Olkiewicz w środę #22. Lech kontra minimalizm, czyli to samo starcie co 6 miesięcy

Karol Klimczak
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Karol Klimczak

To chyba najgorsze uczucie spośród wszystkich doznań, jakie może ufundować nam kinematografia. Wspólne oglądanie pozycji filmowej typu “oklepany thriller”. Wiadomo, jak to jest – bohaterka zaczyna uchylać drzwi do piwnicy. Było tysiąc filmów o uchylaniu drzwi do piwnicy, więc istnieje szansa, że w uniwersum tej bohaterki też takie filmy powstawały. Ale ona ich nie widziała. Wszyscy więc są świadomi tego, co się stanie za moment, że ona pójdzie do tej piwnicy, że ten łotr, zbir, duch, albo potwór ją tam dorwie, że będzie ten irytujący krzyk, a nasze ciche mamrotanie “nie idź tam, nie rób tego, po co tam leziesz” pozostanie bez wpływu na akcję filmu. Ale ona świadoma nie jest.

Jestem na siebie bardzo zły. Bo ja te wszystkie filmy widziałem, bo ja powinienem być świadomy. Widziałem już nie raz, słyszałem nie raz, jak Piotr Rutkowski zapewniał, że tym razem trzeba będzie być nieco odważniejszym na rynku transferowym. Widziałem już nie raz, słyszałem nie raz, jak zapewniał o tym, że pieniądze zarobione na sprzedaży kolejnych wychowanków nie zostaną upchnięte w skarpecie, ale zainwestowane w prawdziwe wzmocnienia drużyny, wzmocnienia na tu i teraz, a nie na luty przyszłego sezonu. Był czas przywyknąć, że te słowa wypowiadane w maju tracą zazwyczaj na aktualności mniej więcej na początku lipca, gdy okienko transferowe zostaje szeroko uchylone, a do Lecha zamiast świeżych piłkarzy wpada przez to okno głównie świeże powietrze.

A jednak – uwierzyłem i co gorsza – mam wrażenie, że po prostu były pewne sygnały, że uwierzyć warto. Lech Poznań w sezonie 2021/22 zrobił naprawdę sporo, by nie być oskarżanym o dziadostwo. Momentami żartowałem nawet wraz z Leszkiem Milewskim, że Maciej Skorża przy Dariuszu Żurawiu to wybredny malkontent. Żuraw grał Dejewskim w Lizbonie i twardo trzymał linię klubową, że Lech ma kadrę na trzy fronty. Skorża miał trzech świetnych, jak na warunki ligi, stoperów, a i tak na każdej konferencji dopraszał się o transfer czwartego. Co więcej – zima, zarówno pod względem transferów in, jak i transferów out, pozwoliła uwierzyć, że w Lechu minął czas gromadzenia, nadszedł czas konsumowania. Ruchy takie jak Adriel Ba Loua, Dawid Kownacki czy Tomasz Kędziora to z jednej strony na pewno wykorzystanie sytuacji, ale z drugiej – pokaz ambicji, pokaz wręcz demonstracyjnego zerwania z oszczędnościami, nawet jeśli dwóch ostatnich to “tylko” wypożyczenia.

Niektórzy zresztą zwracali uwagę – spójrzcie na listę obcokrajowców w Lechu, spójrzcie na to, jak wygląda obecnie kolejka młodych do wyjazdu i sprzedaży na zachód. To był bardzo namacalny przykład zmiany w Lechu – nagle przestało się tu roić od zdolnej, polskiej młodzieży, łatwiej było w składzie znaleźć obcokrajowca, ściąganego jako jakościowe wzmocnienie. Ba, Salamon, Murawski czy wspomniany duet wychowanków Lecha to wprawdzie Polacy, ale już raczej bez potencjału pod dużą sprzedaż. I to nie jest zarzut, to nie była zdrada ideałów – to było przeniesienie ciężaru z harmonijnego pracowania na ten słynny “zielony Excel” do budowania kadry przede wszystkim przygotowanej do zdobywania trofeów, wygrywania meczów, osiągania sukcesów sportowych, nawet kosztem finansowego eldorado po opędzlowaniu kolejnych młodych perełek. Po sprzedaży Kamińskiego trudno zresztą wskazać przynajmniej dwóch kolejnych na liście do wielkiego transferu.

Wydawało się, że Maciej Skorża tego mocno pilnuje, że napiera na kolejne nowe klocki, które pozwolą mu zbudować skład na coś więcej, niż tylko krajowe solidne granie. A potem stało się, potem sytuacja losowa i tak jakby ktoś zgubił PIN do karty kredytowej Karola Klimczaka.

Oczywiście, to nie jest sytuacja zero-jedynkowa, jest przecież Afonso Sousa, czyli na nasze możliwości – absolutny kozak. Jest Citaiszwili, który też ma szansę okazać się wzmocnieniem. Jest utrzymanie w składzie paru zawodników, którzy jeszcze parę lat temu po takim sezonie jak ten mistrzostwski pewnie wyfrunęliby z miejsca do mocniejszych piłkarsko lig. Natomiast nie trzeba być orłem z matematyki, by zauważyć, że to trochę mało. Że to prawdopodobnie zbyt mało, by zrobić to, czego od Lecha oczekiwali wszyscy – od kibiców, aż po Macieja Skorżę.

Nie chcę uderzać w prostą kalkę – był Skorża, to wymagał ambicji i grania grubo, zabrakło Skorży, to wrócił minimalizm i oglądanie każdej złotówki po osiem razy. Pamiętam przecież, jak rok temu Lech negocjował z Damianem Kądziorem, a ostatecznie uznał, że w sumie Ba Loua lepszy. To chyba po prostu jakiś rodzaj DNA, jakiś rodzaj finansowej zapobiegliwości, która graniczy z chorobliwym skąpstwem. Lech już ma z tym zerwać, już ma się szarpnąć na szereg gestów utwierdzających kibiców w przekonaniu, że koszmar minął. A potem znów idzie do tej piwnicy znanej z thrillera. Bolesne, gdy widzimy, jak wielkie Lech ma możliwości, a jednocześnie w jak skromny sposób z nich korzysta. Weźmy pozycję bramkarza. Czy na pewno Kolejorz MUSIAŁ inwestować w gościa z Pafos, bez większej historii gry w mocnych europejskich klubach? Wydaje się, że w momencie, gdy Raków Częstochowa jest w stanie ściągnąć takiego kozaka jak Vladan Kovacević – Lech raczej nie musiał szukać w Batumi czy Pafos. Mógł mierzyć wyżej, bo skoro Raków może, to czemu nie poznaniacy. Sęk w tym, że po prostu odpowiednio wysoko nie wymierzył, a za swój brak ambicji zdążył już zapłacić błędami Rudki.

Dlaczego o Michale Heliku mówi się teraz? I znów: dopiero “się mówi”? Tak, widziałem już wypożyczenie z Norkopping, słuszną reakcję na niesprzyjające warunki, ale chyba jak wielu liczyłem, że skoro już Lech rozpoczyna temat Helika, to będzie go chciał mieć przy Bułgarskiej jak najwcześniej. Podobnie sytuacja wygląda z innymi zawodnikami, którzy byli kojarzeni z Lechem. Plach, Kądzior, zagraniczni piłkarze z mocnych lig. W Poznaniu “analizują”. “Rozmawiają”. “Sprawdzają dostępne opcje”. Czas płynie. Nie wykluczam, że te transfery naprawdę zostaną sfinalizowane. Jestem w stanie sobie wyobrazić prawdziwą ofensywę Lecha, Plach fruwa między słupkami, Helik czyści przed nim, na skrzydle biega Kądzior, z ławki obserwuje to Kownacki, a jeszcze pewnie paru nazwisk nie wymieniłem. Naprawdę, wciąż jestem w stanie w to wszystko uwierzyć.

Ale jutro Lech gra rewanż z Dinamem Batumi, jutro dopnie kwestię awansu do III rundy eliminacji Ligi Konferencji. Piątek pewnie będzie wolny, w sobotę rozpoczną się przygotowania do czwartkowego meczu. W praktyce – pięć dni roboczych i Lech znowu będzie walczył w Europie, w meczu bardzo ważnym, o awans do fazy barażowej. Zakładając ten optymistyczny scenariusz – kiedy przylecą nowi piłkarze? Kiedy odbędą pierwszy trening z drużyną? Kiedy uda się ich poprawnie zaadaptować do strategii trenera van den Broma? A przecież te eliminacje nie zwalniają, wręcz przeciwnie, przy tej klasie przeciwników i rosnącym zniecierpliwieniu ligowej konkurencji – karuzela spotkań nabiera irracjonalnego tempa. Czy może się zdarzyć, że Lech będzie na tyle opieszały, że konkretne wzmocnienia nadejdą po jego odpadnięciu z Europy?

Cholera, nie lubię specjalnie tego słowa, ale wydaje mi się cholernie adekwatne. Cholera. Lech znowu gra tym, co ma, a ma niewiele, na tle oczekiwań. Znów się spóźnił, znów nie dowiózł, znów rozbudził nadzieje, a potem je metodycznie, krok po kroku, wygaszał. Określenie “Zakład Utylizacji Marzeń”, którego swego czasu stworzyłem, znów odżyło, choć przecież spełniony został sen o mistrzostwie. To jest prawdziwa miara trwonionego potencjału Lecha. Jakże inaczej to wszystko mogło wyglądać. Seria mocnych transferów w pierwszym możliwym terminie. Przystąpienie do dwumeczu z Karabachem z jednej strony z pokorą i szacunkiem, ale z drugiej – z pewnością siebie, jaką zagwarantowały jakościowe wzmocnienia właściwie na wszelkie możliwe pozycje. Rywalizacja na wysokim poziomie od pierwszego treningu. Wygrany pierwszy mecz. W tym drugim możliwość wykonania zmian, możliwość postawienia w bramce kogoś kumatszego niż Rudko, możliwość wprowadzenia rotacji w danym okresie meczu, odpowiedzi taktycznej innej, niż bezradne spoglądanie na młodych na ławce.

Kluczowe pytanie, na które odpowiedź może być wyjątkowo bolesna: ile Lech zaoszczędzi na zwłoce? Ile drożsi byliby zawodnicy, gdyby ściągnąć ich na początku okienka, a nie w momencie, gdy jest już za późno na ich efektywną grę w eliminacjach europejskich pucharów? Ile zyskuje klub na tej opieszałości, na tym przeciąganiu negocjacji? I jeśli to kwota X – to jak wygląda w zestawieniu z ewentualnymi zyskami z europejskich premii? Czy na pewno ten X jest aż tak druzgocąco wyższy niż Y, gwarantowany po awansach do kolejnych rund w przedsionku Europy?

Dochodzi do kuriozalnej sytuacji, gdy ja nie do końca potrafię się cieszyć z tego, że Lech rozstrzygnął losy dwumeczu już u siebie, przy Bułgarskiej. Może gdyby wynik byłby niższy, Kolejorz byłby zmuszony do bardziej intensywnych ruchów w celu wzmocnienia ekipy. A tak? Mamy czas, co się może złego zdarzyć, spokojnie się wyrobimy z łataniem dziur.

Przecież uchylenie drzwi od piwnicy jeszcze nigdy nikogo nie zabiło, poza tymi tysiącami bohaterek z amerykańskich filmów. I poza nadziejami tych, którzy liczyli, że tym razem bohaterka będzie bardziej rozsądna i do piwnicy nie zejdzie.

Komentarze