Mecz o obniżonej temperaturze – dlaczego tak to wyglądało?

Przyzwyczailiśmy się, że mecze Legii z Lechem rozgrzewają kibiców. Nawet jeśli nie jakością, to nastawieniem obu ekip czy - w najgorszym przypadku - boiskowymi starciami kogutów. Ale dziś bez wątpienia obejrzeliśmy jeden z najsłabszych ligowych klasyków ostatnich lat.

Legia Warszawa - Lech Poznan
Obserwuj nas w
Legia Warszawa - Lech Poznan / PressFocus Na zdjęciu: Legia Warszawa - Lech Poznan
  • W meczu Legii z Lechem oglądaliśmy faul średnio co dwie minuty, a jakikolwiek strzał średnio co dziesięć minut
  • Jesień dla kandydatów do mistrza to sztuka kontrolowania ognia – dziś Legia i Lech skupili się na tym, by nie zaprószyć pod sobą ogniska
  • Natomiast trudno stanąć przed kibicami i powiedzieć: słuchajcie, czekaliście na to spotkanie od kilku dni, a obejrzeliście koszmarne widowisko

Mecz o temperaturze pokojowej

Kosta Runjaic po meczu ze Zrinjskim Mostar mówił, że “koń skacze na taką wysokość, na jaką potrzebuje”. Nawiązywał w ten sposób do tezy, że Legia nie forsowała tempa w meczu pucharowym, a i tak osiągnęła zakładany cel. Co zatem można powiedzieć o ekipach Legii i Lecha w ligowym klasyku? Że oba konie skakać nie musiały, gdyż poprzeczka leżała na podłodze. Dla obu ekip remis był wynikiem satysfakcjonującym, więc byliśmy świadkami jednego z najchłodniejszych starć warszawsko-poznańskich ostatnich lat.

Nie było w tym meczu strzałów (średnio raptem jeden na dziesięć minut – w ogóle, nie chodzi wyłącznie o celne), nie było dokładności (obie ekipy nie przekroczyły 75% celności podań), nie było nawet zarzewia gorących emocji. Czekaliśmy na mecz gorący, a dostaliśmy starcie o temperaturze pokojowej. Takie, na które można było machnąć ręką.

Niech wpadnie chociaż z niczego

Sędzia Lasyk dolicza trzy minuty do drugiej połowy. Legia ma rzut wolny na połowie boiska, tuż za linią środkową. Celebracja wybicia trwa długo, wreszcie piłka zostaje posłana w okolice pola karnego gości.

Lech przejmuje piłkę, rusza z kontrą, ale gospodarze faulują. Piłka na środku boiska, rzut wolny, w tle jeszcze zmiana, znów wszyscy biegną w pole karne – tym razem to przeciwległe. Z wrzutki ponownie nic nie wychodzi. Idziemy w drugą stronę…

I znów faul na środku boiska, tym razem sam Tobiasz wybiera się do wybicia piłki w pole karne lechitów, ale – cóż za zaskoczenie – futbolówka ponownie zostaje z szesnastki wybita.

Dokładnie w taki sposób wyglądały ostatnie trzy minuty meczu. Absolutny prymitywizm w podejmowanych środkach, naiwne próby oszukania nisko ustawionego rywala, gra na udo. Czyli albo się udo, albo się nie udo.

Oczywiście obaj trenerzy mają okoliczności łagodzące – że puchary, że w czwartek Legia grała mecz, że kontuzje, że to jednak wyjazd na trudny teren, że to jednak przyjazd trudnego rywala. Ale jeśli ta poprzeczka z początku tekstu miała być na jakiejś wysokości ustawiona, to chyba akurat po drugiej i trzeciej drużynie poprzedniego sezonu powinniśmy oczekiwać, że do jej zmierzenia przyda się rozwijana miara, a nie szkolna linijka.

W poszukiwaniu słabych punktów

Zarówno Lech, jak i Legia, mają problemy przy fazie przejścia z ataku do obrony. To częsta cecha rozregulowanych ekip, które chcą prowadzić grę – tracą piłkę, kiepska organizacja bloku obronnego ułatwia przeciwnikom kontratak, paniczne powroty nie przynoszą skutku. Tylko przy Łazienkowskiej… żadna z drużyn nie chciała być w ataku. Na palcach dwóch, może trzech rąk możemy policzyć łączną liczbę odważnie wysuniętych ataków pozycyjnych. Wszołek i Kun nie szli z atakami pod same pole karne, a Velde obserwował Pereirę przy podłączaniu się do ataku. Zamiast słowa “odwaga”, dominowało sformułowania typu “roztropność” czy “rozwaga”.

Legia i Lech zagrały w grę typu – ja wiem, że ty wiesz, że ja wiem, że ty wiesz…

I zaszachowały się w tej grze.

Symptomatyczne był próby wcinek za bocznych obrońców Lecha i za wahadłowych Legii. Obie strony grały to w ciemno, bo prawdopodobnie tam trenerzy obu ekip doszukiwali się w przedmeczowych analizach wolnych przestrzeni. Sęk w tym, że ich tam nie było, bo te boki po obu stronach barykady był ustawione niezwykle nisko. Przypominało to strategię turową, w której komputer nie dopasowuje się do ruchów gracza.

Jeśli ktoś był bliżej, to Legia

Trzeba jednak przyznać, że jeśli ktoś miał tutaj zdobyć gola, to była to Legia Warszawa. Bramkę zdobyła, ale po niewielkim spalonym. Groźne były też stałe fragmenty gry – choć realnie nie padło z nich pół tuzina celnych uderzeń, to wiele piłek zagrywanych z rzutów wolnych i rożnych trafiało w okolice pole bramkowego. Być może swój najlepszych mecz w dotychczasowej karierze przy Bułgarskiej rozegrał Bartosz Mrozek, który wreszcie zdradził symptomy tego, dlaczego niektórzy widzieli w nim najlepszego bramkarza poprzedniego sezonu.

Legia jednak była sukcesywnie wypychana z przedpola gości. Josue schodził do prawej flanki, by zawiązać firmową akcję w duecie z Wszołkiem, ale to też Kolejorz przeczytał we wczorajszej gazecie. Gdy suwaki po obu stronach zostały przesunięte w stronę bronienia, to brakowało mocy i sprawczości za wykonanie nieoczywistego, zaskakującego ruchu z przodu.

Lech w ofensywie wypadł fatalnie. To już chyba czas, by zastanowić się, czy Marchwiński biegający za plecami Ishaka to idealne rozwiązanie – wszak lechita najlepiej wyglądał wtedy, gdy miał więcej wolnej przestrzeni przed sobą. Absolutnie wykastrowani z gry jeden na jednego byli na flankach Velde z Ba Louą. Do kontrataków poznaniacy zabierali się z zaangażowaniem godnym pracownika przychodzącego na ostatnią nocną zmianę przed przejściem na emeryturę.

Legia i Lech, czyli wygaszanie pożarów

Lech miał w tym sezonie pożar, gdy głośno wybrzmiały statystyki o tym, że tylko beniaminkowie tracą więcej bramek w Ekstraklasie od niebiesko-białych.

Legia miała w tym sezonie pożar, gdy zanotowała cztery porażki z rzędu, w tym wstydliwe lania od Śląska Wrocław czy u siebie od Stali Mielec.

I często to rundy jesiennej w klubach aspirujących wyglądają bardziej na doraźne próby gaszenia takich pożarów niż śrubowanie przewagi nad resztą stawki. Rok temu odjechał Raków i trudno było go już złapać. Wydaje się, że w tym sezonie takiego drugiego Rakowa nie będzie, więc kluczem dla zespołów aspirujących do mistrzostwa musi być kontrolowanie tego, by żaden z pożarów nie umknął spod kontroli.

POLECAMY TAKŻE

Legia zalicza trzecie czyste konto z rzędu, podobnie jak Lech. Kolejorz w lidze jest niepokonany od pamiętnej klęski z Pogonią (1.10), a legioniści otrząsnęli się z październikowego kryzysu. Tylko porażka dziś mogła na nowo zaprószyć ogień pod którymś z klubów.

Dlatego nie dziwią słowa obu trenerów na konferencjach pomeczowych.

Van den Brom: – Remis jest okej. Nie mieliśmy dużo okazji, dobrze broniliśmy się przy stałych fragmentach, więc ostatecznie ten punkt bierzemy ze sobą. Zawsze gramy o zwycięstwo, ale po takim meczu akceptujemy remis.

Runjaic: – Ani nie jestem szczęśliwy, ani nie jestem rozczarowany tym punktem. Nadal jesteśmy w ligowej grze o najwyższe cele. Te ostatnie mecze pokazały, że nie można nas skreślać.

Komentarze

Na temat “Mecz o obniżonej temperaturze – dlaczego tak to wyglądało?

“Zarówno Lech, jak i Legia, mają problemy przy fazie przejścia z ataku do obrony.”
To się nazywa fałszywa symetria. Lech od czasów kwalifikacji z Żalgirisem Kowno nie zagrał ani jednego dobrego spotkania. Lech jak przejmuje piłkę, to spowalnia tempo gry, nie umie grać przez środek boiska i jałowo przetrzymuje piłkę. Legia tym się różni od Lecha, że Legia miała swoje złote mecze z Midtjylland (2 drużyna ligi duńskiej), Aston Villą, czy AZ Alkmaar (Legia zdominowała ten zespół). Lech przegrałby z każdą z tych drużyn. Lech, który nie gra w europejskich pucharach powinien mieć jakąś przewagę nad Legią, a jest nawet odwrotnie, co trudno wytłumaczyć. Lech stoi w miejscu od meczu z Żalgirisem Kowno i jest bezradny w fazie ofensywnej. Czas najwyższy rozejrzeć się za nowym trenerem, bo ten Lech już nie podskoczy wyżej.