Cezary Kucharski: ta sytuacja mnie boli

Cezary Kucharski
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Cezary Kucharski

– Byłem zdziwiony, że Darek Mioduski mając 100 proc. akcji klubu, zrobił siebie prezesem. Mając świadomość, że nie będzie codziennie przebywał w klubie i że wciąż jest na etapie nauki zarządzania w piłce. Strukturalnie lepiej byłoby, gdyby pozostał właścicielem lub takim prezesem, jakim w Realu Madryt jest Florentino Perez – czyli do zdjęcia i zasiadania w loży z partnerami biznesowymi,gośćmi, którzy przychodzą na mecze. Obecna sytuacja mnie boli, bo los Legii leży mi na sercu, bo ona będzie we mnie do końca życia – mówi w wywiadzie Cezary Kucharski.

  • Z byłym menedżerem Roberta Lewandowskiego rozmawiamy nie tylko o Legii, ale także o konflikcie z kapitanem reprezentacji
  • Cezary Kucharski tłumaczy, jak z jego perspektywy wyglądało słynne nagranie, które trafiło do prokuratury – o co chodziło z kwotą 20 mln euro i słowami o „oszustach podatkowych”
  • – Zawsze miałem odwagę mówić, co myślę, nie zawsze poprawnie politycznie, przez co dużo ludzi ma wrażenie, że jestem osobą konfliktową – mówi i opowiada o swoich konfliktach

Co z tą Legią?

Legia Warszawa spadnie z Ekstraklasy?

(śmiech) Legia nigdy nie spadła i nie spadnie. Myślę, że we właściwym momencie decydenci Legii sięgnęli po właściwego człowieka, który to dźwignie.

12 grudnia napisał pan na Twitterze, że tylko Aleksandar Vuković jest w stanie wyprowadzić Legię na prostą. Dzień później Vuković został trenerem Legii. Tak pół żartem, pół serio, nie wiem, czy to dobrze, że myśli pan tym samym tokiem, co Dariusz Mioduski…

Tak naprawdę o Vukoviciu pisałem już dużo wcześniej, bo uważałem jego zwolnienie za błąd a także zaraz po zwolnieniu trenera Michniewicza, aby go zatrudniono ponownie. Ktoś wpadł jednak na genialny pomysł, by pożar gasił trener rezerw, który, z całym szacunkiem, nie był przygotowany, by poradzić sobie w tak trudnej sytuacji. Zresztą on sam do tego doszedł, bo dwa razy podawał się do dymisji. Przecież po meczu ze Stalą Mielec już dawał sygnał, że sobie nie poradzi i nie rozumiem, czemu już wtedy nie zastąpiono go kimś innym. Ale to polityka wewnętrzna Legii. Dziś raczej nikt się do błędu nie przyzna i nie weźmie za to odpowiedzialności, ale fakty są takie, że Legia straciła kilka tygodni, mimo iż cały świat wiedział już wcześniej, że trener Gołębiewski sobie nie poradzi.

Dlaczego pana zdaniem poradzi sobie zatem Vuković?

Zacznę może inaczej – jego w ogóle nie powinno się zwalniać. Po pierwsze wciąż miał szansę na awans do Ligi Europy. Zwolniono go przed ostatnim meczem eliminacji. Poza tym nie uważam, by Michniewicz był jakościowo lepszym trenerem, a do tego nie znał klimatu Legii tak mocno, jak Vuko. Za czasów Vukovicia Legia grała bardzo ofensywnie, kreowała dużo sytuacji, dominowała przeciwników – że wspomnę choćby o wygranych 7:0 z Wisłą Kraków czy 5:1 z Górnikiem Zabrze. Poza tym budował młodych chłopaków, których Legia potem sprzedawała za duże pieniądze. Realizował politykę klubu w ponad 90 proc. W jego miejsce zatrudniono trenera, o którym wszyscy wiedzieli, że jego drużyny są skupione na grze defensywnej. W lidze to nie mogło zadziałać na dłuższą metę. Na moje oko bilans zysków i strat związanych z zamianą Vukovicia na Michniewicza nie będzie na plusie.

A odpowiadając na pytanie – Legia dziś potrzebuje kogoś z takim charakterem jak Aco. On ma wielką charyzmę, jest inteligentnym człowiekiem, umie wyczyścić szatnię i zbudować zadziorną drużynę, w której widać chęć walki o zwycięstwo. Już to zrobił w przeszłości. Ale obawiam się, że jego charakter sprawił, że w gabinetach zrobił sobie „pod górkę”, że miał tam wrogów.

Relacje Vukovicia z Dariuszem Mioduskim faktycznie są – delikatnie mówiąc – chłodne. Taki ruch prezesa można traktować jak desperację.

Te relacje, czy to z Dariuszem Mioduskim, czy dyrektorem sportowym, mogą być atutem dla Vukovicia w relacji z piłkarzami. Zwłaszcza po tej akcji z atakiem na autokar oraz wywiadzie prezesa, w którym tak dużo mówił o potrzebie nowego trenera. Przecież po tych słowach o pragnieniu zatrudnienia Marka Papszuna w głowach piłkarzy mogła nastąpić wyłącznie konfuzja. Nie ma szans, by taka jawna deklaracja mogła wpłynąć pozytywnie na zawodników. Osobiście pierwszy raz w życiu się spotkałem, by w tak trudnej sytuacji snuć plany na kolejny sezon, gdy tu i teraz trzeba walczyć o każdy punkt, może też o Puchar Polski. Myślę zatem, że brak dobrych stosunków w gabinetach, w rozmowach z piłkarzami zadziała na korzyść Vukovicia. Pamiętajmy, że po meczu w Płocku i tym co się wydarzyło musiało zachwiać się zaufanie zawodników do włodarzy.

Wspomniał pan o dyrektorze sportowym. Któryś z kibiców napisał do pana „won z Legii” myląc z Radosławem Kucharskim…

Wiele razy dostawałem takie dziwne wiadomości. Do tej pory tego nie upubliczniałem, ale uznałem, że to jest dość zabawne. Pokazuje, że ci sami kibice, którzy często krytykują piłkarzy, osoby publiczne, nie bardzo mają pojęcie, o czym mówią . Nie mają elementarnej wiedzy i nie potrafią zauważyć prostej różnicy, które w sekundę da się znaleźć w Google a silą się na analizę funkcjonowania drużyny czy klubu. Jeśli ktoś mnie myli z Radkiem Kucharskim, to znaczy, że jest zbyt bystry.

Ale odnośnie Radosława Kucharskiego – zgadza się pan z przekazem tego kibica?

Krytyka dyrektora sportowego i jego milczenie w trudnej sytuacji dla klubu nie są przypadkowe. W Legii potrzeba silnych osobowości. Ludzi odważnych, którzy są wiarygodni w tym, co robią. Którzy potrafią argumentować swoje decyzje i nie boją się konfrontacji z opinią publiczną. Dla mnie rola dyrektora sportowego to za wysokie progi dla Radka Kucharskiego. To nie jest właściwy typ osobowości. Oczywiście nie odbieram mu wiedzy na temat piłki, piłkarzy czy posiadania kontaktów, ale bycie osobą zarządzającą w takim klubie jak Legia wymaga odrobinę większych kompetencji niż te, o których mówił Darek Mioduski – czyli bycia uczciwym. Prawdę mówiąc większość jest uczciwych, więc co to za argument?

Zgadza się pan z powtarzającą się opinią, że troszcząc się o los Legii, najlepszym, co mógłby zrobić Dariusz Mioduski, to zwakowanie stanowiska prezesa?

Byłem zdziwiony, że Darek Mioduski mając 100 proc. akcji klubu, zrobił siebie prezesem. Mając świadomość, że nie będzie codziennie przebywał w klubie i że wciąż jest na etapie nauki zarządzania klubem piłkarskim, co nie jest zwykłym biznesem. Strukturalnie lepiej byłoby, gdyby pozostał właścicielem lub takim prezesem, jakim w Realu Madryt jest Florentino Perez – czyli do zdjęcia i zasiadania w loży z partnerami biznesowymi, którzy przychodzą na mecze. Obecna sytuacja mnie boli, bo los Legii leży mi na sercu, bo ona będzie we mnie do końca życia. Z Warszawą jestem związany ponad połowę życia. Zawsze miałem odwagę mówić, co myślę, nie zawsze poprawnie politycznie, przez co dużo ludzi ma wrażenie, że jestem osobą konfliktową. A prawda jest taka, że parę moich tez, które były kontrowersyjne, prędzej czy później się sprawdziły – nie tylko odnośnie Legii.

Kilka zdań o konfliktach

Obserwując z boku, tych pana konfliktów trudno nie zauważyć. To z Robertem Lewandowskim, to ze Zbigniewem Bońkiem albo ostatnio z Mariuszem Piekarskim, z którym stoczył pan bitkę na Twitterze. Po co to panu i skąd to się bierze?

Każdy konflikt i jego podłoże jest inne. Z Lewandowskim konflikt mamy czysto biznesowy, zakończyliśmy współpracę i należy się rozliczyć, a jest za co. Lewandowscy nie lubią płacić i się rozliczać, bo nie jestem jedyną osobą z którą się nie rozliczyli. On aby nie płacić mi zaangażował organy państwa, ale ja nie zamierzam się bać ani milczeć. Zbigniew Boniek to jest inna sprawa, on jest wrażliwy na swoim punkcie. Zbudował sobie pozycję w Polsce, w której dziennikarze nie zastanawiają się, czy mówi mądrze, czy głupio, często traktując go jak prawdę objawioną, a ja mam odwagę skontrować czy wyśmiać jeśli gada głupoty. On nie lubi takich osób. Woli lizusów, którzy wchodzą mu w tylną część ciała. Poznaliśmy się dobrze w 2002 roku podczas mistrzostw świata, później nawet powołał mnie do swojej kadry, chciał ze mną transferować Lewandowskiego jak był w Lechu. Czasem jego niechęć do mnie wydaje mi się zabawna, bo raczej powinien być choć minimalnie wdzięczny, że poprowadziłem karierę Lewandowskiego w ten sposób, że mógł się na niej wieźć przez dziewięć lat. Jeszcze za czasów Dortmundu Zbigniew Boniek powiedział do Roberta, by ten zmienił agenta. Sugerował, że to podniesie mu zarobki. Dowiedziałem się od tym od samego piłkarza, który się trochę się śmiał, bo miał usłyszeć, że inny agent miał mu zapewnić 6 mln euro, a ja byłem wtedy na etapie negocjacji 8 mln euro. Z Piekarskim znamy się z szatni, a Twittera traktuję jako element rozrywki. Prowokacji, która zmusza do myślenia lub dyskusji. Inna sprawa, że często ona nie idzie w dobrym kierunku, gdy emocje buzują.

Dlaczego Robert Lewandowski nie dostał Złotej Piłki?

To teraz ja sprowokuję temat dalszej części rozmowy i spytam – kto powinien dostać w tym roku Złotą Piłkę?

Pewnie powinienem być tym czego oczekują czytelnicy i powiedzieć, że Lewandowski. Myślę, że dostałby tę nagrodę, gdyby wiele lat temu dał się namówić na pracę nad swoim PR-em na całym świecie. Niestety, moim zdaniem, przegrał trochę na własne życzenie z Messim. To genialny piłkarz, ale i rozpoznawalny w każdym zakątku świata, i lubiany przez dziennikarzy. Natomiast w przypadku Lewandowskiego, tego brakuje i jego bramki w tym sezonie były moim zdaniem zbyt mało wyeksponowane. Namawiałem go pamiętam, żeby udzielał wywiadów poważnym gazetom na całym świecie, ale były z tym kłopoty. I wydaje mi się, że przez to przegrał. Zabrakło też wsparcia ze strony jego partnerów. Gdy się rozstawaliśmy, to wy dziennikarze pisaliście, że Pini Zahavi to globalna marka. A później się okazało, że ta globalna marka zrezygnowała z kontraktu z Nike, a w 2018 roku zrobiła to samo z wielką, światową firmą, czyli Coca Colą dla polskiej marki napojów, przez co stracono szansę, by Robert Lewandowski był twarzą mistrzostw świata w Rosji. Ktoś go przekonał, że ta polska marka będzie drugą Coca Colą. Podsumowując – Robert Lewandowski powinien wygrać, ale przegrał na własne życzenie. Podobnie zresztą jak kiedyś Sportowca Roku w Polsce, gdy na ostatniej prostej wyprzedził go Kamil Stoch, bo w decydującym momencie zabrakło ze strony jego obozu PR-owych działań.

Kiedyś pan mówił, że w kontrakcie z Bayernem zastrzegł pan, że jeśli Robert Lewandowski zdobędzie indywidualną nagrodę, otrzyma specjalną premię. Jaka kwota przeszła mu koło nosa?

Nie wiem, bo kontrakt, o którym pan wspomina, podpisywaliśmy w 2016 roku. Dlatego zakładam, że kolejny menedżer, czyli kolega Tomek Zawiślak i Zahavi, coś lepszego wymyślili bo mieli dużo lepszą pozycję negojacyjną. Z tego, co kojarzę, wtedy to był 1 mln euro za znalezienie się w trójce najlepszych piłkarzy. Teraz kwota powinna być większa. Zakładam, że jest.

Zepsute relacje z Robertem Lewandowskim

Kiedy zepsuły się pana relacje z Robertem Lewandowskim? To była jedna przyczyna, czy narastający problem?

Gdy zaczęły się wielkie pieniądze, którymi trzeba było się dzielić. Czyli w 2013-2014. Robertowi przestało się podobać, że płaci jakiekolwiek prowizje, np. od kontraktów reklamowych. Wtedy jego koledzy, którzy pracowali wówczas dla mnie, zaczęli kopać dołki pode mną. To narastało. Zawiślak ciągle przynosił jakieś biznesy, małe kontrakty reklamowe, których często naszym zdaniem nie należało podpisywać. Byliśmy przez to postrzegani jako ci, którzy odradzają podpis, bo nic z tego nie mają. Takie proste tricki działały. Ja byłem przeciwnikiem wielu biznesowych aktywności Roberta, bo uważałem, że nie ma sensu się skupiać na małych rzeczach, skoro największe przychody są z dużych. I na nich trzeba było się skupić.

Jaki jest aktualnie status sprawy z głośnym nagraniem?

Robert Lewandowski nagrał mnie wielokrotnie, a donosząc do prokuratury, pokazał trzy nagrania. On przygotowywał tę sprawę od 2018 roku. Pierwszy raz mnie nagrał w czasie, gdy składał mi życzenia urodzinowe w lutym 2018. Mniej więcej w tym czasie Anna Lewandowska zapraszała mnie do Monachium, bym zobaczył ich córkę. Nagle się okazało, na potrzeby sprawy, że w tamtym czasie byli już przeze mnie podobno szantażowani i się mnie bali do tego stopnia, że zatrudnili ochroniarza. Dziś sprawę prowadzi prokuratura, ale ona według mnie nie ma żadnych podstaw, by iść z tym do sądu, więc zakładam, że będzie opóźniała sprawę, bo nie o szantaż w tej sprawie chodzi. Niezależny Sąd wywali zarzuty prokuratury i Lewandowskich w powietrze, zmiażdży je i nie mam co to tego wątpliwości. Ja się niczego nie obawiam, bardzo bym chciał, by jednak sprawa znalazła się w sądzie, ale wiem też, że nie taki był cel. Lewandowskiemu i jego ludziom było to potrzebne, by mieć argument w sprawie cywilnej, którą ja mu wytoczyłem. Gdybym nie złożył pozwu, nie byłoby akcji z szantażem. Polecam tekst w ostatniej „Polityce”, w którym właśnie o tym mówili.

W rozmowie z „Pulsem Biznesu” mówił o domniemanym szantażu mówił pan tak: „Sprawa ma szeroki kontekst, a przewijająca się kwota 20 mln euro nie wzięła się z sufitu, tylko jest związana bezpośrednio z naszymi rozliczeniami i trwającymi lata negocjacjami”. Jaki zatem jest ten szeroki kontekst?

Przede wszystkim ja nie chciałem od Lewandowskiego żadnych 20 mln euro. Ta kwota padła w naszych negocjacjach. Spytam pana: ile są warte prawa do wizerunku Roberta Lewandowskiego do 2030 roku?

Nie mam pojęcia, to nie moja działka, poza tym odpowiedź pewnie wymaga jakichś analiz.

No właśnie ja też nie wiedziałem. I szukałem informacji u różnych ludzi orientujących się w wycenie wizerunków piłkarzy. Słyszałem różne kwoty – 20 mln euro, 10 mln euro, a od samego Roberta Lewandowskiego usłyszałem 100 zł. Toczyliśmy negocjacje, używałem różnych argumentów. Ostatecznie zleciłem wycenę profesjonalistom z Akademii Ekonomicznej w Krakowie. Stąd kwota 39 mln zł na moim pozwie*.

Skąd w pana ustach słowa do Roberta Lewandowskiego: „ty i twoja żona jesteście oszustami podatkowymi”? To potężne oskarżenie. Jaka jest jego geneza?

Robert i Anna Lewandowscy wypłacali sobie na swoje prywatne konta duże pieniądze z naszej spółki, opłacali loty prywatnym samolotem na wakacje i jeszcze chwalili się zdjęciami w social mediach, robili zakupy do domu w Monachium z pieniędzy spółki i wiele innych zakupów uszczuplając majątek spółki, a przy okazji polskiego podatnika. Wielokrotnie wzywałem ich, aby przywrócili sprawy spółki do zgodnej z prawem. Tak mi się przynajmniej wydaje. Stąd też moje słowa. Ale to nie szantaż. Po prostu nie szczędziliśmy sobie w trakcie tych rozmów mocnych wypowiedzi, to nie było spijanie sobie z dzióbków.

Jak od kuchni wyglądało przesłuchanie w prokuraturze?

Siedziało dwóch ważniaków-prokuratorów, którzy mieli już gotową tezę. Byłem do takiej akcji przygotowany, bo wiedziałem, że Lewandowski szukał dojścia do władzy. Wiedziałem, kto to jest mecenas Siemiątkowski, że ma dojścia do obozu władzy. Miałem informację z tzw. miasta, co jest szykowane. To oczywiście nic przyjemnego, ale rozumiałem, że to pokazówka. Prokurator uznał, że należy mi ograniczyć wolność, a na noc wsadzić „na dołek”. Dziś się czuję trochę jak więzień polityczny. Ale uważam, że wszystko w życiu jest po coś, by się czegoś nauczyć.

Pana dzieciom w czasie akcji o 6 rano zabrano komputery. Wystąpiły u nich jakieś objawy traumy?

Na szczęście nie. Najmocniej sprawę przeżyła żona. Z perspektywy czasu żałuję, że mając wiedzę o możliwej akcji, nie przygotowałem na nią swoich dzieci i żony. Miałem chyba w głębi duszy nadzieję, że to się nie wydarzy.

Menedżer? Teraz są inne priorytety

Skupia się pan w ogóle jeszcze na działalności menedżerskiej?

W tej chwili nie. Mam inne priorytety. Oczywiście jestem cały czas aktywnym agentem, robię niektóre rzeczy jako pośrednik, ale już nie biegam za młodymi talentami i nie proponuję im współpracy.

A nie jest czasem tak, że wizerunkowo dużo pan stracił czy to na konflikcie z Lewandowskim, czy rozstaniach z innymi piłkarzami, i nowi się do pana nie garną?

Nie wiem, bo tego nie próbuję, nie dzwonię po piłkarzach. Może tak być, a może tak nie być. Nie sprawdzam, więc trudno mi to powiedzieć. Ale nikt mi nie zabierze tego, że umieściłem polskich piłkarzy w klubach, w których wygrywali Ligę Mistrzów lub dwa razy Ligę Europy – jak w przypadku Grzegorza Krychowiaka. Chciałbym, by pojawił się jakiś inny polski agent, który czegoś takiego dokona. Ale oczywiście, jeśli ktoś spojrzy na to z punktu widzenia konfliktu, może wyciągnąć podobne wnioski do tego, co pan sugeruje. Ale ja podjąłem świadomą decyzję, by się delikatnie przebranżowić, pełnić w piłce nieco inną rolę i prowadzić inne życie. Nie mam z tym problemu, dlatego nie próbuję sprawdzać, czy konflikt z Lewandowskim zmienił postrzeganie mnie jako menedżera. Nawet jeśli tak, nie mam z tym problemu. To nie ma dla mnie znaczenia.

Czytając różne biografie piłkarzy łatwo dojść do wniosku, że wielu z nich jest życiowo niezaradnych. Część z nich przyznaje wprost, że wszystkie sprawy załatwiał za nich klub, przez co po zakończeniu kariery nie mieli pojęcia, jak odnaleźć się w życiu. Zgadza się pan z tym?

Zgadzam się. Ja zresztą zawsze starałem się ich przekonywać, by myśleli o przyszłości, by nie liczyli, że wszystko za nich zrobi klub lub menedżer. Bo po karierze zostaną kalekami, którzy nie będą wiedzieć, jak zarejestrować się w przychodni lekarskiej. To nie było łatwe.

Jaka prośba od piłkarza zdziwiła pana najmocniej?

Jeden z młodych zawodników wrócił z zagranicznego klubu. Jego nowy polski klub wysłał go na badania do przychodni, a on po dotarciu dzwoni do mnie z pretensjami, że nie wie, do którego gabinetu ma pójść. Oburzał się, że klub jest nieprofesjonalny, skoro mu tego nie przekazał. Spytałem, czy widzi okienko z napisem „rejestracja”. Widział. Musiałem mu powiedzieć, że ma tam podejść i przedstawić się jako piłkarz tego klubu, że został wysłany na badania. Tak zrobił, a po badaniu zadzwoniłem do niego mówiąc, że musi nauczyć się myśleć, bo za chwilę będzie miał małe dziecko, które w nocy będzie płakało, a ja mogę w nocy nie odebrać telefonu, by powiedzieć mu, co ma robić. Piłkarze często są dużymi dziećmi. Ja starałem się zmieniać to u nich.

W biznesie denerwuje się pan mniej?

Tak. I jestem zadowolony z tego, co zrobiłem, choć biznesu uczę się każdego dnia. Ale stresuję się mniej i mam do czynienia z poważniejszymi ludźmi, którzy rozumieją biznesowe argumenty – co to jest prowizja i dlaczego należy ją zapłacić, skoro jest umówiona, a nie pytać, czemu jest tak wysoka, gdy z całej operacji zarobiło się dużo więcej.

—–

* Cezary Kucharski ma zarzucać wspólnikowi m.in. wyprowadzanie pieniędzy z firmy, działanie na szkodę wspólnika, czy rozliczenia podatkowe, które mogły ich obu narazić na odpowiedzialność skarbową i karną. Swoje roszczenia oszacował na równowartość ok. 39 mln złotych – przyp. red.

Komentarze