Klubowe Mistrzostwa Świata czyli u kresu sił? Olkiewicz w środę #174

Klubowe Mistrzostwa Świata mają wszystko: topowe gwiazdy, światowe brandy, piękne, duże stadiony, odpowiedni terminarz. A jednak wszyscy czujemy, że to nie do końca to, że niby wszystko się zgadza, a jednak coś jest nie tak. Czy można już wysnuć tezę, że nawet pojemne brzuchy kibiców nie są pozbawione dna?

Klubowe Mistrzostwa Świata
Obserwuj nas w
AP / Alamy Na zdjęciu: Klubowe Mistrzostwa Świata
  • Choć wielu miało ochotę odrzucić cały turniej Klubowych Mistrzostw Świata ze względów ideologicznych – jako swój protest przeciw zachłanności FIFA czy przeciw drastycznemu zwiększaniu liczby meczów – trudno nazwać rozgrywki kompletną klapą.
  • Z drugiej strony istnieją poważne wątpliwości, czy tak mocno obsadzony turniej z udziałem aż tylu światowych gwiazd można nazwać pełnym sukcesem, skoro wciąż w wielu miejscach świata o wiele więcej emocji przynosi po prostu okienko transferowe.
  • Być może dopiero teraz tak naprawdę poznajemy krańcowe możliwości układu pokarmowego kibica, który jest w stanie skonsumować naprawdę dużo dobrej piłki – ale nie jest w stanie skonsumować jej całej.

Klubowe Mistrzostwa Świata – pomysł był dobry

Do rozgrywek Klubowych Mistrzostw Świata starałem się podejść możliwie jak najbardziej neutralnie, bez swojego tradycyjnego narzekania z zasady, zanim jeszcze zabrzmi pierwszy gwizdek, bez szukania ukrytych wad, bez opisywania wad, które akurat ukryte wcale nie są. Nie chodzi nawet o głód dużego turnieju, o to, że w dziennikarstwie lata pomiędzy Mistrzostwami Europy i Mistrzostwami Świata są trochę martwe i człowiek nawet z nudów szuka sobie jakichś egzotycznych meczów do śledzenia. Uznałem, że odrzucanie KMŚ wyłącznie z pobudek ideologicznych będzie jednak pójściem na łatwiznę – szczególnie, że z pobudek ideologicznych bojkotuję już niemal całą Ligę Mistrzów i zdecydowaną większość lig zagranicznych. A to nie odpowiadają mi sponsorzy imprez, a to telewizje, które zakupiły prawa i żądają od widzów szalonych stawek, dorzucenie do tej długiej listy meczów, których nie oglądam z zasady, kolejnego turnieju byłoby pójściem na skróty. Dlatego postarałem się otworzyć umysł i spojrzeć na rozgrywki tak, jak spojrzałby na nie rozgorączkowany uczeń piątej klasy, biegnący po szkole do domu, żeby sprawdzić, czy z czipsów nie wypadł czasem nowy żeton z Alenem Boksiciem (Wanchope’ów miałem z pięciu, podobnie jak Zlatko Zahoviciów).

Swoje zrobił tygodnik „Piłka Nożna”, który zamieścił u siebie coś na kształt skarbu kibica, składy wszystkich drużyn, schludna szata graficzna, wszystko wyszykowane dokładnie tak, jakby zbliżał się duży turniej, którym żyje cały świat, a dzieciaki przekrzykują się na lekcjach, kto zdoła obejrzeć więcej meczów danego dnia podczas napakowanej spotkaniami fazy grupowej.

ZOBACZ RÓWNIEŻ WIDEO: KTO HIOBEM SEZONU 2024/25?

Bo i tak czysto obiektywnie – czego mógłbym żądać więcej od turnieju w 2025 roku? Jakkolwiek obrzydliwą organizacją jest FIFA i jej dzielny mały pomocnik z Europy zajmujący się przede wszystkim wlepianiem kolejnych kar Legii Warszawa, rozgrywki rozplanowano w sposób naprawdę rozsądny. Mamy w jednym miejscu zebraną niemal całą śmietankę najsilniejszych i najbardziej rozpoznawalnych klubów świata z dwóch najmocniejszych stref. Z Europy przyjechały gwiazdozbiory i w przeciwieństwie do niektórych letnich tournee – to są gwiazdozbiory z gwiazdami na pokładzie. Jak na 80-lecie Arki Gdynia przyjechał West Ham z Bondzem Bondzangą N’Galą w składzie, to faktycznie uznano, że lepiej zaznaczać na wszystkich materiałach, że do Polski wpadł zespół rezerw. Te wszystkie amerykańskie i azjatyckie serie sparingów też często zawierają najmocniejszych zawodników ledwie w charakterze ozdoby, która ma zostać pokazana miejscowym i zdjęta, zanim nabawi się kontuzji. Tutaj nie czuć może, że każdy piłkarz klasy Bellinghama walczy o najważniejsze trofeum w swojej karierze, ale też nie ma tego irytującego klimatu meczu gwiazd TVN z politykami. Trochę festyn, trochę benefis Tomasza Kłosa – okej, ale w granicach akceptowalnej normy, bez wpuszczania na boisku psa, bo akurat tego zażądał sponsor meczu, firma weterynaryjna Wet-pol.

Jasne, niektóre stadiony świeciły pustkami, ale przecież i na wielkich reprezentacyjnych imprezach zdarzają się w fazie grupowej mecze totalnych underdogów z biednych krańców świata, gdzie lokalnych kibiców spotkanie w ogóle nie grzeje, a sympatyków obu klubów zwyczajnie nie stać na wejściówkę gdzieś na drugim końcu świata. Real obejrzało ponad 70 tysięcy kibiców, przekraczania 50 tysięcy widzów nie jest niczym nadzwyczajnym. Gdy Luis Enrique wypuszcza na Botafogo Vitinhę, Hakimiego, Kwaracchelię, a wynik ratuje Barcolą i Ruizem – nie mam podstaw sądzić, że wszystko dzieje się na niby, wyłącznie dla żartów, z niesmakiem, jaki zawsze towarzyszy mocnym europejskim klubom zmuszonym do grania w czymkolwiek, co nie jest Ligą Mistrzów. Zresztą ten aspekt rywalizacji Ameryki Południowej z Europą, klubów z naprawdę potężną historią i tysiącami fanatyków – Boca Juniors, River Plate, Flamengo kontra Real, Atletico czy Bayern – to też grzeje, może nawet samych zawodników, którzy przecież jakieś tam uczucia narodowe mają. Wierzę, że Danilo, który tyle lat spędził w Europie, grając w najsilniejszych klubach i najsilniejszych ligach, miał sporą satysfakcję z gola i zwycięstwa swojego Flamengo nad Chelsea.

Terminarz? Też super, idealnie, żeby wsiąknąć w ten turniej na dobre, śledząc go w całości, poznając wszystkie konteksty i ciekawostki. Układ grup? W każdej znajdziesz jakiegoś totalnego kosmitę a’la Auckland – historię do opowiedzenia i przypominania za parę lat w pubie, gdy akurat skończycie dyskusję o wyższości Pucharu Zdobywców Pucharów nad Pucharem UEFA. Widzieliście kiedyś oprawy Wydad na derbach Casablanki? No, to teraz już widzieliście. Jest to, co w Mistrzostwach Świata najcenniejsze – obok siebie stają gwiazdy, które oglądasz wyłącznie z pobudek estetycznych, chcąc nacieszyć oko ich kunsztem piłkarskim, oraz różnego rodzaju sympatyczne wariaciki, u których najciekawsza jest życiowa opowieść. Są kibice Boca Juniors, którzy kąpią się w oceanie, jest jakiś nauczyciel-stażysta, który występuje w barwach jednego z underdogów i akurat strzela bramkę. Wszystko jest, jak być powinno. Ale czuć, że coś jest nie tak.

Może docieramy do granicy?

Wydaje mi się, że mam dość dobrze skomponowany strumień informacji – zarówno na Twitterze, Facebooku, jak i w pozostałych mediach społecznościowych staram się obserwować konta, które ostrożnie dobierają tematy, sprawiając, że jestem w miarę na bieżąco ze wszystkim, co w danym momencie istotne. Swoje oczywiście robi specyfika polskiego internetu – to prawdopodobnie jedyne miejsce na świecie, gdzie jeszcze nie zakończyły się dokładne analizy błędów popełnionych przez Unię Europejską w trakcie negocjacji z Mercosur, a już ci sami eksperci szykowali sążniste opracowania szczegółów obrony przeciwlotniczej poszczególnych państw na Bliskim Wschodzie. Natomiast w piłce nożnej działa to jeszcze efektywniej – bo zazwyczaj dziennikarze sportowi są zwyczajnymi pracoholikami, którzy są w stanie o drugiej w nocy rzucić luźnym tweetem z wyliczeniami statystyki podań progresywnych lewego wahadłowego rezerw PSV, bo akurat interesuje się nim zespół U-23 Bayernu Monachium. Do tego mam dziecko w szkole, to mój kolejny wielki radar. Gdy gra Polska, dwa dni przed meczem i dwa dni po meczu słyszę dokładne wyliczenia, kto jak w klasie zapatruje się na nasze szanse, który chłopiec uważa, że rację miał Michał Probierz, a który jest oburzony, że Lewandowski odpoczywa.

Znam atmosferę wielkich turniejów – wszyscy ją znamy. Wszyscy wiemy, jak to jest, gdy Monika Olejnik zakłada na głowę biało-czerwony talerz, by uczcić, że trwają Mistrzostwa Europy w Polsce i na Ukrainie. Wiemy, jak to jest, gdy świat wariuje na punkcie jakiegoś tematu. Gdy nagle tweety kont związanych z Barceloną, notujących, że do siedziby klubu zamówiono pizzę, a jeden z księgowych pokazał fotografom uniesiony kciuk, zostają podane dalej przez Fabrizio Romaniego, Piotrka Koźmińskiego i wybitnych rodzimych memiarzy. Tak było, gdy Barcelona rejestrowała Daniego Olmo i był to temat numer jeden. Tak było, gdy Kylian Mbappe był ogłaszany w Realu Madryt. Ta unikalna atmosfera, gdy wszyscy wiedzą: dziś nie ma sensu podawać newsa o Mateuszu Skrzypczaku w Lechu Poznań, bo on zwyczajnie utonie w zalewie tekstów o tym jednym, jedynym, najważniejszym w danej chwili temacie.

Tej atmosfery po prostu nie ma. Możemy się oszukiwać, możemy pudrować rzeczywistość, ale Klubowe Mistrzostwa Świata nie są tym, czym jest zwyczajny reprezentacyjny mundial. Nie są nawet tym, czym jest Liga Mistrzów, raczej nie nadają się do tego, by być tym, czym Euro, albo chociaż Copa America. Tak, wyniki się pojawiają, ludzie odwiedzają stadiony, dziennikarze nawet piszą teksty, ba, są też jacyś reklamodawcy, są jacyś ludzie wstawiający te krótkie fragmenty jak Messi strzela z wolnego, a Skorża przegrywa z Interem po golu w doliczonym czasie. Ale to nie jest to samo i zupełnie nie mam wrażenia, że to z uwagi na pory rozgrywania meczów, gospodarza czy wspomnianą na wstępie ideologię, która na wejściu zniechęciła część osób identyfikujących się z hasłami typu „Against Modern Football”.

Powód wydaje się o wiele bardziej trywialny. Dotarliśmy do granicy, najedliśmy się. Nawet najwspanialsze potrawy na weselu, świetnie przyrządzone, pachnące, soczyste i finezyjnie podane, o drugiej w nocy mają średnie wzięcie. Część gości już wyszła, część nie nadaje się do życia, a co dopiero do jedzenia. Grono koneserów doceni, dla niektórych będzie to zresztą najfajniejszy moment imprezy (jak byłem młody to też jadłem krokiety i piłem barszcz jako eliksir przywrócenia wytrzymałości). Ale nigdy nie będzie to miało takiego wzięcia jak rosół tuż po, albo tuż przed pierwszym tańcem. Sezon ledwie dobiegł końca, jeszcze nie do końca pogodziliśmy się z tak jednostronnym finałem Ligi Mistrzów, jeszcze nie spłynęły do nas wszystkie fotografie Lamine Yamala na swoich pierwszych tak medialnych wakacjach. Przed momentem Cristiano Ronaldo świętował kolejny wielki sukces ze swoją reprezentacją, bo przecież zanim FIFA się ogarnęła z KMŚ, UEFA zdążyła wcisnąć w każdą wolną szparę swoją Ligę Narodów. My zwyczajnie nie mieliśmy ani trochę oddechu – i tym razem nie mówię tylko o sobie podobnych, kibicach ŁKS-u czy innej polskiej drużyny, która niedawno rozjechała się na urlopy. Wytchnienia nie miał nikt. Zagraniczne ligi grały do oporu, europejskich pucharów mamy tyle, że same finały typu „must-watch” to trzy mecze, a przecież wypada obejrzeć też finały krajowych pucharów. Fanatycy przerwy na kadrę też dostali parę ciekawych dań już w czerwcu. Każdy kibic, z każdej parafii, ma za sobą absurdalnie długi i dość obciążający fizycznie sezon – mnóstwo meczów, mnóstwo emocji, mnóstwo kapitalnych historii, wielkich triumfów i zawstydzających porażek. I co, po tym wszystkim nawet tygodnia przerwy? I już mamy się ekscytować mega-turniejem mega-klubów na mega-stadionach w mega-państwie?

Nie jestem wrogiem Klubowych Mistrzostw Świata z uwagi na zbrodniczą zachłanność FIFA. Nie jestem ich wrogiem z uwagi na nie dość poważne podejście ze strony europejskich klubów, z uwagi na zbyt duże dysproporcje w poziomie drużyn z Europy i Ameryki Południowej oraz reszty świata. Nie jestem wrogiem KMŚ z uwagi na poziom, klimat, brak tradycji.

Jestem wrogiem przejedzenia. A boję się, że to właśnie teraz do niego dojeżdżamy – już po tym, jak całkiem gładko przełknęliśmy Ligę Narodów, Ligę Konferencji i wydłużoną formułę Ligi Mistrzów oraz Ligi Europy. I nie chodzi o żadne przeciążanie piłkarzy, postępującą komercjalizację, znudzenie tymi samymi piłkarzami – chodzi o jakąś elementarną pojemność żołądka. Ten piłkarskiego kibica wydaje się już pełny – niezależnie od tego czy mówimy o fanatyku krzyczącym gdzieś w sektorze gości, czy starszym dżentelmenie przed telewizorem.