 4,5. To zdecydowanie najmniej ze wszystkich i aby awansować o kilka miejsc, prawdopodobnie wystarczy powtórzyć wyniki jak w dwóch ostatnich latach, gdy było nieźle, choć i tak daleko od ideału. Więcej o rankingu i tym, jaka szansa otworzyła się przed Polską, we wtorkowym odcinku programu „Futbolog” na kanale Goal.pl na YouTubie. Premiera o godz. 18.

Komentarze