Wisły Kraków chodzenie od ściany do ściany, gdy prawda leży gdzieś indziej

Wisła Kraków
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Wisła Kraków

Wisła Kraków przegrała z Rakowem Częstochowa w sposób tak głupi, że nawet wśród jej kibiców – często oceniających potencjał drużyny ponad stan – pojawiły się głosy, że znów trzeba będzie się bić o utrzymanie. W chwili, gdy na chłodno pierwszy raz od lat widać przesłanki, że szansa na ten scenariusz jest właściwie żadna.

  • Ostatnie dwa spotkania Białej Gwiazdy trudno ocenić pozytywnie, ale trudno też nie zauważyć, że coś w Wiśle wreszcie drgnęło
  • Poprzeczka nie była zawieszona wysoko, ale poprzednie lata udowadniały, że nie ma takiej wysokości, w której nie dałoby się skoczyć pod nią
  • Porównując obecną Wisłę z poprzednią, wyjdzie duży plus. Ale na tle reszty ligi wygląda przeciętnie. Co wcale nie jest czymś złym

To, co od dawna jest rzeczą najbardziej charakterystyczną dla polskich kibiców, to popadanie w skrajności. Nie istnieje żadne „pomiędzy”. Reprezentacja w chwilach świetnej gry i takich też wyników staje się kandydatem do strefy medalowej wielkich turniejów. Po porażkach natychmiast otwierana jest puszka z szyderą, a frustracja objawia się przekonywaniem w Internecie, że grupą śmierci dla nas byłaby taka z San Marino i szwajcarskimi gwardzistami z Watykanu. Takie opinie dotykają każdego klubu i jakiś czas temu sprawiły, że Aleksandar Vuković wypowiedział jedne z najbardziej celnych słów podczas swojego pobytu w Warszawie – z Legią nigdy nie jest ani tak dobrze, ani tak źle jak mówią.

Wisła nie jest ani tak mocna, za jaką uważano by ją, gdyby nie zepsuła 45 minut po przerwie z Rakowem i wygrała ten mecz, ani tak słaba, za jaką niektórzy mają ją teraz.

Rzecz o dekoncentracji

Adrian Gula uważa, że Wisła z Rakowem przegrała przez dekoncentrację, natomiast nie jest to prawda. Na ten czynnik można zwalić tylko utratę drugiego gola, gdy przy rzucie z boku boiska nie trzeba wiele, by przygotować się na wszystko, a jednak po dośrodkowaniu Iviego Lopeza przed Maciejem Sadlokiem w jednej chwili znalazło się trzech niepilnowanych piłkarzy gości (z których jeden trafił do siatki). Dekoncentracja to moment. Punkt zaznaczony na osi czasu, a nie coś, co się ciągnie na niej przez kwadrans lub dłużej. Wisła grała źle przez 40 minut – cały okres od momentu czerwonej kartki dla Janisa Papanikolau z wyłączeniem jednej akcji tuż po decyzji sędziego, gdy swojej sytuacji nie wykorzystał Jan Kliment. To wystarczający dowód, że przyczyny porażki siedziały głębiej niż w chwilowym byciu myślami gdzieś indziej.

Zmieniony mental

Symptomatyczna dla zrozumienia, dlaczego Wisła nie wygrała meczu z Rakowem, była sytuacja dosłownie na minutę przed stratą bramki na 1:1. Maciej Sadlok rozgrywał w spokoju piłkę z Michalem Frydrychem, ale gdy stoperzy Białej Gwiazdy mieli mnóstwo miejsca, by zagrać całkowicie bezpieczne podanie do już nastawionych na atak boków – Mateja Hanouska lub Konrada Gruszkowskiego – futbolówkę dostał bramkarz Mikołaj Biegański. Piłkarze Wisły zastosowali manewr uspokojenia spokojnej gry, podczas gdy ta ofensywna w tej konkretnej sytuacji nie niosła za sobą żadnego ryzyka. To nie chwila dekoncentracji albo indywidualne błędy, czyli rzeczy, które zdarzają się każdej drużynie, były największym problemem, a brak wyraźnej chęci do dobicia rywala. Coś, co Wisła zaprezentowała już w tym sezonie, bo po objęciu prowadzenia 2:0 z Zagłębiem Lubin, czując przewagę nad przeciwnikiem, cały czas dążyła do dalszego strzelania. Gdyby podobną mentalność piłkarze Guli pokazali w niedzielę, inne błędy nie miałyby żadnego znaczenia dla wyniku.

Grę nastawioną na defensywę, wszak Wisła miała już niezły wynik, można byłoby jeszcze zrozumieć, gdyby jej zawodnicy faktycznie chcieli bronić. Tymczasem, gdy Polska zachwyciła się pięknym strzałem Marcina Cebuli, wielu nie zwróciło uwagi na bierną asystę Yawa Yeboaha i Nikoli Kuveljicia. Bramkowa akcja Rakowa ułożyłaby się dokładnie tak samo bez obecności tych piłkarzy na boisku – Ghańczyk nie skorzystał z okazji doskoczenia do rozgrywającego Marko Poletanovicia i choć próby utrudnienia mu życia, a Serb zaprezentował ten rodzaj pressingu, z jakiego kiedyś słynął Maciej Iwański i tylko truchtał w okolicy zdobywcy bramki. Można zatem obrazowo powiedzieć, że w chwili wyrównującego gola, to nie Wisła grała z przewagą zawodnika, a Raków dziesięciu na dziewięciu.

Studzenie głów

Z meczu pierwszej kolejki z Zagłębiem Lubin – oprócz całkiem miłego dla oka widowiska – zapamiętałem dwa obrazki. Najpierw, gdy tuż przed końcem meczu kibice Wisły zaczęły śpiewać o wskoczeniu na pierwszą pozycję w tabeli i tym, że nie oddadzą jej… hmm… za nic w świecie. Później, gdy jeden z fanów przechodził wśród samochodów usiłujących się wydostać z korka pod stadionem, wskazując na kierowców palcem i mówiąc do każdego z nich „lider”. Po latach beznadziei łatwo było popaść w entuzjazm widząc drużynę ogrywającą solidną na tle Ekstraklasy markę jak juniorów. Kibic ma swoje prawo do wiary ponad stan posiadania, natomiast ważniejsze jest to, co dzieje się w gabinetach. A tam trudno nie zauważyć delikatnej zmiany. Jarosław Królewski już nie nazywa wątpliwych jakościowo transferów truskawkami (kiedyś tak określił nawet przyjście Rafała Janickiego, choć bardziej pasowało określenie „granat” – i wcale nie jest tu mowa o owocu), a na swoim Facebooku po Zagłębiu napisał po prostu: „Poprawne spotkanie w naszym wykonaniu. Pracujemy pokornie dalej”. Tomasz Pasieczny określił tamto 3:0 jako „dobry początek dalekiej drogi”.

Nie wiem, czy było to studzenie głów oparte na realnej ocenie potencjału obecnej Wisły, czy tworzenie miękkiego gruntu pod ewentualne lądowanie po strąceniu z piedestału, ale jak widać było potrzebne. Bo jeśli w tym sezonie na sześć rozegranych połów trzy były dobre, a trzy słabe, to nie są to statystyki pozwalające realnie myśleć o wielkim powrocie do europejskich pucharów już za rok. Nawet jeśli wystarczyłyby przeciętne, nawet nieszczególnie wybitne, drugie trzy kwadranse z Rakowem, by dyskusja o podium dla Białej Gwiazdy ruszyła już teraz.

Jeszcze ważniejsza zmiana

Skoro mówimy o zmianie w gabinetach, nie da się nie wspomnieć o tej na boisku. Wisła Kraków po prawdopodobnie najgorszym okienku transferowym w historii klubu (zimowym) przeprowadziła jedno z najlepszych, biorąc oczywiście pod uwagę aktualne możliwości finansowe. Za wcześnie, by oceniać Adriana Gulę, zwłaszcza gdy ten wygrał tylko jeden mecz o punkty na trzy możliwe, ale trudno mieć wątpliwości, że do długofalowego planu pasuje znacznie lepiej niż Peter Hyballa budujący świetne pierwsze wrażenie, ale w każdym kolejnym zrażający do siebie wszystkich. Jan Kliment przy Żanie Medvedzie wygląda jak napastnik z innej bajki, Aschraf El Mahdioui zdradza predyspozycje do bycia generałem środka pola dużo wyższe niż David Mawutor, Mateusz Młyński udowadnia, że zamknięcie go w zamrażarce przez Arkę Gdynia nie miało wymiaru sportowego, jak naiwnie przekonywano nad morzem, a czysto polityczny, Mikołaj Biegański jest w stanie choćby minimalnej konieczności zabezpieczyć pozycję młodzieżowca nawet, gdyby ostatecznie przegrał walkę o pozycję numer jeden z Pawłem Kieszkiem, Alan Uryga jest gwarancją podniesienia jakości defensywy, a Matej Hanousek miałby pewnie miejsce na lewej obronie w większości klubów Ekstraklasy.

Jest lepiej, ale…

Oceniając letnie okienko transferowe Wisły i jej aktualną kadrę należy jednak pamiętać o tym, że porównujemy ją bardziej z tym, co działo się w klubie w ostatnich dwóch-trzech latach, niż z siłą drużyn aktualnie grających w Ekstraklasie. Bo na tym drugim polu trudno odnieść wrażenie, że w Krakowie wyrosła nowa/stara potęga, która będzie większość przeciwników rozstawiać po kątach. Zdziwi mnie, jeśli ta ekipa nie zaliczy solidnego awansu względem poprzednich rozgrywek i pierwszy raz od sezonu 2017/18 nie zdobędzie więcej punktów, niż rok wcześniej, ale jeśli zapuka do grona drużyn bijących się o puchary, pokiwam głową z niedowierzaniem.

Na zakończonych ostatnio igrzyskach olimpijskich wśród konkurencji kolarskich można było obejrzeć wyścig drużynowy na dochodzenie. W skrócie polega on na rywalizacji zespołów czteroosobowych, gdzie końcowym czasem jest ten uzyskany przez trzeciego kolarza na mecie. Według zasady: masz tak mocny zespół, jak mocny jest twój przeciętniak. Jeśli przyłożymy tę miarę do Wisły, otrzymamy Nikolę Kuveljicia, dla którego sufit leży znacznie niżej niż w przeciętnej krakowskiej kamienicy, Yawa Yeboaha – niby potrafiącego zachwycić, ale w drugich połowach, gdy już brakuje sił, będącego wciąż ciałem obcym, albo Macieja Sadloka, którego przyszłość w Wiśle przecież jeszcze niedawno była niewiadomą. Zbyt wiele jest tych słabości, by podobny obrazek, jak ten z kibicem krążącym wokół samochodów i mówiącym „lider”, mógł być realny w znacznie bardziej zaawansowanej fazie sezonu.

Dobra droga

Nie zmienia to faktu, że na miejscu kibiców Wisły Kraków wreszcie czułbym optymizm. Gdy właścicielskie trio podjęło się ratowania klubu, priorytety były ustawione daleko od boiska. Z czasem idąc w jego kierunku mocno pobłądzono, regularnie pakowano się w ślepe uliczki. Ta, w którą Wisła weszła obecnie, wygląda na początek nowej drogi. Jeśli Biała Gwiazda skończy sezon w środku tabeli, pierwszy raz od lat będzie można mówić o zdrowo funkcjonującym klubie.

Komentarze