Aleksandar Mitrović strzelił we wtorek swoją 50. Bramkę dla reprezentacji Serbii. Co istotne, dokonał tego w zaledwie 75 meczach. Napastnik w trwającym sezonie udowadnia, że dorósł do poziomu Premier League, jest też liderem swojej kadry narodowej.
- Aleksandar Mitrović potrzebował zaledwie 75 meczów, by strzelić 50 bramek dla swojej reprezentacji. Zrobił to znacznie szybciej, niż Lionel Messi czy Cristiano Ronaldo
- Jego gol przeciwko Norwegii (2:0) pomógł Serbom zapewnić sobie awans do Dywizji A Ligi Narodów
- 28-latek od początku sezonu strzelił już dziesięć bramek dla klubu i reprezentacji
Mitrović z 50. bramką dla reprezentacji Serbii
Dla Aleksandara Mitrovicia trwający sezon miał być papierkiem lakmusowym. 28-latek wracał do Premier League po zdewastowaniu rekordu zdobytych bramek w jednym sezonie Championship. W przeszłości już odbił się od angielskiej ekstraklasy i wielu ekspertów sądziło, że tym razem będzie podobnie.
Pierwsze miesiące trwającej kampanii zdają się wyprowadzać ich z błędu. Napastnik emanuje pewnością siebie i, co najważniejsze, strzela bramki, jak na zawołanie. Nie tylko zresztą w klubie. We wtorek osiągnął istotny kamień milowy w kontekście gry dla reprezentacji. Jego Serbia pokonała reprezentację Norwegii (2:0), a jednego z goli strzelił właśnie Mitrović. Snajper Fulham miał się, z czego cieszyć. Nie tylko zapewnił swej kadrze awans do Dywizji A Ligi Narodów, wygrywając korespondencyjny pojedynek z Erlingiem Haalandem, ale też zdobył 50. bramkę w barwach narodowych. Wtorkowe starcie było dla 28-latka 75. w reprezentacji. Dla porównania, by ustrzelić 50 bramek dla swojego kraju, Lionel Messi potrzebował 107 spotkań, a Cristiano Ronaldo 114. Przy takiej dyspozycji trudno nie spodziewać się, by najbliższego lata nie trafił do jednego z czołowych klubów Europy.
Mitrović w tym sezonie strzelił już sześć bramek w siedmiu spotkaniach Premier League. Do tego dołożył cztery podczas wrześniowej przerwy reprezentacyjnej.
Czytaj więcej: Zwycięski marsz Argentyny trwa, a federacja doceniła selekcjonera Scaloniego.
Komentarze