- Dysproporcja pomiędzy siłą naszych bramkarzy i piłkarzy z pola na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat jest zastanawiająca, a może nawet: zatrważająca
- Nawet w najgorszych czasach, wspominanych przez nas jako “sprawdzanie jak poszło Niedzielanowi w Nijmegen” w bramce mieliśmy solidną obsadę – a ten stan utrzymał się i w trakcie złotej ery z Lewandowskim czy Zielińskim, i dziś, gdy próżno szukać w mocnych europejskich klubach młodych Polaków z pola
- Przyczyn takiej rażącej dysproporcji między jakością szkolenia bramkarzy a szkoleniem wszystkich innych zawodników jest zapewne bardzo wiele, ale mam kilka hipotez, które mogą być częścią problemu – a wobec tego i ewentualną częścią rozwiązania
Solidny jak polski bramkarz
Polska piłka nożna stoi bramkarzami, w tym stwierdzeniu nie ma ani grama kontrowersji. Moglibyśmy się z tym hasłem cofać zresztą aż do czasów Jana Tomaszewskiego, ale skupmy się na XXI wieku, gdy de facto na dobre rozpoczął się futbolowy wyścig zbrojeń, gdzie napędzane milionami dolarów, euro, pesos a nawet jenów kluby zaczęły na potęgę skupować talenty z całego świata, na potęgę szkolić i na potęgę rywalizować na każdym etapie budowy profesjonalnego piłkarza. Mniej więcej od politycznej i finansowej rewolucji lat dziewięćdziesiątych futbol przestał być jedynie grą, a stał się bardzo poważnym i dużym biznesem – a w takim miejsce na pomyłki jest coraz mniej. Dlatego warto zawęzić obszar naszych rozważań na przestrzeń 2000-2025, gdy cały świat zaczął poszukiwać talentów poprzez skauting, doskonalić ich umiejętności poprzez coraz bardziej skomplikowane systemy szkolenia oraz wprowadzać masowo do piłki poprzez wykwintnych taktyków w najmocniejszych i najbogatszych ligach.
Nie jest wielką tajemnicą, że niektórzy swój biznes usprawnili szybko, sprawnie, w sposób pozwalający na powtarzalność. Francuzi, Anglicy, Hiszpanie czy Portugalczycy mieli oczywiście inne możliwości finansowe, ale nie ma sensu szukać przyczyn, skupmy się na faktach: zachód zaczął wypuszczać rokrocznie setki fantastycznych piłkarzy. Nie ma sensu bawić się tutaj w jakieś detaliczne opowieści – że fajny okres mieli Szwajcarzy, którzy wykorzystali zapał swoich imigrantów, że nieźle wyglądała swego czasu Dania, że sporo dobrego przynieśli futbolowi Belgowie i Holendrzy. Generalna zasada się nie zmienia – tam, gdzie było bogactwo, przepych, możliwości skautingowe, szkoleniowe i infrastrukturalne, tam roiło się od talentów. I nie może dziwić, że rola Polaków była w tym świecie marginalna. Tak, wypuściliśmy Lewandowskiego, gdzieś przewinęli się Błaszczykowski, Piszczek, Krychowiak, paru innych, ale nie wystawiliśmy głowy wyżej, niż nasi bracia w biedzie z Czech, Słowacji czy innej Rumunii. Jest jednak wyjątek. Bramkarze. Możliwe, że już nawet nie dziesiątki, ale setki bramkarzy – jeśli uwzględnić wszystkich Kieszków i Tytoniów, którzy zawsze robili dobrą robotę głęboko w cieniu Dudków i Fabiańskich.
Generalne, ogólne trendy są jasne – na zachodzie było coraz lepiej, my liczyliśmy na przebłyski. Rozwarstwienie się pogłębiało, bo gdy Barcelona ładowała miliony euro w przeczesywanie rynku uzdolnionych nastolatków w całej Europie i części Ameryki Południowej i Afryki, u nas dzieciaki grały na klepiskach, szkolone przez trenerów po dwutygodniowym kursie instruktorskim. A jednak, jakimś cudem, w bramce zawsze po Dudku i Matysku nadchodzili Boruc czy Fabiański, potem Szczęsny czy Skorupski, aż do dziś, gdy już teraz mamy Bułkę, Grabarę, Majeckiego czy Drągowskiego. Najlepszym eksperymentem jest zresztą zmiana pozycji któregoś spośród bramkarzy drugiego szeregu ostatnich lat. Czy Rafał Gikiewicz, który zagrał ponad 120 meczów w Bundeslidze, byłby wciąż przed reprezentacyjnym debiutem jako obrońca czy pomocnik? Czy Paweł Kieszek ze swoimi 200 występami w lidze portugalskiej, miałby wciąż zero meczów w kadrze jako napastnik? Czy bylibyśmy w stanie ignorować istnienie takich ludzi jak Białkowski czy… Leciejewski?
Trochę żartowaliśmy z Kamila Wilczka, że miał pecha – w czasach Niedzielana byłby idolem dla milionów Polaków, ale trafił na konkurentów w postaci Lewandowskiego, Milika czy Piątka. W bramce sytuacja jest taka sama, tylko pomnożona przez dobrych dwadzieścia lat. Odkąd pamiętam mieliśmy zresztą niezadowolonych bramkarzy, którzy w piłce klubowej osiągali na tyle dużo, by poważnie myśleć jeśli nie o bluzie z numerem jeden, to chociaż o powołaniach na duże turnieje. Nawet obecnie w tej sytuacji jest Kamil Grabara, a o tym, że w Leicester City też broni polski golkiper zapomniałem nawet ja – w tym tekście o polskich bramkarzach, który ma już cztery akapity.
Towar deficytowy – powtarzalność oraz masowość
Powtarzający się problem wszystkich polskich akademii. Tak, zdarza nam się wypuścić prawdziwą perełkę, ale z naciskiem na “zdarza nam się”. Poza Lechem Poznań i Legią Warszawa trudno w Polsce wskazać klub, który regularnie wypuszczałby w świat perełki o wysokiej wartości rynkowej. Pogoń miała niezły moment od Piotrowskiego, przez Walukiewicza po Kozłowskiego, ale dziś ma zupełnie inne problemy. Zagłębie Lubin imponowało rozmachem dziesięciu boisk w sąsiedztwie stadionu, ale ostatecznie najbardziej ekscytujący wychowankowie miedziowej akademii odbili się od naprawdę poważnej piłki. To, co zresztą najbardziej przykuwa uwagę – powtarzalności brakuje tak bardzo, że niektóre topowe akademie nie wypuszczają choćby średniaków. Zdarzy im się jakiś Michael Ameyaw, ale poza nim przecież Polonia nie wypuszcza nawet solidnych ligowców. Lech pomiędzy talentami najwyższej próby, pomiędzy Linettym, Bednarkiem i Kozubalem, daje po drodze różnych Puchaczy i Skórasiów, co każe sądzić, że faktycznie jest tam jakiś element masowości i powtarzalności. Ale poza tym? Kto jeszcze, może Lechia, może Legia, może faktycznie Pogoń czy Zagłębie? To wszystko jednak przy dużym optymizmie i przede wszystkim bardzo łaskawym okiem.
A w bramce? Po pierwsze – mamy szaloną wręcz powtarzalność, nasi bramkarze bronili dostępu do siatki w najlepszych ligach świata, byli nominowani w najbardziej prestiżowych plebiscytach. Mieliśmy swoich ludzi w Juventusie, Arsenalu, Manchesterze United, Realu Madryt, Barcelonie, w Romie, w Celtiku, w Liverpoolu czy Porto. Ale poza tym rokrocznie w świat wyjeżdżała cała armia średniaków, którzy obsadzali bramki w nieco słabszych ligach. Jakub Słowik łapie w Konyasporze, Krzysztof Kamiński miał ciekawą, egzotyczną karierę, Załuska czy Cierzniak uzbierali sporo ulicznego respektu od kibiców w Szkocji. A Sandomierski? Kurto? Przed momentem mieliśmy nawet Huberta Idasiaka w Napoli, świętującego w jednej szatni z absurdalnie mocnym składem Zielińskiego i spółki.
Już sama liczba nazwisk pokazuje, że trudno zamknąć temat w taki sposób, jak momentami próbowali to przedstawiać sami trenerzy bramkarzy. Wymieniano zawsze dwa nazwiska – Krzysztof Dowhań w Legii Warszawa, Andrzej Dawidziuk ze swoją szkołą bramkarską, mamy topowych bramkarzy, bo mamy topowych wychowawców bramkarzy. Ale różne talenty bramkarskie wypływały świat z każdej dziury, z każdego klubu, czasem pozbawionego jakichkolwiek tradycji bramkarskich. A więc “problem” jest szerszy, coś robimy dobrze w nieco większym wymiarze, niż tylko za sprawą dwóch czy trzech mocnych jednostek.
Jakimś cudem dorobiliśmy się ogólnopolskiego systemu szkolenia bramkarzy, który spełnia swoją rolę i działa właściwie niezależnie od okoliczności. W Escoli wyrośnie Bułka, w ŁKS-ie Bobek, w Arce Zych, w Legii Kochalski, Miszta czy Tobiasz, w Lechu Mrozek, w Ruchu Grabara.
Co robią bramkarze, czego nie robią koledzy z pola?
No to dlaczego tak jest?
Nie wiem, zapraszam na tekst za tydzień, już o czymś innym!
Ale okej, spróbujmy. Technicznie rzecz ujmując 98% dyskusji o piłce nożnej w Polsce powinno dotyczyć odpowiedzi na pytanie: co robimy z bramkarzami, w przeciwieństwie do ich kolegów z pola? Co się dzieje w szkoleniu golkiperów, czego nie ma w szkoleniu pozostałych piłkarzy? Właściwie jednym wielkim zarzutem do polskiej piłki jest to, że temat jest podnoszony tak rzadko, a co ważniejsze – bez jakichś konstruktywnych wniosków. Ja nie jestem żadnych autorytetem, widziałem w życiu przede wszystkim swój stół w dużym pokoju i ekran telewizora wraz z podłączoną do niego konsolą. Byłem nigdzie, robiłem nic. Natomiast lubię czasem strzelić na oślep, szczególnie, że dziennikarzy nikt nigdy nie rozlicza z trafności ich prognoz, z fachowości ich poglądów, z tego, jak wiele punktów stycznych mają ich teorie oraz rzeczywistość. Dlatego będę teraz po prostu strzelał.
Po pierwsze – bramkarze to jedyna grupa sportowców w Polsce, której trening jest w realny sposób zindywidualizowany. Rozumiem argumenty tych, którzy twierdzą, że to właściwie osobna dyscyplina sportu. Ale nie chcę się zagłębiać w techniczne rozwiązania, zwracam uwagę na fakt – jedynie bramkarze mają specjalnie wyznaczonego trenera, właściwie od najmłodszych lat, który pracuje z grupą dosłownie kilku osób. W każdej akademii trenerzy bramkarzy ściśle ze sobą współpracują, w każdej akademii dbają, by ścieżka rozwoju uwzględniała absolutnie wszystkie aspekty. Młody przerasta swoją ligę? Wędruje wyżej. Stanął w rozwoju? Niech pobroni z rówieśnikami, złapie pewność siebie. Realnie działają programy mentoringu, nawet jeśli to tylko przebywanie w jednej szatni, czy trenowanie na jednym boisku. Młody pomocnik raz na 20 minut gierki wejdzie w pojedynek ze swoim doświadczonym kolegą z tej samej pozycji. Młody bramkarz żyje z doświadczonym bramkarzem przez 7 dni w tygodniu, właściwie jedyne, co ich odróżnia, to 90 minut meczu w weekend.
Skłamałbym, gdybym nie dodał, że tutaj skauting od najmłodszych lat też funkcjonuje na zupełnie innym poziomie, niż wśród zawodników z pola. Wysoki bramkarz, ale technicznie jeszcze surowy? Dajmy mu czas, wzrostu mu już nikt nie odbierze, a może talent eksploduje za kilka miesięcy. Naturalne predyspozycje – refleks, skoczność, zwinność – wyłapać jest zdecydowanie łatwiej niż cechy, które będą przydatne dla zawodników w polu. Mental? Bramkarz musi być trochę pyskaty, prawda? Musi dyrygować obroną! Nie to, co ten bezczelny skrzydłowy, on niech zamknie mordę i zasuwa po znaczniki i – broń Boże! – nie waży się zakładać tunelu na gierce ze starszymi. Trenerzy bramkarzy najchętniej korzystają z nowinek technologicznych – Blazepodów, maszyn trenujących refleks, wrzucają w trening sporty uzupełniające, współpracują z psychologami sportu od wielu lat. Najłatwiej u młodych bramkarzy o sporty uzupełniające – gdy młodzi pomocnicy cały tydzień katują dziadka i gierki, bramkarze mają włączane elementy z koszykówki, piłki ręcznej, lekkiej atletyki, siatkówki.
Czy doczekamy się, że piłkarze z pola dogonią swoich rodaków z bramki?
- Tak, w końcu los się odmieni
- Nie, nie miejmy złudzeń
0 Votes
Bramkarzom na każdym kroku tworzy się środowisko do optymalnego rozwoju. Mają własne place rozgrzewkowe, mają własne rozpiski na siłownię, program regeneracji i opieki fizjoterapeutów. Wiem, upadają najczęściej, zawsze mają powyginane palce i zbite biodra, ale chodzi o samą regułę w podejściu. Gdybym miał streścić te wszystkie rzeczy… Cóż, bramkarzy faktycznie się w Polsce szkoli. Faktycznie się o nich dba. Faktycznie wprowadza się w życie te pierdoły z kursów o indywidualizacji treningu, o dobieraniu obciążeń, o kompleksowej pracy, o rozwijaniu jednocześnie motoryki, jak i umiejętności czysto technicznych. Bo przecież tak naprawdę my wiemy, co trzeba zrobić w szkoleniu, każdy jeździ po kursach i stażach na zachód, każdy widzi, co tam się wyczynia i w jaki sposób. Problem jest często z przełożeniem pięknych haseł na zimny wtorkowy wieczór, gdy trzeba w grupie dwudziestu licealistów sprawić, by każdy z nich był odrobinę lepszy niż w poniedziałek.
To moje hipotezy, strzały na oślep, bo tak naprawdę nikt w Polsce nie posiada pełnej wiedzy, dlaczego potrafimy to wszystko robić z bramkarzami, a totalnie nie idzie nam z każdym pozostałym uczestnikiem gry w piłkę nożną. Jedno jest pewne – w dyskusji o szkoleniu warto byłoby czasem zapytać trenerów bramkarzy – co wy robicie, czego my nie umiemy? Czym się zajmujecie na tych swoich odprawach bramkarskich i odseparowanych od boiska placykach bramkarskich? Bo najwyraźniej robicie dobrze to, co my partolimy.
A może z czasem nie tylko Gikiewicz-bramkarz, ale i Gikiewicz-napastnik nastuka meczów w Bundeslidze. Ech, psia krew, dostaliśmy jako polska piłka nawet bliźniaków, by zobaczyć w pełni, jak wielka jest różnica.
Na razie wiemy jak wielka. Teraz wypadałoby rzetelnie sprawdzić, z czego wynika.
Po pierwsze Jakubie dziękuję Ci za każdy środowy felieton!
Po drugie ja bym wyciągnął trochę inne wnioski na temat szkolenia bramkarzy – można ich podciągnąć jako praktycznie sport indywidualny, a nie drużynowy, może na tym polega główna różnica?