Bobić w Legii, Płatek w Rakowie. Nowa fala zarządzania? Olkiewicz w środę #169

Artur Płatek dołączył do Rakowa Częstochowa w roli doradcy zarządu, ale znając jego dotychczasowe CV, możemy sobie wyobrażać jak w praktyce będzie wyglądać jego praca. Po początkowych żartach, wiele wskazuje na to, że i Fredi Bobić w Legii Warszawa zostanie obdarzony sporym zaufaniem oraz... sporą władzą. Polskie kluby zbroją się na boisku, ale też (wreszcie?) rozbudowują struktury.

Artur Płatek
Obserwuj nas w
Zuma / Alamy Na zdjęciu: Artur Płatek
  • Sztaby szkoleniowe największych polskich klubów już teraz liczą po kilkanaście osób, wspomaganych przez całą armię fachowców zatrudnionych w klubie czy w akademii.
  • Najmocniejsze polskie kluby na boisku udowodniły, że miejsce w czołowej piętnastce rankingu UEFA przynajmniej w tym momencie im się należy. Teraz jednak zaczynają też nadganiać dystans pod względem budowy klubowych struktur.
  • Trudno w tej chwili wyrokować, na ile transfery Artura Płatka czy Frediego Bobicia faktycznie wniosą coś nowego do życia Rakowa Częstochowa i Legii Warszawa, ale sam kierunek zmian wydaje się słuszny.

Gdy piłkarze wyprzedzają działaczy

Od dwudziestu do dwudziestu czterech osób liczą sobie sztaby szkoleniowe Legii Warszawa, Lecha Poznań, Pogoni Szczecin oraz Rakowa Częstochowa – o ledwie kilka etatów mniej mają w Motorze Lublin (osiemnaście osób) czy Jagiellonii Białystok (szesnaście osób). Właściwie wszędzie pierwszy trener zarządza nie tylko grupą najbliższych współpracowników z asystentami na czele, ale też analitykami, trenerami przygotowania motorycznego, psychologami lub trenerami mentalnymi. Do tego grupa lekarzy, fizjoterapeutów, czasem dietetyk i kucharz. Kierownik drużyny, kitman, czasem wraz ze swoimi pomocnikami. Oczywiście, kluby nie podają dokładnego podziału kompetencji, nie ma sensu się wgryzać również w zakres obowiązków i liczbę przepracowanych godzin poszczególnych analityków czy fizjoterapeutów. Można się spierać, czy dla pierwszego trenera lepszą sytuacją jest trzech dodatkowych współpracowników z licencjami trenerskimi, którzy pomagają m.in. w analizie rywali, czy trzech lekarzy, którzy dbają o zdrowie zawodników. Nie da się więc uporządkować w pełni kolejności – od najbardziej rozbudowanego sztabu, do tego, który jeszcze ma trochę dziur. Natomiast można spokojnie stwierdzić – na górze tabeli nie ma mikroprzedsiębiorców. Gdzieś w głębi I ligi pewnie znaleźlibyśmy jeszcze samozatrudnionych – ot, trener, dwóch asystentów, jakiś analityk na stażu i kierownik, który pracował w klubie jeszcze jak kopalnia sponsorowała. Ale top polskiej piłki to już korporacje pełną gębą.

Zwłaszcza, że przecież ta armia na pierwszym planie, w bezpośrednim kontakcie z pierwszym zespołem, często ma za sobą jeszcze cały mocny klub, stojący twardo na bardzo solidnie wyrzeźbionych nogach. Przerzucamy zakładkę „sztab” na oficjalnych stronach, zerkamy w rubrykę „klub i akademia”. A tam czasami puchnie od nazwisk. Oczywiście symbolem rozbudowanych, fachowych i nowoczesnych struktur od dawna jest Raków – sporo mówi fakt, że tak naprawdę klub ma trzech prezesów, prezesa Obidzińskiego, który jest sobie prezesem na miejscu, prezesa Cygana, który jest prezesem od zadań specjalnych i nad-prezesa Świerczewskiego, który podejmuje decyzje. To hiperbola i uproszczenie, ale jednak – nie zmyśliłem sobie, że w procesach decyzyjnych Rakowa cała trójka ma coś do powiedzenia. Spoglądając niżej jest równie bogato – Akademia Rakowa ma pięciu trenerów w samym dziale szkolenia bramkarzy, czterech kolejnych w dziale analizy, trzech trenerów od przygotowania motorycznego i trenera mentalnego (innego, niż ten do dyspozycji pierwszej drużyny).

Gdyby pojawił się ktoś wyjątkowo zgryźliwy, a przy tym nie do końca przychylny władzom Częstochowy, mógłby stwierdzić, że pracowników więcej, niż miejsc na stadionie. I nawet by się jakoś drastycznie nie pomylił.

Naprawdę trudno w takich okolicznościach uwierzyć, że wciąż poruszamy się w obrębie tej samej ligi, którą niedawno wygrywał Piast Gliwice prowadzony przez Waldemara Fornalika z bratem. Do tej pory byliśmy zresztą do tego przyzwyczajeni – raz po raz, gdzieś w Polsce, czasem w Ekstraklasie, czasem na jej zapleczu, rodził się sukces. Rodził się tak, jak wiele innych zjawisk w Polsce – pośród niczego, bez zapowiedzi, kompletnie niespodziewanie i wbrew logice. Potem powstawały z tego filmowe historie i efektowne wywiady: w Świnoujściu trenowaliśmy w morzu, za transfery płaciliśmy muszelkami i bursztynami, a mimo to włączyliśmy się do walki o awans do Ekstraklasy. Obecnie, by poszukać takiej historii, trzeba byłoby zejść naprawdę nisko – do Kołobrzegu, gdzie Piotr Tworek ramię w ramię z grupą najbardziej zdesperowanych trenerów i piłkarzy montuje utrzymanie dla zadłużonego po uszy klubu. Boisko wyprzedza klub. Piłkarze zawstydzają działaczy. Wynik przykrywa dramatyczny brak odpowiednich narzędzi do zrobienia wyniku. Ale wyżej? O nie, wyżej to już straciło na aktualności. Nawet Dawid Szwarga w Arce Gdynia (14 osób w sztabie) jeszcze przed fetą po awansie zaapelował do władz klubu o poszerzenie struktur.

Zarządzanie i piłkarski deep state

Mniej więcej w tym samym czasie dwa duże nazwiska, zresztą oba z doświadczeniem na rynku niemieckim, trafiły do najważniejszych polskich klubów. Legia Warszawa ogłosiła, że Fredi Bobić, jeden z twórców potęgi Eintrachtu Frankfurt, zostanie head of football operations, natomiast Raków Częstochowa w roli doradcy zarządu zatrudnił Artura Płatka. W obu wypadkach mówimy tutaj i o ludziach, i o posadach, które zdają się nieco przerastać prostą funkcję dyrektora sportowego. W ramach ciekawostki – Robert Graf, były dyrektor sportowy Rakowa czy Warty Poznań, w ŁKS-ie pełni funkcję wiceprezesa ds. sportowych i… właśnie zatrudnił dyrektora sportowego, Radosława Mozyrkę, skądinąd ostatnio pracującego w Legii Warszawa. Już wcześniej układ wiceprezes-dyrektor sportowy mieliśmy w Lechu Poznań, choć tam oczywiście rola Piotra Rutkowskiego jest bardzo trudna do zamknięcia nazwą jakiegokolwiek stanowiska. Te ruchy jednak wydają się sugerować kierunek kolejnych zmian.

Nie bez przyczyny zacząłem od nieprawdopodobnej wręcz liczebności sztabów w I drużynie oraz rzeszy pracowników struktur klubowych – również tych z obszaru działania akademii. Łącznie bowiem mamy do czynienia z kilkudziesięcioma osobami, których praca codziennie musi mieć wyznaczony kierunek, których wyniki co jakiś czas muszą być weryfikowane i których zatrudnienie oraz rozwój wymaga uwagi pracodawcy. Jeszcze nie wyrobiłem sobie zdania na temat rzeczywistej roli i rzeczywistego zestawu zadań, które postawiono przed Bobiciem – nie do końca dowierzam, że faktycznie będzie nadzorował pracę Żewłakowa i meblował cały klub po swojemu, stanowiąc rodzaj łącznika między zarządem a całym działem sportu. Podobnie jest z Arturem Płatkiem – Raków potrafił przerobić już ludzi z ambicjami, wciąż pamiętam burzliwą przygodę Samuela Cardenasa. Ale nie ma sensu martwić się na zapas – na ten moment wydaje się, że kluby zaczynają rozumieć swoją wielkość.

Ha, kto by pomyślał, że kiedykolwiek będzie można nieironicznie napisać coś takiego: polskie kluby zaczynają rozumieć swoją wielkość. Pamiętajmy jednak – na razie chodzi wyłącznie o rozmiary w kontekście zarządzania. Gdy spojrzymy na chłodno na rozwój tych najmocniejszych w ostatnich latach, bez trudu zobaczymy, jak napuchły poszczególne komórki. W akademiach pojawili się specjalni skauci wyłącznie od tropienia uzdolnionych dzieciaków, w sztabach poczciwego asystenta od rozkładania pachołków zastąpiły całe działy uzbrojone w laptopy, programy skautingowe oraz narzędzia pomiarowe. Powoli do klubów dociera nawet, że dyrektor marketingu nie musi, a chyba nawet nie powinien pełnić jednocześnie roli grafika, fotografa i menedżera mediów społecznościowych. Natomiast zarządzanie? Tutaj wciąż znajdują się rezerwy. Czasem decyduje charyzmatyczny właściciel, czasem wyznaczony przez niego, żeby nie użyć sformułowania „namaszczony” prezes. Choć rodzinna firemka z jednym lokalem i dwiema kucharkami zamieniła się w sieć restauracji, organem decyzyjnym cały czas pozostaje jeden czy dwóch ludzi na szczycie.

Wydaje mi się, że stąd Płatek w Rakowie, stąd Bobić w Legii, a pewnie ta fala dopiero się rozpędza. Menedżerowie wysokiego szczebla, którzy samodzielnie konstruują struktury, samodzielnie ich doglądają i wyznaczają długofalową strategię całej organizacji, wydają się czymś absolutnie naturalnym w biznesie. W piłce czasem wciąż bezpośrednim podwładnym właściciela klubu jest pierwszy trener.

– Okej, fajnie, ale co to da, poza tym, że na kontraktach poza dyrektorem sportowym i prezesem będzie spoczywać jeszcze kilku gości w garniturach – zapytacie, i będzie to zapytanie bardzo sensowne. Otóż tak jak dyrektor sportowy ma wyznaczać sportową wizję na lata, trochę niezależną od dmuchnięć w pierwszej drużynie czy na stanowisku trenera, tak i rzetelny zarząd, wyznaczony od właściciela, może wyznaczać wizję rozwoju całego klubu. To potrzebne z dokładnie tych samych powodów, co stabilizacja w sporcie. Codzienna praca trenera czasem zależy od tego, czy podstawowemu napastnikowi wyspało się dziecko, czy też wybudzał się co dwadzieścia minut, przerażony ciągłym płaczem dzieciaka z gorączką. Jedna pobudka za dużo, rozkojarzenie przy stuprocentowej okazji i głowa trenera ląduje na biurku prezesa. Dyrektor sportowy jest od tego, by praca była wykonywana niezależnie od poziomu wyspania tego, czy innego napastnika. Jest od budowy reguł postępowania, od tworzenia profili, które następnie zapełnia się odpowiednimi nazwiskami. Od tworzenia zespołu w taki sposób, by ewentualny następca potrafił się w tym wszystkim połapać.

Podobnie wyobrażam sobie łącznika sportu i klubu – jako twórcę ogólnych zasad działania, które będzie można trzymać jeszcze daleko po jego odejściu. Fachowca, który wniesie swoje spojrzenie, doświadczenie, wiedzę i know-how do każdego z działów. Skoordynuje ruch wszystkich kończyn klubu, scali je i usprawni.

Czy może skończyć się tak, że Bobić będzie jedynie towarzyszem europejskich wycieczek Mioduskiego? Czy może się skończyć tak, że na Płatka zgoni się nieudane transfery Michała Świerczewskiego? W piłce nożnej, zwłaszcza polskiej, wszystko może zawsze skończyć się źle. Ale na ten moment wolę wierzyć, że polskie kluby na boisku są już TOP 15 w Europie. Teraz chcą się tam urządzić. A bez odpowiednich struktur i zarządzania – będzie o to bardzo trudno.

Komentarze