Nie można najeść się na zapas. Na dziś Paulo Sousa nie mógł zrobić więcej

Paulo Sousa
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Paulo Sousa

Gdy Zbigniew Boniek zwalniał Jerzego Brzęczka, musiał mierzyć się z pytaniami, czy to dobry czas. Przecież był styczeń, a gdyby pożegnał selekcjonera już w listopadzie, nowy miałby dwa miesiące więcej na pracę i sprzedanie piłkarzom swoich rad. Boniek odpowiadał, że czasu jest sporo, później podłączył się pod to Paulo Sousa. Dziś nie widać powodów, by na chwilę przed startem eliminacji MŚ w to wątpić.

Było naprawdę sporo czasu

Mamy tę tendencję narodową, że potrafimy się pokłócić o wszystko. Najnowszego przykładu nie trzeba szukać daleko – nawet odznaczenie Roberta Lewandowskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski wywołało komentarze: ale jak on mógł go przyjąć od TEGO prezydenta, po co on się w ogóle miesza w politykę? Mniejsza z tym, że wśród krzyczących byli politycy mający zgodę wypisaną na sztandarach, a Lewandowski wmieszałby się w całą plemienną rozgrywkę właśnie wtedy, gdyby przyjęcia orderu odmówił. Nie dziwi zatem, że przy takim narodowym podejściu decyzja Bońka, która dokonała się dwa miesiące po ostatnim meczu reprezentacji musiała wywołać takie, a nie inne reakcje.

Mnie od początku zmiana trenera w styczniu nie przeszkadzała, bo cała dyskusja dotyczyła jakichś spraw pokrewnych i rozmywała główny temat. Gdzieś uciekał wniosek najważniejszy: lepiej dokonać koniecznej zmiany odrobinę za późno, niż wcale. Ale czy na pewno była zrobiona za późno? W styczniu pisałem: “Nie da się najeść na zapas. Tak realnie: ile Paulo Sousa mógł realnie zrobić coś więcej od grudnia, niż startując kilka tygodni później i mając w zapasie dwa miesiące? Ponad 60 dni na skontaktowanie się z Robertem Lewandowskim, obejrzenie co najmniej kilkunastu ostatnich meczów reprezentacji, zweryfikowanie – dodajmy, co istotne: z pomocą sztabu – jak grają Węgry, Andora i Anglia, przekazanie piłkarzom uwag, nad czym mają pracować. Dwa miesiące to nie jest za mało, by na marzec być gotowym. O wprowadzaniu nowej taktyki nie wspominam. Data zatrudnienia nie ma żadnego znaczenia, i tak jest jasne, że przed meczem w Budapeszcie będzie miał tylko dwie jednostki treningowe”. I nie miałby więcej, gdyby pracę dostał wcześniej.

Lewandowski przekonany

Będąc na moment przed meczem z Węgrami, nie zmieniam zdania nawet o jotę. Nie mam ani grama przekonania, że Sousa mając do dyspozycji grudzień, dziś byłby jakkolwiek lepiej przygotowany do swojego debiutu. Dziś wiadomo, że ma w głowie już całą podstawową jedenastkę, z kadrowiczami omówił warianty taktyczne, przedstawił im, na co warto zwrócić uwagę “zarówno w defensywie, jak i w ofensywie”. Wygląda na to, że zrobił to do tego stopnia przekonująco, że nawet Robert Lewandowski w poniedziałek powiedział wprost: jesteśmy przygotowani do gry trójką w obronie znacznie bardziej, niż przed mistrzostwami w Rosji. Różnica taka, że wtedy ćwiczyliśmy ten schemat przez trzy miesiące mając do dyspozycji kilka meczów, teraz Sousie wystarczyła tylko teoria, by przekonać faceta, który jest taktycznym gigantem i który raczej nie gryzł się w język (chyba, że po pamiętnym meczu z Włochami…). Poza tym odwiedził ośrodek w Opalenicy, by przygotowania przed Euro dopiąć na ostatni guzik, a wcześniej był we Włoszech, by spotkać się z kilkoma reprezentantami. Zaliczył mecze w Ekstraklasie i powołał kadrę w znaczącym stopniu różniącą się od tej Jerzego Brzęczka. Czyli pracę domową odrobił.

Bardzo ważną rzecz powiedział wspomniany Lewandowski – mecz z Węgrami nie będzie jeszcze tym, w którym poznamy autorski plan Paulo Sousy i po którym drużynę będzie można określić mianem jego reprezentacji. Wszelkie taktyczne uwagi będą jedynie podpowiedziami, bo na zbudowanie taktycznej spójności nie będzie czasu. Nie byłoby go również wtedy, gdyby Sousa przejął kadrę dzień po ostatnim meczu Brzęczka.

Psycholog Sousa

O reprezentacjach w społecznej świadomości utrwaliło się kilka bzdurnych mitów, jak choćby te, że powinni grać w niej najlepsi (nawet jeśli w danej taktyce mieliby stanowić ciało obce), albo że się w niej trenuje (jakby na czysto piłkarski trening i rozwój umiejętności był czas). Tymczasem umiejętności interpersonalne mają ogromne znaczenie w kadrze, o czym przekonał się Jerzy Brzęczek odbierając dymisję. Trener mający szerszą wizję i znacznie mniej płaskie spojrzenie na drużynę od przeciętnego kibica wie, czego potrzebuje teraz, ale i czego będzie potrzebował później. I jak to “później” umiejętnie budować. Wydaje się, że właśnie w takich kategoriach należy oceniać pierwsze ruchy Paulo Sousy.

Nieobecność Tomasza Kędziory w kadrze została omówiona już na wszelkie sposoby. Warto jednak pochylić się nad drugim z niepowołanych pewniaków – Bartoszu Kapustce. Obserwując dyskusję medialną widać, że wszyscy skupiają się na tym, czy był to wybór dobry, czy zły. A gdyby rozpatrzyć ją w innych kategoriach? Czy był przemyślany, czy nie. Trudno podejrzewać Paulo Sousę o losowanie powołań, więc pewnie trzeba zaznaczyć pierwszą opcję. Obiektywnie Kapustka na powołanie zasłużył – jest jednym z najlepszych aktualnie piłkarzy Ekstraklasy, ma turniejowe doświadczenie, na pewno nie jest słabszym zawodnikiem od powołanego Sebastiana Kowalczyka. Nikt jednak nie bierze pod uwagę czysto psychologicznego aspektu, który może mieć tu największe znaczenie. Sousa doskonale zdaje sobie sprawę, że na marcowe mecze nie ma dla Kapustki miejsca na boisku i gdyby ten przyjechał na kadrę, mógłby z niej wyjechać bez żadnej minuty rozczarowany, co przełożyłoby się na zaliczenie mentalnego “flopa” w kolejnych meczach. Paradoksalnie umieszczenie tego piłkarza w szerokiej kadrze może okazać się lepsze. Kapustka odebrał sygnał, że jest w orbicie zainteresowań i jeśli utrzyma formę lub wystrzeli z nią jeszcze wyżej, swoje powołanie wkrótce otrzyma. Wtedy w widzeniu Sousy może być już piłkarzem do gry. Z Kowalczykiem i Kacprem Kozłowskim sytuacja jest wręcz odwrotna – dla nich bardziej motywacyjne może okazać się powołanie do wąskiej kadry, na którą przyjeżdżając zapewne nie liczą choćby na minutę gry.

Jak zagrać, by było dobrze

Co by nie mówić o mentalu, budowaniu drużyny i chwytach psychologicznych, w piłce zawsze najważniejsza będzie piłka. Paulo Sousa do tej pory mówił oszczędnie jeśli chodzi o konkrety, ale między wierszami dość wyraźnie swój pomysł na reprezentację zdradził.

Gdyby spojrzeć na listę powołanych i przystawić, absolutnych pewniaków mielibyśmy pięciu. Są to: Wojciech Szczęsny, Bartosz Bereszyński, Grzegorz Krychowiak, Piotr Zieliński i Robert Lewandowski. W gronie pewniaków dziwić może nieco obecność Krychowiaka, bo Sousa studiując grę polskiej kadry prawdopodobnie nie sięgnął dalej, niż do 2019 roku. Pomocnik Lokomotiwu już wtedy w wielu aspektach nie przypominał zawodnika, który podczas Euro 2016 był prawdziwym żołnierzem Adama Nawałki. Za Brzęczka zaliczał coraz więcej przeciętnych występów, więc w teorii była możliwość, że Portugalczyk, niemający przecież żadnego sentymentu do Krychowiaka, może zdecydować się na kogoś innego. I wtedy przyszła praktyka. Kontuzji doznali Jacek Góralski i Krystian Bielik, a wśród powołanych zawodników – obok Krychowiaka – właściwie jedynym gotowym do gry na pozycji defensywnego pomocnika jest Bartosz Slisz. Trudno jednak znaleźć choć jeden rozsądny powód, dla którego Sousa w tak ważnym meczu miałby dać szansę debiutantowi bez jednego meczu na poziomie międzynarodowym (nie wliczamy eliminacji europejskich pucharów).

Pozostałe nazwiska nie zostawiają pola do wątpliwości – Szczęsnego jako jedynkę wskazał wprost sam Sousa, Bereszyński jest jego jedynym prawym obrońcą, a Zieliński i Lewandowski to ludzie o największej jakości indywidualnej.

Wnioskując po powołaniach oraz słowach selekcjonera, można się spodziewać, że Polska wyjdzie na Węgry ustawieniem 4-4-2, które bardzo łatwo w zależności od fazy meczu oraz tego, kto aktualnie posiada piłkę, będzie modyfikować się do 3-4-2-1. Obok Bereszyńskiego, który w ustawieniu z czwórką z tyłu będzie grał na prawej stronie, a z trójką przejdzie do środka na pozycję półprawego stopera (pełni taką rolę w Sampdorii), znajdzie się para obrońców. Wątpliwe, by po tak krótkim okresie treningowym, Sousa zmienił podstawowe ustawienie z Janem Bednarkiem i Kamilem Glikiem. Dużą niepewność mamy co do faworyta do gry po lewej stronie obrony (a przy modyfikacji do 3-4-2-1 na lewym wahadle). Na starcie prawdopodobnie wyżej stoją akcje Macieja Rybusa, odtrąconego przez Jerzego Brzęczka, ale gwarantującego dużo większe doświadczenie od Arkadiusza Recy. W pomocy na prawym skrzydle można spodziewać się Kamila Jóźwiaka. Boki drugiej linii to największa bolączka Sousy, co sam przyznaje. Jóźwiak jednak był tym, który stał się największym zwycięzcą jesiennych zgrupowań i skoro Portugalczyk obejrzał te mecze, nie mógł nie zauważyć potencjału. W środku obok Krychowiaka zagra prawdopodobnie Mateusz Klich, dużo bardziej ograny w ostatnich tygodniach od Jakuba Modera. Jeśli dobrze odczytujemy taktykę, jaką zastosuje Sousa, ostatnie wolne miejsce w jedenastce przypaść powinno Arkadiuszowi Milikowi. Do tej układanki pasuje wszystko: zgadza się forma Milika, jego liczby w Marsylii, pasuje do ulubionego stylu Portugalczyka, a Zbigniew Boniek wybierając nowego selekcjonera zapewne też zwracał uwagę, by był to ktoś, kto będzie umiał wykorzystać parę Milik – Lewandowski. Prezes PZPN nie krył bowiem, że to był klucz, jaki znalazł przed laty Adam Nawałka, by kapitan kadry “odpalił”.

Dobre wrażenie

Sousa sprawia od początku bardzo dobre wrażenie, ale za wrażenie medali nie przyznają. Choć, gdyby przełożyło się to na boisko, mielibyśmy miłą odmianę. Paradoksem będzie, jeśli po trzech pierwszych meczach Portugalczyka (z czego jeden szkoleniowo jest bezwartościowy) mielibyśmy wyobrażenie, jak w czerwcu zagramy przeciwko Hiszpanii. Jeszcze jesienią rozkładaliśmy ręce, a głównym celem wydawało się przetrwać. Dobrze byłoby to zmienić.

Komentarze