Olkiewicz w środę #78. Ile nas dzieli od Ligi Mistrzów?

Tak, szanse Rakowa Częstochowa na awans do Ligi Mistrzów są małe, może wręcz iluzoryczne. FC Kopenhaga u siebie powstrzymywała potęgi o wiele większe niż Raków, o wiele większe, niż którykolwiek z polskich klubów. Gol stracony u siebie wymusi na ekipie spod Jasnej Góry grę, której nie musiała próbować we wcześniejszych dwumeczach. Wreszcie goła jakość poszczególnych zawodników wydaje się przemawiać na korzyść Duńczyków. Ale mimo to, po pierwszym meczu ostatniej rundy eliminacji Ligi Mistrzów, uważam, że częstochowianie mają prawo czuć dumę, a przede wszystkim - mają prawo z optymizmem patrzeć w przyszłość.

Pressfocus
Obserwuj nas w
2023.05.20 Sosnowiec Pilka nozna Liga Mistrzow czwarta runda kwalifikacji Ligi Mistrzow Rakow Czestochowa - Aris Limassol N/z stadion kibice oprawa kartoniada Foto Tomasz Kudala / PressFocus 2023.05.20 Sosnowiec Football UEFA Champions League Season 2023/2024 fourth Qualifying Round Rakow Czestochowa - F.C. Copenhagen stadion kibice oprawa kartoniada Credit: Tomasz Kudala / PressFocus Na zdjęciu: Pressfocus
  • Historia polskich starć z zespołami z półki FC Kopenhaga to historia raczej bólu niż radości.
  • Dla Rakowa Kopenhaga z Grabarą czy Claessonem wydaje się ostatecznym wskaźnikiem mocy, swego rodzaju papierkiem lakmusowym, który ma sprawdzić aktualną siłę klubu.
  • Nawet jeśli Raków odpadnie, wydaje się, że to nie jest oblany test drużyny budowanej pieczołowicie właśnie pod to konkretne wyzwanie – raczej próba generalna, która pokazała pewne błędy, ale i słuszność ogólnych założeń.

Sufit a podłoga na przestrzeni ostatnich lat

Jednym z moich najbardziej traumatycznych doznań jeśli chodzi o najnowszą historię polskich klubów w europejskich pucharach był dwumecz Lechii Gdańsk z Broendby (ponoć z Kopenhagi, ale nie z samej, więc tym razem powstrzymam się od tradycyjnego nazewnictwa Broendby Kopenhaga). Tak, wiem, że to wybór bardzo nieoczywisty na mapie pełnej wszelkich Stjarnanów, Żalgirisów, Irtyszów a nawet Spartaków Trnawa. Ale jednak – moim zdaniem wybór uzasadniony okolicznościami. Dwumecz z Duńczykami w pewnym sensie stanowił bowiem dla nas “okresowy przegląd pojazdu”. Gdy odsiejemy emocje, zwłaszcza gniew oraz wstyd po kompromitujących porażkach z rywalami w oczywisty sposób słabszymi, zauważymy cisnącą się na klawiaturę wymówkę – BO COŚ. Spartak Trnawa, najświeższy – bo trochę brak koncentracji, bo trochę coś się popsuło, gdy Lech wypracował sobie, zdawało się, komfortową przewagę. Stjarnan – bo presja, bo brak doświadczenia. Jakieś kompromitacje Legii – bo jednak okres prób, błędów i wypaczeń, najpierw w wykonaniu trzech właścicieli, potem już tego osamotnionego, który wielu rzeczy uczył się niemal od zera, na własnych wpadkach. Nie chodzi o szukanie wymówek, chodzi o pewien dystans oceny – tamten Lech, który odpadł ze Stjarnan, wygrałby pewnie jakieś osiem z dziesięciu meczów przeciw Islandczykom, jedno przegrał, jedno zremisował. Po prostu – trafiły się mecze numer dziewięć i dziesięć. Podobnie teraz, nie mam cienia wątpliwości, że Lech jest zespołem lepszym niż Spartak Trnawa, zespołem, który byłby w stanie więcej osiągnąć w kolejnych meczach, a przede wszystkim – zespołem, który ma przed sobą większą przyszłość. Zwyczajnie – nie wyszło. Jak to w piłce nożnej bywa dość często – rywal z większym potencjałem musiał uznać wyższość underdoga. Normalna rzecz, która ani nie powinna wpędzać w depresję tego z większym potencjałem, ani wpędzać w triumfalizm underdoga.

Te kompromitacje w pucharach, słynne “eurowpierdole”, były bolesne, ale właśnie z uwagi na fakt, że nie powinny się wydarzyć. Argumenty były po polskiej stronie, bukmacherzy, logika, eksperci, ranking ELO – większość czynników wskazywała, że to Polacy są silniejsi, a potem po prostu gdzieś komuś grzały się styki i nowa Valeranga gotowa. To był problem, który nazwałbym wyizolowanym. “Powinno wyjść inaczej” i tyle, zdarzyła się wtopa, bierzemy na klatę, idziemy dalej.

W dwumeczu Lechii z Brondby było inaczej i dlatego to mój ścisły top zdarzeń traumatycznych. Zacznijmy od Lechii Gdańsk, która w tamtym okresie zaliczała chyba swój prime time. Pamiętam, że byłem wręcz oczarowany ich polityką przed starciami w Europie – przedłużenie kontraktów czy po prostu utrzymanie największych gwiazd, szybkie i rozsądne wzmocnienia, Maloca, Udovicić, do tego część zawodników dopiero na wznoszącej, a nie na finiszu kariery. Ten sam trener od miesięcy, względny spokój w gabinetach i poza nimi, umiejętnie wprowadzani młodzi piłkarze. Generalnie jak na zespół z tej półki – wzorzec przygotowania się pod długą i pełną radości przygodę w pucharach. A Broendby? Wówczas cień, w lidze duńskiej dużo poniżej oczekiwań, skład średniawka, żadnych większych gwiazd. Historia w pucharach też kiepska, przed Lechią zdążyli przegrać 0:2 z Interem Turku, gdzie przez moment zapachniało dogrywką. W poprzednich sezonach odpadali z Genk (4:9 w dwumeczu), Hajdukiem Split, z PAOK-iem przerżnęli 1:6 w dwumeczu.

I co? I nasz sufit okazał się duńską podłogą. Gdy Broendby faktycznie zajrzało w oczy widmo odpadnięcia, Lechia musiała uznać prymat zespołu z duńskiej średniej półki. Zespołu, który rundę później przegrał oba mecze z Bragą, 2:4 i 1:3. W mniejszej skali zresztą Duńczycy z przedmieścia Kopenhagi powtórzyli historię z Pogonią Szczecin, natomiast tutaj obraz nie był już tak druzgocący – również z uwagi na postawę pozostałych polskich zespołów w pucharach. Ale wtedy?

To Broendby utkwiło mi w pamięci jako wskaźnik zepsucia rodzimego futbolu. Jeśli nie jesteś w stanie podskoczyć nawet takiemu zespołowi, który kręci się gdzieś między II a IV rundą eliminacji do pucharu pocieszenia, to znaczy, że jest naprawdę źle. Jeśli przychodzi moment weryfikacji i nasza mądrze zbudowana na puchary Lechia nie jest w stanie nawet sapnąć, gdy Broendby wrzuca wyższy bieg – to znaczy, że już powoli Europa znika z horyzontu, bo uciekła nam na ogromny dystans już dziesiątki lat temu.
Dlatego bałem się meczu Rakowa Częstochowa z FC Kopenhaga, ale i dlatego czekałem na mecz Rakowa z FC Kopenhaga. Zachowując wszelkie proporcje – Raków nie jest jeszcze na tym etapie budowy, co tamta Lechia. Oczywiście nie chodzi mi o siłę piłkarską, bo Lechia na przykład nie była mistrzem, bardziej okres cyklu budowy. Tamta Lechia to było trochę finalne dzieło, efekt długich starań, dość konsekwentnego sypania dużej kasy na potrzeby pierwszego zespołu. I to finalne dzieło okazało się być dużo za krótkie na europejskiego… No właśnie, chyba nawet nie średniaka. Na tle tamtej Lechii, Raków jest jeszcze właściwie w powijakach. Ranking szoruje po dnie, ale przede wszystkim – to tak naprawdę dopiero trzeci sezon Rakowa, walczącego o najwyższe laury, trzeci sezon Rakowa, który poznaje smak europejskich pucharów. Chyba nikt, kto obserwuje klub z Częstochowy nie stwierdzi po ostatnim oknie transferowym, że ten projekt już minął swój prime, że moment największej jakości został po prostu przespany, przespany z dala od pucharów.

Wręcz przeciwnie, Raków wspina się po drabinie i na razie nie ma zamiaru zawracać. A na jego drodze staje FC Kopenhaga. Przypomnijmy jeszcze na wszelki wypadek – polskie kluby od sezonu 2016/17, w fazie grupowej Ligi Mistrzów znalazły się raz, w sezonie 2016/17. Poza tym dwa razy zagrały w grupie Ligi Europy, raz w grupie Ligi Konferencji. FC Kopenhaga w tym czasie zagrała w fazie grupowej Champions League dwa razy, czterokrotnie wystąpiła także w fazie pucharowej Ligi Europy bądź Ligi Konferencji. Ćwierćfinał Ligi Europy tuż przed pandemią, domowe remisy z Manchesterem City, Borussią Dortmund i Sevillą w ubiegłym sezonie. A to “zaledwie” FC Kopenhaga. Robi wrażenie? No robi, duński klub w pojedynkę osiąga więcej, niż całe nasze dostojne pucharowe grono. I nie na przestrzeni jednego sezonu, na przestrzeni niemal dekady.
Były wszelkie podstawy ku temu, by w Raków nie wierzyć. Albo nawet inaczej – żeby wierzyć w jakieś bolesne spotkanie z ziemią. W jakiś, przez wielu pewnie wyczekany, moment zauważalnego, bolesnego, groteskowego upadku. Okej, fajnie, że przyfarciło im się te ostatnie parę sezonów, że szczęśliwie Karabach już nie jest tym samym Karabachem, co kiedyś, a Aris nie jest tym samym Arisem, co Aris Saloniki (tak, to prawda, Aris Limassol to nie to samo co Aris Saloniki). Pasował do tej narracji jakiś potężny przewrót, jakieś 0:3 u siebie po meczu, w którym Raków patrzy, a Kopenhaga gra. Pasowało napisać kolejny rozdział tamtej książki, którą zaczęliśmy poznawać wraz z Lechią. Że można zrobić wszystko dobrze, a na koniec i tak dostaje się boleśnie w czapkę. Ale.

Ale Raków w tę rolę nie wszedł. Wręcz przeciwnie, porażka, choć nieznaczna, pociągnęła za sobą zestaw pytań – czy gdyby nie ten rykoszet, czy gdyby nie ten ultra-dokładny VAR, czy gdyby nie kontuzja Jeana Carlosa. Można mnożyć pytania, które sprowadzają się do jednego: czy to zwycięstwo gości nie jest nieco na wyrost? Może niekoniecznie “niezasłużone”, ale jednak, nie do końca oddające przebieg meczu. Bo też co ta Kopenhaga wielkiego stworzyła, poza strzałem z zerowego kąta, który akurat obił jednego z piłkarzy Rakowa. Grabarę w masce? Trochę mało, jak na oczekiwania.

Szwarga nie traci wiary. “Przed nami wykonalne zadanie”
Dawid Szwarga

Mistrzowie Polski wciąż mają szanse Raków Częstochowa na pewno nie był traktowany jako faworyt w starciu z FC Kopenhagą, mającą już na swoim koncie występy w Lidze Mistrzów oraz Lidze Europy. Wtorkowy mecz w Sosnowcu pokazał jednak, że różnica w jakości nie jest aż tak duża, aby Medaliki nie mogły wierzyć w awans. Starcie tych

Czytaj dalej…

I tu właśnie pojawia się sedno. Oczekiwania. Wydawało mi się – niekoniecznie przed tym meczem, bardziej przed całą kampanią – że proces zdobywania pucharowego doświadczenia musi potrwać. Że piłkarze dopiero za którymś razem są w stanie opanować drżenie kolan, że trener przyzwyczaja się do nowych, czasem upierdliwych obowiązków. Że nawet jeśli Raków dorówna rywalom piłkarsko, to zabraknie mu tego spokoju i pewności siebie, jakie gwarantuje wyłącznie duże doświadczenie i świadomość własnych umiejętności.

Tymczasem Kopenhaga nie wyglądała lepiej niż Raków. Stało się. Mistrz Danii, regularny uczestnik faz grupowych Ligi Mistrzów, Ligi Europy czy Ligi Konferencji, zespół z Grabarą, Claessonem czy Larssonem nie jest o wiele lepszy od Rakowa. Raków zbudował paczkę, która rywalizuje jak równy z równym z klubami o renomie, która zazwyczaj przekreślała nasze szanse w momencie losowania.

Ten mecz pokazał, w jakim momencie jest Raków. I to nie jest moment, który nakazuje rwać sobie włosy z głowy, lamentować i zawodzić.

Wtedy, gdy Lechia odpadała z Broendby, myślałem sobie jak w Piłkarskim pokerze: a my nie, nie i jeszcze długo, długo nie. Gdzie nam do Europy, gdzie nam na salony, ta przepaść robi się dziurą nie do zasypania. Dziś? Dziś myślę sobie, że jak nie w tym sezonie, to być może za rok, być może za dwa lata. I to nie jest czcze gadanie typu “już za cztery lata, Polska będzie mistrzem świata”. To raczej realne spojrzenie na to, że rozsądnie budowany Raków już teraz jest w stanie sprawić kłopoty FC Kopenhaga. Co będzie, gdy już wyrobi sobie rankingi i doświadczenie pucharowe?

I to pytanie z tyłu głowy: czy naprawdę niemożliwe jest, by doświadczenie pucharowe wykorzystał już za tydzień?

Komentarze