Beniaminek czyli spadkowicz? “Tylko to może ich uratować”

Historia jest bezlitosna dla beniaminków Ekstraklasy. Większość klubów, które w ostatnich latach wchodziła do ligi, od razu z niej spadała. Po blisko 1/3 sezonu ŁKS Łódź, Puszcza Niepołomice i Ruch Chorzów w komplecie okupują miejsca pod kreską. Dlaczego beniaminkom tak trudno zadomowić się w Ekstraklasie? Co mówi o tym historia najnowsza i jakie wnioski płyną z liczb? Jaka jest szansa na to, że którykolwiek z obecnych beniaminków utrzyma się w elicie?

Jarosław Skrobacz
Obserwuj nas w
IMAGO / Łukasz Laskowski / Newspix Na zdjęciu: Jarosław Skrobacz
  • Ostatnich trzynastu spadkowiczów z Ekstraklasy to beniaminkowie, którzy dopiero co zameldowali sie w lidze
  • Czym jest paradoks stylu beniaminka? Tym, że paradoksalnie łatwiej przejść przez krwawe miana debiutanta ze stylem, który niekoniecznie stawia cię w roli faworyta do wygrania 1. ligi
  • W czym swoich szans mogą upatrywać Puszcza Niepołomice, Ruch Chorzów i ŁKS Łódź?

Historia i statystyka przeciwko beniaminkom

W ostatnich pięciu latach aż ośmiu z trzynastu spadkowiczów z Ekstraklasy było drużynami, które dopiero co zameldowały się w Ekstraklasie. Miano beniaminka było niemal tożsame z mianem przyszłego spadkowicza. Radość z awansu w ciągu jedenastu miesięcy zamieniała sie w smutek po spadku. I w tym sezonie każda z trzech ekip, która wyściubiła nos z 1. ligi rokuje na to, by znów do tej 1. ligi zawitać.

Wystarczy rzucić okiem na zestaw drużyn, który spadał z Ekstraklasy w ostatnich sześciu latach:

  • sezon 2022/23 – Miedź Legnica spadła zaraz po wygraniu ligi, z kolei Korona Kielce i Widzew Łódź utrzymali się z czteroma punktami nad strefą spadkową
  • sezon 2021/22 – Bruk-Bet Termalica oraz Górnik Łęczna spadły zaraz po awansie (na trzy miejsca spadkowe)
  • sezon 2020/21 – spadała jedna drużyna i było nią Podbeskidzie Bielsko-Biała, a gdyby spadały dwie (jak dotychczas przed reformą), to spadłaby też Stal Mielec, która oczywiście była beniaminkiem
  • sezon 2019/20 – ŁKS Łódź wszedł do Ekstraklasy, by od razu spaść, a drugim beniaminkiem był Raków Częstochowa
  • sezon 2018/19 – Miedź Legnica i Zagłębie Sosnowiec weszły do Ekstraklasy i od razu spadły w komplecie
  • sezon 2017/18 – spadek Sandecji Nowy Sącz, jednego z dwóch beniaminków

W ostatniej dekadzie mamy rzecz jasna przykłady drużyn, które potrafiły wejść do Ekstraklasy z framugą i drzwiami. Radomiak Radom na pewnym etapie sezonu aspirował nawet do gry w europejskich pucharów, niewiele do pucharowych eliminacji zabrakło Warcie Poznań, a Raków Częstochowa po ustabilizowaniu pozycji w lidze ruszył po to, by przepychać się łokciami między możnymi polskiej elity.

Ale to dowody anegdotyczne. Tendencja i statystyki pokazują jasno, że wbrew obiegowej opinii, że to “syndrom drugiego sezonu zamęcza beniaminków”, to tak naprawdę najtrudniejsze jest… pozbycie sie miana beniaminka i pozostaje w Ekstraklasie. Utrzymanie się w pierwszym sezonie to już sukces. Zwłaszcza dla drużyn, dla których Ekstraklasa to albo zupełna nowość, albo wracają do niej po więcej niż jednym sezonie rozłąki. Bo zdecydowanie innym przypadkiem jest historia stałych ekstraklasowiczów, którzy notują spadek i od razu wracają do elity. Weźmy dla przykładu Zagłębie Lubin i Górnika Zabrze – obie te ekipy spadły z ligi, wróciły w następnym roku i od razu znalazły się na miejscu pucharowym.

Ani ŁKS Łódź, ani Puszcza Niepołomice, ani Ruch Chorzów takimi zespołami nie są.

I widać gołymi okiem po rozegraniu blisko 1/3 meczów tego sezonu, że będziemy mieli do czynienia z kolejnym sezon potwierdzającym teorie, że ekstraklasowy beniaminek to potwornie niewdzięczna rola. Zwłaszcza w ostatnich latach, gdzie Ekstraklasa nawet jeśli wyrzuca na margines tak duże firmy jak Wisła Kraków czy Lechia Gdańsk, to co do zasady liga staje się coraz mocniej scementowana wokół stałej puli 20-22 zespołów.

Różnica między Ekstraklasą i 1. ligą wyrażana w milionach

Raporty finansowe firmy Deloitte dość klarownie pokazują różnice między Ekstraklasą i 1. ligą, czym w dużej mierze można tłumaczyć dysproporcje między tymi ligami. Pieniądze to możliwości, możliwości maksymalizują szanse na dobre wyniki. Jasnym jest, że budżety nie grają, ale badania na ligach zachodnich pokazują jasno – długofalowo istnieje korelacja między wydatkami na płace piłkarzy a miejscem zajmowanym w tabeli.

W sezonie 2021/22 Widzew Łódź był pierwszoligowym ekstremum i miał budżet niemal dwukrotnie większy od drugiego w zestawieniu finansowym Podbeskidzia (blisko 23 miliony do niecałych 13 milionów przychodów bielszczan). Awans wywalczyli łodzianie oraz Korona (czwarte przychody ligi – 11,89 mln) oraz siódma w tym zestawieniu przychodów Miedź (8,52 mln zł).

Przychody klubów 1. ligi w sezonie 2021/22 – Deloitte

W tym samym sezonie w Ekstraklasie najmniejszy budżet miał Górnik Łęczna (suma przychodów 15,89 mln zł), czyli klub, który rok wcześniej wszedł do Ekstraklasy z ostaniego miejsca barażowego. Tylko dwie drużyny poza Górnikiem miały przychody poniżej progu 20 mln zł (Warta i Stal), a ponad połowa ligi miała przychody powyżej 30 mln złotych.

Wyłączając zatem budżetowy wyjątek na poziomie 1. ligi, czyli Widzew, mamy zestawienie klubów, które muszą bardzo szybko wejść na pułap pieniędzy czasem i dwukrotnie wyższy. I to w ciągu kilku miesięcy. Pieniądze z Canal+ wypłacane są w systemie transz, więc czasem trzeba też poświęcić cash-flow i wydawać pieniądze na wirtualny kredyt. Z jednej strony to zagrożenie – bo władze beniaminków mogą pomyśleć “dobra, pójdziemy z kasą ponad możliwości, ale utrzymamy się, spłacimy to forsa z praw telewizyjnych z przyszłości”. A z drugiej strony to oczywista szansa, by wejść na wyższą półkę finansową.

Przychody klubów Ekstraklasy w sezonie 2021/22 – Deloitte

Dlatego niektórzy beniaminkowie próbują zjeść ciastko i mieć ciastko. Jak bowiem sprawić, by po wejściu do Ekstraklasy nie przelicytować się finansowo, a jednocześnie spróbować powalczyć na rynku o piłkarzy, którzy są w stanie pomóc piłkarsko na tym poziomie? Ciekawą receptę ma na to Ruch Chorzów, który – jak mówi się w środowisku – podpisywał teraz kontrakt z piłkarzami, które może nie robią furory samą pensją, ale zawodnicy mają zagwarantowane sowite premie w przypadku utrzymania. Ruch się utrzyma? Będzie z czego zapłacić premie. A jeśli Ruch spadnie? Wówczas nie będzie aż tak obciążony ryzykownymi kosztami walki o pozostanie w lidze. Zresztą podobnie mówiło sie o Miedzi, która zimą przeprowadziła transferowa ofensywę, ale była ona obwarowana premiami w przypadku utrzymania w Ekstraklasie.

Miedź jest zresztą ciekawym przykładem na klub balansujący między Ekstraklasą i 1. ligą. O legniczanach mówi się – zbyt dobrzy na zaplecze, zbyt słabi na elitę. W sezonie 2021/22 absoltnie rozbili 1. ligę. Nad drugim w tabeli Widzewem mieli aż piętnaście punktów przewagi. Z przytupem awansowali do Ekstraklasy, by z hukiem z niej spaść. Do bezpiecznego miejsca nad kreską spadkową stracili… piętnaście punktów. Co za ironia losu.

Paradoks stylu

Pozostając w temacie Miedzi. Rok temu, już po awansie, w trakcie letnich przygotowań zespół Wojciecha Łobodzińskiego mierzył się w sparingu z Wartą Poznań. “Zieloni” ostatecznie skromnie wygrali 1:0, ale Dawid Szulczek mówił mi po meczu tak: – Kilka razy nas wzięli pod włos w małej grze… Masakra. Na jeden kontakt, szybkie granie, rozklepywali nas strasznie. Robili to w 1. lidze. Ale w Ekstraklasie już tak łatwo nie będą mieli.

W lidze Miedź w dwóch starciach z Wartą ugrała tylko punkt. A ta “mała gra”, które była wielkim atutem Miedzi na zapleczu Ekstraklasy, już po awansie właściwie nie istniała. Nikt nie zostawiał im tyle miejsca, co w 1. lidze. Zespół Łobodzińskiego brutalnie przekonał się o tym, że jeśli coś działa w Tychach, Gdyni czy Głogowie, to niekoniecznie zadziała w Lubinie, Wrocławiu czy Szczecinie.

Miedź – zresztą podobnie jak Widzew w sezonie przed awansem – dominowała niemal w każdym meczu. Miała drugi najwyższy wynik w liczbie podań, drugi najwyższy passing rate (liczba podań na minutę posiadania), drugi najwyższy współczynnik podań w ofensywną tercję, drugą największą liczbę podań w pole karne, najniższy współczynnik goli oczekiwanych przeciwko i drugi najwyższy współczynnik goli oczekiwanych dla siebie.

W Ekstraklasie legniczanie próbowali grać w tę samą grę i korzystać z tych samych metod, ale… polegli z kretesem. Jakby nie zauważyli, że przed rozpoczęciem rozgrywki zaznaczyli wyższy stopień trudności.

To właśnie paradoks stylu. Drużyny, które w 1. lidze grają piłkę opartą na dominowaniu, po awansie mają problemy – okazuje się bowiem, że (coś za niespodzianka) jakość graczy wystarczająca na 1. ligę niekoniecznie wystarcza na Ekstraklasę. Potwierdza to też fakt, że niewielu graczy błyszczący na poziomie pierwszoligowym potrafi wywołać furorę w Ekstraklasie. Są oczywiście takie przykłady, jak swego czasu choćby Dani Ramirez czy wcześniej Damian Kądzior. Jednak to znów przykłady anegdotyczne, które giną w tłumie argumentów przeciwko tezie “bierz wyróżniający się pierwszoligowców, oni będą też się wyróżniać wyżej”.

POLECAMY TAKŻE

Dla przykładu Warta, która awansowała do Ekstraklasy w 2020 roku, miała siódmy najgorszy w lidze passing rate, tylko cztery drużyny w lidze posyłały mniej podań kluczowych, była ligowym średniakiem pod względem sumy dryblingów. Była za to świetna pod kątem stałych fragmentów gry, miała doskonale opanowane fazy przejściowe z ataku do obrony i z obrony do ataku, a także bardzo wysoko pressowała rywali (drugie najniższe PPDA, czyli liczbę podań, na które pozwalała rywalom przed podjęciem próby odbioru).

Tamta Warta za kadencji Piotra Tworka w Ekstraklasie grała to samo – szczelna defensywa, kontry, dobre stałe fragmenty, szybkie organizowanie się po stracie. I dało jej to piąte miejsce, a zdobyła tyle samo punktów, co pucharowicz z Wrocławia.

Puszcza z nauczką od Warty

Jeśli zatem dzisiejsi beniaminkowie mogą wyciągnąć coś z tej powyższej lekcji, to wydaje sie, że analogie są oczywiste. Puszcza mogłaby obejrzeć mecze Warty z tamtego sezonu po awansie i zasugerować się odpowiedzią na pytanie “co oni robili wtedy, co możemy dołożyć do naszego arsenału?”. Z kolei ŁKS powinien spojrzeć na tamtą Miedź i zastanowić się “skoro im tak słabo szło, to czego nie powinniśmy po nich powtarzać?”.

Klisza bowiem jest dość klarowna. Puszcza w 1. lidze nie była promocją najpiękniejszej piłki w kraju – że pozwolę sobie na taki eufemizm. Znakomite stałe fragmenty, świetna skuteczność dośrodkowań (496 wrzutek, 39% skuteczności, drugi wynik w lidze), największa liczba pojedynków w defensywie, najwięcej pojedynków główkowych (2237, dla porównania – Ruch 1711, ŁKS 1352), druga największa intensywność pojedynków, drugi najniższy PPDA (czyli znów – liczba podań, na które Puszcza pozwoliła rywalom przed podjęciem próby walki o tę piłkę), najwięcej fauli (609, ŁKS 521, a Ruch 489).

Czytaj więcej: Ekstraklasa ma wrócić do TVP. Poznaliśmy szczegóły

Dlaczego zatem Puszcza wciąż jest w strefie spadkowej? Cóż, choć sposób grania wydaje się słuszny, to zawodzi po prostu jakość zawodników. Zespół Tułacza zdaje się wykorzystywać wszystko to, co ma – ma najwięcej bramek z beniaminków (dwa razy więcej od ŁKS-u), kapitalizuje zwłaszcza stale fragmenty gry (znakomite wypracowanie zgrania piłki na dalszy słupek, skuteczny Sołowiej), stara się minimalizować efektywny czas gry (analitycy podkreślają, że to jeden z kluczowych aspektów, gdy outsider wygrał z faworytem). Ale mówiąc wprost: Puszcza jest po prostu zbyt cienka w uszach. Natomiast ma zarówno najwięcej punktów z beniaminków po jedenastu kolejkach, jak i plasuje się najwyżej z nich pod kątem punktów oczekiwanych (bazowanie na xG i xGA) – jest na czternastym miejscu, przed ŁKS-em, Górnikiem, Stalą i Ruchem.

Czy szokującym będzie zatem scenariusz, w którym Puszcza utrzyma się w Ekstraklasie? Z punktu widzenia tego, że awansowała po barażach, jest absolutnym beniaminkiem Ekstraklasy, gra poza Niepołomicami, a wielu zawodników jest dla kibica ESA kompletnie anonimowych – tak. Ale z punktu widzenia tego, że zespół Tułacza ma sposób gry, który w przeszłości okazywał sie słuszną drogą ku nadrabiania braków w jakości piłkarskiej – niekoniecznie.

ŁKS z nauczką od Miedzi

Przykładem z kompletnie przeciwnego miejsca na osi jest ŁKS. O ile Ruch możemy gdzieś wypośrodkować na tej osi stylu, o tyle ŁKS kojarzy nam się – i słusznie – ze sposobem gry, który dziennikarze czy kibice lubią określać “graniem piłką”. Ma to swoje odzwierciedlenie w liczbach, natomiast trzeba też przyznać, że łodzianie byli już bardziej skrajni w wyznawaniu modelu gry opartego na posiadaniu piłki, dużej liczby podań, ryzyka podejmowanego przy rozgrywaniu akcji od bramki.

Stawiając sprawę jasno – ŁKS w zeszłym sezonie nie był tym samym ŁKS-em, który wchodził do Ekstraklasy ostatnim razem. Idąc dalej – to był po prostu zespół słabszy pod kątem stylu gry.

Dół tabeli według punktów oczekiwanych [xPts] – WyScout

I być może dało się to obrócić w atut. Skoro tym razem gra nie kręciła się wokół zawodników pokroju Ramireza i Sobocińskiego, to może łatwiej byłoby zmienić sposób gry i dostosować się do nowych wymagań w Ekstraklasie? Dziś wiemy, że ŁKS wybrał drogę pośrednią i źle na tym wychodzi. Kazimierz Moskal, który jest bardzo konserwatywny wobec tego, jak ma grać jego drużyna, nie dostał latem piłkarzy na odpowiedni poziomie do tego sposobu gry.

Moskala w Łodzi już nie ma. Poukładać ma to Piotr Stokowiec. Ale tu znów wchodzi nauczka od Miedzi – ta zimą przeprowadziła drugą w poprzednim sezonie ofensywę transferową, też zmieniła trenera. To jednak nie wystarczyło. Być może łodzianom po prostu przyjdzie to, co przyszło w Legnicy: przyjęcie spadku z pokorą. Choć na grzebanie klubu po jedenastu kolejkach na pewno jest jeszcze za wcześnie, to ŁKS po prostu dziś nie rokuje.

Szansa dla beniaminków – płaski dół tabeli?

Wspomniany już w tym tekście Dawid Szulczek latem powiedział, że w kontekście utrzymania zawsze szuka przed sezonem trzech słabszych drużyn od swoich. Jeśli je znajduje, to jest optymistą. Czy dziś możemy znaleźć trzy ewidentnie słabsze drużyny od kadr Ruchu, ŁKS-u i Puszczy? Może być ciężko. Warta nawet bez Zrelaka ma zawodników pokroju Szmyta, Savicia, Stavropoulosa czy Szymonowicza. Stal co roku wynajduje nieoczywistych graczy, a Szkurin, Domański oraz Wlazło mieliby miejsce pewnie w każdej ekipie z dołu tabeli. Korona może nie straszy nazwiskami, ale ma wyrównana kadrę na nienajgorszym poziomie. Górnik ma z kolei sporą dysproporcję między najlepszym i najgorszym piłkarzem w wyjściowej jedenastce, ale wciąż są tam gracze, na których można zawiesić oko. Widzew jest bardzo labilny, ale przynajmniej bardzo skuteczny u siebie.

Szansą dla beniaminków może być z kolei płaski dół tabeli. Wydaje się, że – podobnie jak przed rokiem – może dojść do sytuacji, gdzie dolna szóstka-siódemka będzie miała zbliżony bilans punktowy. Zawsze jest tak, że ktoś wyraźnie odstaje (rok temu Miedź, w latach wcześniejszych Zagłębie Sosnowiec czy ŁKS) i na tej ekipie stawia się krzyżyk. Ale potrafię wyobrazić sobie sytuację, w której spadek łodzian jest przyklepany wcześnie, natomiast np. między szesnastą w tabeli Puszczą i – dajmy na to – dwunastą w tabeli Wartą są na finiszu sezonu dwa lub trzy punkty różnicy.

Aczkolwiek to tylko moje przypuszczenia i predykcje. Piotr Klimek, który na Twitterze zajmuje się analizą i prawdopodobieństwem, po każdej kolejce tworzy na podstawie danych tabelę z przewidywaniami dla trzech szczebli centralnych. Dziś według jego wyliczeń każdy z beniaminków ma ponad 50% szans na spadek:

Twitter – Piotr Klimek

Co ciekawe – według tej analizy do utrzymania będzie potrzebne zaledwie 35 punktów. W poprzednich latach często mówiło sie o progu nieco wyższym. Dopiero 38, nawet 39 i 40 punktów miało dawać spokojny sen dla zespołów z dołu tabeli. Tak jak w przypadku walki o mistrzostwo istotne jest zachowywanie średniej punktowej na poziomie ponad 2,00 pkt/mecz, tak przy utrzymaniu trzeba było pilnować tego, by nie zejść poniżej średniej 1,1 pkt/mecz.

Póki co jednak aż sześć klubów ma srednią poniżej punktu na spotkanie – w tym wszyscy beniaminkowie. Rokowania są zatem takie, że to może być naprawdę ciasna i długa walka o to, by nie spaść z ligi. I tu pojawia się szans dla zeszłorocznych pierwszoligowców.

Natomiast złą informacją dla ŁKS-u, Ruchu i Puszczy jest fakt, że w ostatnich latach nie dało się utrzymać z bilansem ponad 50 straconych bramek. Jeśli traciłeś mniej niż 50 goli, to właściwie mogłeś być spokojny o ligowy byt – jedynie Korona w 2020 roku zleciała z ligi z 48 puszczonymi bramkami (ale miała też fatalny atak, 28 goli w 37 meczach). A cała trójka idzie na wynik ponad 50 straconych goli. Najlepsza defensywa – ŁKS – ma średnią 1,72 gola na mecz w plecy, co przy 34 spotkaniach da 58 straconych bramek. Jeśli zatem coś ma uratować któregoś z beniaminków, to poprawa defensywy. No i wspominany płaski dół tabeli, gdzie “chętnych do spadku” będzie więcej niż trzech. A wiele wskazuje na to, że tak właśnie może się stać.

Komentarze