EuroDziennik #10. Poza boiskiem kadra znów zrobiła sobie z nas jaja. Jest ktoś winny bardziej od Sousy

Tymoteusz Puchacz (P)
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Tymoteusz Puchacz (P)

Kibice krzyczeli „chodźcie do nas”, a dziennikarze czekali na jakiegokolwiek piłkarza, którego będzie można spytać dlaczego skoro było tak dobrze (w Opalenicy), to dlaczego było tak źle (w Petersburgu). Ale nikt do kibiców nie wyszedł, a do mixzony przysłano Tymka Puchacza – prawie debiutanta, który grał przez kwadrans. Robert Lewandowski przed meczem napisał na Facebooku „bądźcie z nami”, szkoda tylko, że w drugą stronę to nie działa.

EuroDziennik to cykl tekstów z miejsca zdarzeń podczas mistrzostw Europy i przygotowań do nich. Zdjęcia, boki, podróże, stadiony. Nie zawsze o piłce, ale z piłką w tle. Codziennie przed południem.

Ta drużyna miała na Euro wspiąć się na szczyty swoich możliwości, a jedyny, jaki do tej pory osiągnęła (i pewnie osiągnie, gdzieś są granice naiwności), to szczyt olania tysięcy ludzi. Pod koniec meczu ze Słowacją, gdy porażka wydawała się nieunikniona, zacząłem układać szkielet rozmowy z Robertem Lewandowskim. Nawet nie zakładałem, że kapitan może uniknąć powiedzenia milionom trzymającym kciuki, co poszło nie tak. Porozmawiał chwilę w TVP, ale tam był przepytywany przez jednego dziennikarza, który nie miał szans zadać wszystkich pytań, na które każdy chciałby znać odpowiedź. Przysłanie Tymoteusza Puchacza stało się symbolem mentalności tej reprezentacji. Kolejnym dowodem na prawdziwość powiedzenia o porażce-sierocie i wielu ojcach sukcesu.

Puchacz – bo z kim mieliśmy rozmawiać? – otrzymał bardzo dobre pytanie o przygotowanie fizyczne (ono było kłopotem już wiele razy, od Korei i Japonii, przez polsko-ukraińskie Euro, po mistrzostwa świata w Rosji) – jak on się czuł na boisku, bo dynamika była wyraźnie po stronie Słowaków, a wnioski w związku z tym narzucały się same. Odpowiedział, że nie może wypowiadać się za innych, a sam grał zbyt krótko, by ocenić swoje odczucia w sposób wartościowy. I jest to prawda, tylko w żaden sposób nie koresponduje z inną wypowiedzią Tymka – że przyszedł, by wypowiadać się w imieniu drużyny.

Tu nie chodziło, by kogoś pożerać. Kibice mają prawo zrozumieć, co się stało, skoro kapitan prosił ich o wsparcie, a oni mu je dali. My jesteśmy tylko pośrednikiem.

***

Mam problem z przetrawieniem tej porażki. W głowie rozgrywam mecz ponownie, a w wolnych od tego chwilach myślę szerzej, o wszystkim, co się działo w ostatnich miesiącach. Wiem, że zacznie się teraz kamieniowanie Paulo Sousy, ale nawet przy jego winach nie jestem pewien, czy jest właściwym adresatem. Portugalczyk próbował w bardzo krótkim czasie nauczyć naszych piłkarzy czegoś, czego oni nie potrafili zrealizować. Pamiętam wszystkie jego pomeczowe konferencje, podczas których wytykał piłkarzom te same błędy. Głównie w obronie – brak koncentracji, brak agresji przy stałych fragmentach gry, doskoku do rywala w odpowiednim momencie. Gol na 2:1 dla Słowacji był sumą wszystkich tych pomyłek, a co gorsza do siatki trafił Milan Skriniar, człowiek, pod którego krycie przy rzutach rożnych była poświęcona część odprawy. Sousa narzekał na ślamazarne tempo naszych ataków, na grę jedynie zrywami, nierówną grę piłkarzy w poszczególnych fazach meczu, brak dobrze przygotowanego ostatniego podania. To grzechy, które można jak wytrych dopasować do każdego meczu, odkąd Portugalczyk przejął reprezentację. Grzechy, które nie znikają, mimo iż są dobrze zdiagnozowane.

Sousa kilkakrotnie powtarzał, że zawsze dobiera skład pod przeciwnika. Może czas na dobranie taktyki pod własnych?

Oczywiście mądrzę się po czasie, zwłaszcza, że sam uważałem, że skoro Zbigniew Boniek zatrudnił nowego trenera, to nie po to, by grał jak poprzedni. Ale do tej pory wierzyłem, że w tym szaleństwie może być metoda. W szaleństwie, czyli futbolu nowoczesnym, z płynną wymianą pozycji i ustawieniem zmieniającym się automatycznie w zależności od sytuacji na boisku.

Sousa zdawał sobie sprawę, na jakiego konia wsiada i w jak niekorzystnym momencie, ale był ktoś, kto miał okazję wsadzić go w innych okolicznościach. Jeśli Krzysztof Stanowski napisał kilka godzin po porażce, że Paulo Sousa nie zrobił nic, by pomóc drużynie i ewentualne zwycięstwo byłoby wbrew działaniom trenera, a nie dzięki nim, to ja powiem, że Zbigniew Boniek też zrobił wiele, by Sousie nie było za łatwo. Wciąż nie wiem, czy Portugalczyk był dobrym wyborem, czy zabrakło mu czasu. A zabrakło, ponieważ prezes PZPN nie miał zamiaru zwalniać Jerzego Brzęczka, skoro w tej samej chwili apelowali o to dziennikarze. Ego nakazało poczekać na moment, w którym nikt nie będzie miał wątpliwości, czy to autonomiczna decyzja prezesa, tak jakby to miało jakiekolwiek znaczenie dla dobra sprawy.

Wielu z nas nabrało się na to wszystko, co tak pięknie opowiadał Paulo Sousa, ale ja nie umiem dziś stwierdzić z całą pewnością, czy utopią było przekucie teorii w praktykę, czy zrobienie tego w trzy miesiące. Chciałbym rozliczyć Portugalczyka rzetelnie, a taką szansę dostałbym, gdyby Boniek schował dumę do kieszeni i rozstał się z Brzęczkiem dokładnie wtedy, gdy usłyszał wewnętrzny głos, że to konieczne. I nie pozwolił wygrać drugiemu głosowi przekonującemu go, że wszyscy będą mówili, iż się ugiął pod falą zewnętrznych oczekiwań.

Nie mam pojęcia, czy Sousa poradziłby sobie na Euro lepiej, gdyby miał drużynę od października (Boniek już wtedy myślał, że były selekcjoner ma niewielkie szanse na świetlaną przyszłość w reprezentacji), ale wiem, że swój szósty mecz mógł rozegrać jeszcze w listopadzie. A przez czyjeś widzimisię szóste spotkanie rozegrał w poniedziałek. Przeciwko Słowacji na Euro. Umiem sobie wyobrazić, że faza testów, za którą teraz mu się dostaje (popularne „mieszanie w składzie”) byłaby już dawno za nami i nie obejmowałaby 1/3 eliminacji mistrzostw świata i inauguracji najważniejszego turnieju ostatnich lat.

***

Gdy piszę te słowa, utknąłem na lotnisku w Petersburgu. Szereg niekorzystnych zdarzeń (i zderzeń) doprowadził, że bramki na lotnisku zamknęły się dwie minuty przed moim pojawieniem się przed nimi. W chwili, gdy widziałem samolot na płycie lotniska i wciąż wsiadających do niego ludzi, słowa „już nic nie mogę dla pana zrobić” były ostatnimi, jakie chciałbym usłyszeć. Zamiast wrócić do Polski po godz. 14, wrócę po godz. 3 w nocy dnia następnego. Przez te zdarzenia prawdopodobnie nie będzie też jutro EuroDziennika. My dziennikarze mamy kapitalną pracę i nie zamieniłbym jej na inną, ale jeśli wyobrażacie sobie, że wszystko przychodzi łatwo i w takich dniach, jak ten, nie dopadają nas kryzysy atakujące przede wszystkim sferę mentalną, jesteście w błędzie. Mniej więcej takim, jak ja, gdy nie dopuszczałem myśli, że od Słowaków zbierzemy w łeb.

On, czyli ja, jeszcze nie wie, co zaraz się wydarzy
Widok na piękny Petersburg na pocieszenie

Komentarze