Ambicje kontra rzeczywistość. Szwarga mógł przetrwać, ale nadzieja znikała w każdym tygodniu

Ambicje Michała Świerczewskiego sięgają stałego podnoszenia sufitu, nawet jeśli już się wydaje, że wyżej się nie da. To pragnienie kompletnie rozjechało się z rzeczywistością, jaka tydzień po tygodniu lała – wraz z rywalami – Raków po twarzy.

Michał Świerczewski i Dawid Szwarga
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Michał Świerczewski i Dawid Szwarga

  • Wiele wskazywało na to, że los Dawida Szwargi nie musiał być przesądzony. We wtorek jednak Raków ogłosił, że z końcem sezonu rozstanie się ze swoim trenerem
  • Seria ostatnich wyników zmusiła Michała Świerczewskiego do złamania deklaracji, która nie miała nawet miesiąca
  • Decyzja o samym zatrudnieniu Szwargi broniła się na moment jej podejmowania. Problem w tym, że zespół – zamiast się rozwijać – zwijał się

Szwarga mógł to przetrwać?

Zupełnie niedawno z tak zwanego środowiska piłkarskiego zasłyszałem, że Dawid Szwarga wcale nie jest uznawany przez właściciela Rakowa za głównego winowajcę degrengolady, jaka nastąpiła w Częstochowie, i rozważa scenariusz pozostawienia trenera na kolejny sezon przy jednoczesnym wymienieniu jego sztabu. Wszystko spinało się w sensowną całość, gdy te słowa zestawimy z deklaracją samego Świerczewskiego. Nie minął miesiąc od jego oświadczenia, w którym gwarantował chęć dalszego inwestowania w Szwargę, a wskazując winnych, palec skierował nie tylko na trenera, ale też piłkarzy i sztab właśnie.

Świerczewski nie ma opinii raptusa. Sam podkreślał wiele razy, że działa jak w biznesie, zatem każdą decyzję analizuje. Opiera na liczbach, faktach i predykcjach. Nigdy wcześniej nie został przyłapany na deklaracjach bez pokrycia, wyłączając sprowadzenie Johna Yeboaha niedługo po słowach, że na transfery nie wyda więcej niż 0,5 mln euro (ale i tę decyzję można było zrzucić na karb okazji, która zwyczajnie się trafiła – a przynajmniej wówczas na okazję wyglądała). Teraz, zwłaszcza po katastrofalnym meczu z Zagłębiem Lubin (0:2), najwidoczniej uznał, że predykcje były błędne i nie ma sensu się ich trzymać.

Do DNA i z powrotem

Przed meczem z Lechem Poznań, Dawid Szwarga przyznał, że Raków musi wrócić do korzeni. Mówiąc w skrócie – aktywnej gry na połowie przeciwnika, naciskania na obrońców tak wysoko, jak to tylko możliwe, wrzucenia najwyższego biegu pod kątem intensywności. Jak powiedział, tak zrobił, a jego zespół wygrał 4:0. Tylko po to, by po chwili znów wrócić do nudnej, do bólu przewidywalnej gry. Za to Szwarga musiał odpowiadać, bo jeśli nie można mu zarzucić braku jakiegokolwiek zaskakiwania rywali, to właściwie co można?

Sam trener nie miał zamiaru jednoosobowo podpisywać się pod porażkami. Tak należy odczytać jego obiekcje do rewolucji kadrowej, którą przeprowadzono. Gdy jesienią Raków ściągnął jedenastu nowych piłkarzy, Szwarga głośno mówił, że to za dużo. W odpowiedzi otrzymał kolejnych sześciu zimą, z czego jakością obronił się jeden – Erick Otieno. Krytyka tych ruchów nie mogła wpływać pozytywnie na współpracę z Samuelem Cardenasem, nowym dyrektorem sportowym (który nota bene też dziś nie ma podstaw, by liczyć na wysokie notowania u szefostwa).

Wspomniany sztab również nie pomagał. Przykładowo – odpowiadający za stałe fragmenty gry Jakub Dziółka, asystent Szwargi, zanotował katastrofalne liczby. Częstochowianie w całych rozgrywkach – z pominięciem rzutów karnych – zdobyli ze stojącej piłki mniej goli (sześć) niż w takich sytuacjach stracili (osiem). Tylko Legia i ŁKS strzeliły mniej. Jeśli weźmiemy pod uwagę tylko rzuty rożne, Raków ma na koncie cztery gole (przy 188 próbach), co daje skuteczność 2,12 proc. – lepszą tylko od trzech klubów. To bilans miażdzący biorąc pod uwagę liczby z poprzedniego sezonu, gdy idąc po mistrzostwo Polski, ekipa z Limanowskiego 19 razy (!) pakowała piłkę do siatki rywali własnie ze stałych fragmentów (dane bez rzutów karnych). Słychać było też o nisko stojących akcjach Macieja Kowala, trenera bramkarzy.

Tylko u nas

To nie była decyzja bez sensu

Ostatecznie trzęsienia ziemi nie przetrwał jednak Szwarga, który stał się główną twarzą projektu post-Papszunowego. Sama decyzja o przekazaniu mu zespołu nie wyglądała na pozbawioną sensu. Gdy przed rokiem asystent Marka Papszuna zakomunikował szatni, że to on zastąpi pomnikową dla klubu postać, piłkarze wybuchli euforią. Siedzący piętro wyżej dziennikarze, czekający na przedstawienie nowego trenera, to słyszeli i mogli czuć pismo nosem, kto zaraz pojawi się w sali konferencyjnej. Na innych poziomach pomysł Świerczewskiego też się bronił, gdy weźmiemy pod uwagę, co w tamtym momencie było dla klubu priorytetowe. Raków kilka tygodni wcześniej opublikował sprawozdanie finansowe, z którego wynikało, że zanotowana w ciągu roku strata przekroczyła 20 mln zł. Najłatwiej było ją odrobić poprzez awans do fazy grupowej europejskich pucharów, najlepiej zaliczając po drodze niezwykle dochodową fazę play off eliminiacji Ligi Mistrzów.

Przykład Lecha Poznań z roku wcześniejszego, gdy John van den Brom potrzebował dobrych miesięcy na odbudowanie zespołu po Macieju Skorży, a z Ligi Mistrzów odpadł w druzgocący sposób już przy pierwszej okazji, pokazywał, że przy priorytecie spod szyldu “puchary” niekoniecznie najważniejsze jest doświadczenie, lecz znajomość drużyny. Świerczewski miał prawo liczyć, że w pierwszych fragmentach nowej ery – zatem decydujących o finansowym być albo nie być – dużo lepszym rozwiązaniem będzie wzięcie naturalnego następcy trenera od lat. Człowieka wyznającego podobną wizję taktyczną do Marka Papszuna i skrojonego pod posiadanych piłkarzy. Nie było bezsensownym myślenie, że te cechy mogą dawać najwyższą gwarancję dobrych pierwszych miesięcy (zatem kluczowych).

Świerczewski postawił na tę kartę i pierwsze rozdanie wygrał. Rzeczywistość odbiegła od jego przewidywań dopiero, gdy okazało się, że Szwarga na dystansie – równolegle z własnym rozwojem – zamiast rozwijać zespół, to go zwijał. Lubujący się w statystykach właściciel Rakowa wiele razy mógł tłumaczyć straty punktów pechem. Raków jest liderem klasyfikacji expected points, a kilku meczów nie wygrał mimo zdecydowanej przewagi (jak w starciu z ŁKS-em, gdy punkt mistrzowie Polski uratowali w ostatniej akcji, a na przestrzeni całego meczu zbudowali xG wyższe niż 4). Po spotkaniu z Zagłębiem Lubin, następującym niedługo po klęskach z Górnikiem i Radomiakiem, nadziei, że wszystko jest winą kumulacji pecha i nieskuteczności, nie było już wcale.

Raków przekonał się, że nie da się ot tak zastąpić człowieka, który przez lata nie tyle był szefem klubu, co wręcz tym klubem. Byłoby co najmniej dziwne, gdyby nie robił wszystkiego, by wykorzystać bezrobocie Marka Papszuna do przyciągnięcia go z powrotem. Sam Papszun ostatnio coraz częściej pojawia się na meczach Rakowa, ale czy jest w ogóle możliwe, by zaakceptował taką ofertę?

Czy jest możliwe, by wykonał ruch, który przywróciłby w jego życiu to, z czego sam zrezygnował, chcąc czegoś więcej? Ruch, który świadczyłby o jego porażce?

Oglądaj także: Uniwersum Ekstraklasy. Omówienie 31. kolejki

Komentarze